Wrzucam początek, żeby sprawdzić, czy ma to ręce i nogi. Gatunek wpisany w temacie odnosi się do całości, więc początek może zawieść, jeżeli ktoś się na thriller nastawia.
LEśNE CIENIE
Paweł Okólski ocknął się z potwornym bólem głowy. Czuł się, jakby ktoś wsadził mu do środka czaszki balon i powoli go nadmuchiwał. Złapał się za czerep, przyciskając dłońmi uszy. Miał wrażenie, że za chwilę oczy wyjdą mu z orbit, a mózg wycieknie nosem. Zagryzł zęby i wziął głęboki wdech. Ból dał o sobie znać także z okolicy mostka. A także z szyi, kolan, stóp… - ogarniał całe ciało Pawła. Ten przetarł spocone czoło rękawem koszuli i rozejrzał się wokół.
Siedział na miejscu kierowcy w swojej Vectrze, przed sobą miał kierownicę z lekko zakrwawionym klaksonem, ale poza tym wszystko wydawało się być w porządku. Za szybą samochodu ujrzał bezchmurne niebo, na którym iskrzyły się gwiazdy. Księżyc w pełni oświetlał srebrnymi nitkami światła gęsty bór, w którego środku znajdował się Paweł.
Mężczyzna poczuł, że coś cieknie mu z nosa. Potarł go palcem, na którym zobaczył czerwoną smugę. Skrzywił się na ten widok, wypuszczając powietrze. Dopiero teraz zorientował się, że ma trudności z oddychaniem – pas bezpieczeństwa ściskał jego klatkę piersiową, przetarł też skórę na szyi. Paweł sięgnął do klamry i odpiął pas, zwiększając swobodę ruchu. Głowa wciąż bolała go jak wszyscy diabli.
Wyciągnął z kieszeni spodni chustkę i przyłożył ją do nosa, usiłując zatamować delikatny krwotok. Nie opuszczało go uczucie, że za chwilę głowa pęknie mu jak arbuz. Skupił się jednak, próbując przypomnieć sobie, co się stało.
Była Wigilia, a on jechał do swojej żony. Iwona wpadła na pomysł, żeby to Boże Narodzenie spędzić w górach – załatwiła nocleg w pensjonacie pośrodku Beskidu Jakiegośtam, zabrała ubrania, jedzenie i wyjechała. On wraz z synem miał dołączyć do niej dzień później, sprawy służbowe nie dawały mu żyć. Jechał główną drogą, był jednak o godzinę spóźniony. Nie chcąc denerwować Iwony niepunktualnością, skręcił w jakąś boczną szosę, którą miejscowy polecił mu jako skrót. Droga wiodła przez iglasty las, na początku w miarę prosto, później zapętląjąc się w serpentynach. Niestety, nawierzchnia przypominała ser szwajcarski, a na domiar złego rozpadał się śnieg. Nie było niczego widać na trzy metry przed autem, nic więc dziwnego, że Okólski wypadł z drogi. Teraz był odcięty od świata, a bateria w komórce padła wieki temu.
Co za gówno – pomyślał. – Obudzę Kamila i wyciągnę jakoś tę kupę złomu na drogę.
Kamil, trzyletni synek Pawła, przez całą drogę spał na tylnym siedzeniu, nie sprawiając większych kłopotów. Ojciec odwrócił głowę, jednocześnie wypowiadając imię dziecka.
Kamilku, nic ci nie jest? – spytał z troską w głosie.
I zamarł.
Na tylnych siedzeniach vectry nikogo nie było. Pusty fotelik nieco się przekrzywił. Pasy zwykle utrzymujące dziecko na miejscu były rozpięte. Pustka.
Paweł zesztywniał. Nie czuł już piekącego przetarcia na szyi, ból głowy zniknął jak ręką odjął. Przez chwilę wyglądał jak żywy posąg, i tylko strużka krwi płynąca z nosa zakłócała tę statyczną kompozycję. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, co się stało.
