Pół zieleń, pół fiolet zastygły w dziwnych pozach na ścianie w pokoju Frankiego umożliwiał rozliczne interpretacje i wyśmienitą rozrywkę podczas tej okropnej, bezsennej nocy.
Mógł to być samochód, gdyby nie jego dziwne, spiczaste zakończenie w miejscu, gdzie powinien znajdywać się bagażnik. Chłopiec był obdarzony bujną wyobraźnią, dzięki której przekształcanie nie pasujących elementów nie było niczym trudnym. Karuzela z krzesełkami? – czemu nie. Kucyk, słoniątko, szafa, szafka, prezerwatywy z torebki mamy.
Więc dlaczego, do jasnej i ciężkiej, nie mogę zasnąć? – zastanawiał się Frankie, który przybrał tak dziwną pozę, że kształtem zaczął przypominać połamaną lalkę. Próbował praktycznie wszystkich metod, tych które zalecała mama i tych od strony taty też, lecz rzadziej, gdyż liczenie baranków wydawało się mu idiotyczne. Poza tym w jego wizji skaczących zwierzątek zwykle w którymś momencie pojawiał się wilk, który je pożerał.
Raz spał zupełnie odkryty, co było dobre, ale do czasu, bo już po chwili zaczynał odczuwać chłód. Kiedy zaś przykrywał się po samą brodę, robiło się gorąco, nie do wytrzymania. Z utęsknieniem czekał do czwartej rano, kiedy to zazwyczaj zasypiał, jakby ktoś sypnął mu w oczy czarodziejskim proszkiem.
Pomijając katusze fizyczne, czuł się znakomicie. Wyobraźnia pozwalała mu zapuszczać się w odległe rejony, gdzie drobne problemy w domu zupełnie traciły na znaczeniu. Nie potrzebował wczytywać się w przygody Tomka Sawyera, by się naprawdę dobrze bawić. Wystarczyło zrobić „mydlane oczy”, a wyobraźnia niosła go sama, jakby popychana wiatrem.
Czasem od razu był na miejscu, intensywnie powtarzając w myślach nazwę obszaru, do którego pragnął się udać. Zwykle jednak wolał dotrzeć tam na piechotę, nie, poszybować na skrzydłach ogromnego ptaka, który rozwijał nadzwyczajne prędkości. Zaczynało się od ucieczki z pokoju, i o ile pamiętał, zawsze dokonywał tego w inny sposób. Zdarzyło mu się, że przeniknął przez ścianę do pokoju rodziców, a stamtąd wyleciał przez uchylone okno, czego normalnie nie pochwalał. O wiele bardziej wolał zachować pozory rzeczywistości i przecisnąć się przez lukę pod drzwiami, albo przedostać się na drugą stronę kanałem wentylacyjnym. Złociste pasemka światła na niebieskiej ścianie z powodzeniem odgrywały rolę dziur, ale Frankie nie lubił się oszukiwać.
Był bezkształtnym, przeźroczystym dymem, który bez problemu przenikał przez wąskie szczeliny, nawet te niewidoczne gołym okiem mikroskopijne szpary w strukturze ściany. Potrafił zobaczyć oczami dymka co robią rodzice w sypialni, albo złożyć niezapowiedzianą wizytę sąsiadom. Oczywiście przezroczysty dym był jego osobistym pomysłem. Uznał, że powinien nazwać jakoś tę cząstkę siebie, która wędruje po świecie, podczas gdy on kieruje nią siłą własnych myśli, zakopany w ciepłej pościeli.
Jeśli nie podróżował po świecie, chętnie rozmyślał. W tym także było mnóstwo uroku, ponieważ dawało możliwość cofnięcia się w czasie i przeanalizowania na nowo wydarzeń. A miał ich mnóstwo, począwszy od dnia sprzed ośmiu lat, kiedy się urodził. Było ich zdecydowanie za dużo i choć niektóre przecierały się, słabły, a nawet zanikały, to wciąż przecież napływały nowe. Z każdym dniem zwiększały się zasoby jego wspomnień, aż pewnego dnia zaczął się obawiać, że najzwyczajniej w świecie pęknie mu głowa. I nie odbędzie się to przy wtórze huku, fontanny krwi i cząstek mózgu rozmazanych na ścianie. Frankiego przerażało to, że mógłby stracić umiejętność podróżowania myślami i tym samym upodobnić się do reszty zwyczajnych, szarych ludzi, którymi pogardzał.