- Kamil! – wrzasnął. – Kamilek! Gdzie jesteś?
Paweł nie doczekał się odpowiedzi. Popatrzył na drzwi z tyłu – były zamknięte, jak i okna. Mały nie mógł wyjść, a później zamknąć ich od zewnątrz. Poza tym nie wychodziłby z auta. Chociaż kto wie, co dzieje się w umyśle trzylatka.
- Kamilek! To nie jest zabawne! Kończ tę zabawę w chowanego, pokaż się! – z każdym wyrazem w głosie Pawła dało się wyczuć coraz silniejszy strach. W końcu wrzasnął, wkładając w to wszystkie swoje siły. – KAMIL!
Odpowiedziała mu jedynie cisza.
Ból głowy znów dał o sobie znać. Pawłowi przemknęła myśl o zażyciu środka przeciwbólowego, ale zginęła zaraz pod lawiną trosk o syna. Zrobi to później.
Tymczasem mężczyzna nacisnął klamkę, aby otworzyć drzwi. Pchnął. Nic. Zerknął na przycisk blokujący – był uniesiony, więc przeszkadzało coś na zewnątrz. Paweł opuścił okno i wystawił przezeń głowę. Solidna gałąź wystawała ze śniegu, napierając na drzwi. Kątem oka zauważył, że wgniotła nieco blachę i zdarła lakier. Usta uwięzionego we własnym wozie mężczyzny skrzywiły się w grymasie niezadowolenia.
Przegramolił się więc na siedzenie pasażera, przy okazji nabijając sobie siniaka na udzie drążkiem zmiany biegów. Drzwi z tej strony na szczęście nic nie blokowało. Po wyjściu na zewnątrz Okólski ujrzał swoją vectrę w opłakanym stanie.
Zagrzebana w śniegu do dwóch trzecich wysokości kół, leżała w chaszczach trzy metry od drogi. Cały przód samochodu, aż po migacze, ukryty był pod śnieżną zaspą, z której złowieszczo sterczał pień modrzewia. Drzewo było nieco przekrzywione, jakby wskutek silnego uderzenia. Paweł wolał nie sprawdzać, jak wyglądała maska pod śniegiem. Czuł, że tym samochodem daleko nie zajedzie, nawet, gdyby jakimś cudem udałoby mu się go wyciągnąć na szosę. To był ostatni rajd wiśniowej vectry.
Mężczyzna westchnął i obszedł samochód, zapadając się po kolana w śniegu. Po każdym kroku tracił równowagę, gdyż pod białym puchem skrywały się krzewy ostrężyn. Haczyki na łodyżkach wbijały się w spodnie Pawła, zmniejszając jego mobilność. Grudki śniegu powpadały do skarpet, mrożąc skórę kostek. Było coraz bardziej nieprzyjemnie.
Nieszczęśnik uporał się z łodygami jeżyn, które jakby powodowane swą roślinną złośliwością owijały się wokół jego łydek. Zdecydowane szarpnięcia oswobodziły jego nogi kosztem strzępków materiału. Pod wpływem gwałtownych ruchów ból głowy dał o sobie znać ze zdwojoną siłą.
Paweł po przejściu na drugą stroną samochodu oparł się o jego bok. Wzrok wiecznego mieszczucha nie był przystosowany do widzenia w świetle księżyca, więc trochę potrwało, zanim przyzwyczaił się do srebrnej latarni.
W międzyczasie wykrzyknął kilkakrotnie imię syna. Bezskutecznie, jak poprzednio. Na dłonie wystąpił mu pot, jak zawsze, kiedy się denerwował.
Miał piekielną ochotę na papierosa, choć nie palił już od czterech lat. Rzucił tytoń po oświadczeniu się Iwonie, kiedy stwierdziła, że nie będzie całować popielniczki. To podziałało i Okólski z solidną motywacją zapomniał o przerwach na dymka. Aż do teraz.
Wykrzyknął jeszcze raz imię syna, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu śladów. Po chwili ujrzał w śniegu odciski dziecięcych bucików. Trop rozpoczynał się zaraz pod drzwiami vectry. Paweł nie miał zielonego pojęcia o tropieniu i nie byłby w stanie odróżnić śladów sarny od dzika, ale udało mu się mniej więcej zrekonstruować działania Kamilka.
Wyglądało na to, że dziecko wysiadło bez problemu z samochodu, po czym, nie oglądając się na nic, ruszyło nieśpiesznym krokiem w modrzewiowy bór. ślady Kamila były o wiele płytsze niż te jego ojca; mały nie zapadał się w śnieg, więc nie spowalniały go łodygi jeżyn.
Pytania mnożyły się w głowie Pawła jak niewyżyte króliki. W jaki sposób mały wydostał się z samochodu? Co przykuło jego uwagę na tyle, że opuścił auto? We wszystkich filmach, które Paweł oglądał, dziecko pozostawało przy nieprzytomnym rodzicu, ba! Nie można było go oderwać od zimnego trupa rodziciela. Albo Kamilek odstawał od normy, albo prawda ekranu okazała się fałszem. Mężczyzna nic już z tego nie rozumiał.
Nagle głowę rozerwała mu fala bólu. Osunął się na ziemię, opierając się plecami o samochód. Nabrał garść śniegu, po czym przyłożył go do czoła. Lodowaty puch ostudził wrzące myśli i uśmierzył cierpienie. Zaskoczony pozytywnymi efektami kuracji, Paweł powtórzył operację na otartej szyi. Chłód był odświeżający.
Do czasu.
Delikatne tchnienie wiatru sponad drzew owiało Okólskiego, który zaszczękał zębami. Dopiero teraz zorientował się, że nie ma na sobie kurtki – siedział na zimnie w samej flanelowej koszuli i podartych spodniach, które zdążyły już zamoknąć. Musi coś na siebie wrzucić, bo zamarznie zanim znajdzie syna.
Wstał i przez otwarte okno w drzwiach kierowcy sięgnął do blokady. Otworzył bagażnik, z którego wydobył kurtkę i apteczkę samochodową, po czym zażył środek przeciwbólowy. Pomyślał, że przydałaby się latarka – widzenie w księżycowej poświacie wciąż sprawiało mu niejakie trudności. Przeszedł na przód, po czym ze schowka wydobył kieszonkową latareczkę. Po włączeniu okazało się, że bateria jest na wykończeniu – żaróweczka co rusz mrugała żółtym światłem. Paweł skrzywił się na tak nędzną pomoc.
Nagle go olśniło – przecież miał szperacz schowany pod maską! Wsunął latarkę do kieszeni kurtki, którą ubrał w międzyczasie, i zabrał się do odgrzebywania hałdy śniegu z przodu vectry. Szło mu to bardzo opornie, ale w końcu odsłonił jej większą część, razem z pniem solidnie nadłamanego modrzewia. Maska w miejscu zderzenia pofałdowała się, co bynajmniej nie ułatwiło otworzenia jej. Paweł dał sobie jednak z tym radę, używając jako dźwigni jednej z gałęzi leżących w pobliżu. Podniósł klapę na jakieś czterdzieści centymetrów, co umożliwiło mu dobranie się do lampy. Zmęczony i spocony oparł się o pień modrzewia.
I to był błąd.
Pięciometrowej wysokości drzewo zaskrzypiało, zatrzeszczało i zwaliło się na wiśniową vectrę rocznik ’97. Gałęzie potłukły szyby, pień strzaskał dach. Z tym samochodem nie dało się już nic zrobić.
Paweł załamał ręce i jęknął, widząc zagładę swojego wozu. Wpatrywał się weń przez kilka chwil i zaklął szpetnie. Gdyby miał pod ręką paczkę Cameli, wypaliłby wszystkie papierosy naraz. W końcu jednak wziął się w garść, włączył szperacz i ruszył tropem syna.
Po lesie poniosło się wołanie.
"Leśne cienie, cz. 1" [jeszcze nie thriller]
1(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.