Gdyby dostał paraliżu od stóp do pasa, wyobraźnia byłaby jego nogami. Doskwierający ból jest niczym innym jak fizycznym doznaniem, intensywnym jak rozkosz. Zacisnąłby zęby i przetrwał ciężkie chwile. Upokorzenie ze strony ludzi nic dla niego nie znaczyło. Nie mieli dla niego żadnej wartości. Poza tym, wiedziony wyobraźnią, mógłby uciec dokąd by tylko zapragnął. Ale w przypadku, gdyby nogi miał zdrowe, a głowę uszkodzoną, trudno byłoby mu poruszać się tylko i wyłącznie za ich pomocą.
Przywykł do tej umiejętności tak mocno, że gdyby kiedykolwiek zanikła, pewnie nie radziłby sobie w codziennym życiu. Dawała mu pewność siebie i poczucie wyższości. Dziwiło go to, że ludzie całkiem dobrze radzą sobie z przeciwnościami losu, mimo, że nie potrafią w pełni wykorzystywać wyobraźni. Jednak nie miał wątpliwości co do tego, że gdyby raz spróbowali tego, co on smakuje w dzień i w nocy, nie chcieliby powrócić do zwyczajności. Wyobraźnia była odskocznią. Działała jak narkotyk. Takie będą prochy nowej ery; dając całkowity odlot nie spowodują uzależnienia i nie zaszkodzą zdrowiu.
Rodzice mieli do niego pretensje, ponieważ często bywał zamyślony i nieobecny. W tych rzadkich chwilach, gdy się z nimi spotykał na śniadaniu, obiedzie i kolacji, lubił powędrować z kuchni do salonu, skąd miał dobry widok na plac zabaw. Bywało tak, że przy stole toczyła się rozmowa i rodzice wściekali się, że nie odpowiada na ich pytania. Czasem przypadkowo zjadał pieprz i okropnie go paliło, ale taka była cena za wygodę. By przebywać w dwóch różnych miejscach jednocześnie trzeba mieć oczy dookoła głowy.
Frankie nigdy nie wspomniał rodzicom o swoich nadprzyrodzonych zdolnościach. W pewnych sprawach po prostu nie wolno nikomu ufać, nawet krewnym. Obawiał się, że przejęci troską zanieśliby go do lekarza psychiatry, który pomieszałby mu w umyśle. Nie chciał tego. Taka wizja przerażała go i mroziła do szpiku kości.
Wszystko zaczęło się stosunkowo niedawno, trudno określić w którym dokładnie momencie. Mógł mieć wtedy pięć lub sześć lat. Podejrzewał, że umiejętność nabył w zarodku i potrafił to od urodzenia, tyle, że wówczas był zbyt młody i niedoświadczony by móc z tego korzystać. Chyba, że już o tym nie pamięta. Zwykle okres trzech lat po porodzie poznaje się z opowieści bliskich, jakby trwało się w śpiączce.
Tak więc, o swojej wyjątkowości dowiedział się niespełna dwa lata temu i od tamtego czasu odkrywał w sobie coraz to nowsze możliwości.
Powoli, nie spiesząc się, przenikł do sypialni rodziców. Zrobiło się ciemnoniebiesko, jak w namiocie cyrkowym. Zobaczył złote refleksy na ścianach oraz nocną lampkę, przykrytą abażurem ze sztucznej skóry. Miał już wobec niej konkretne plany.
Droga mamo, drogi tato, dlaczego już śpicie?
Ranek wnet zapuka w okno, a wy wciąż tu gnicie
Trzeba dzień chwytać za jaja, bo inaczej czmychnie
Trzeba wstać i bawić się, skakać, tulić, śpiewać...
Dwa dni temu Frankie dokonał spektakularnego odkrycia – okazało się, że potrafi przesuwać przedmioty. Ale będzie zabawa!
Gdyby dobrze się wsłuchać, można by pochwycić syk dogasającego dnia, skąpanego w chłodzie nocy, ale ciągle ciepłego. Klimatyzacja chodziła na najwyższych obrotach, wahadłowy żyrandol obracał się, ale zimno nie miało źródła w powietrzu. Lęgło się w Ricu, który łapczywie pochłaniał porcje ciemności. Miał wrażenie, jakby z każdym oddechem wpuszczał do płuc, urwany z przestrzeni, wielki kawał ciemnoszarego powietrza i dławił się nim. Nie chciał zapalać lampki, gdyż czerwony poblask obudziłby Janett.
Znów to czuję, pomyślał Rico, i mocniej przycisnął głowę do poduszki. To było gdzieś w powietrzu i mógłby je dokładniej zlokalizować, gdyby się cały nie trząsł.
Dziwne stany pojawiły się u niego przed paroma miesiącami i zdołał, z niemałym trudem, utrzymać je w tajemnicy przed żoną. Nie chciał, by myślała o nim jak o obłąkańcu. Jeszcze niedawno żył spokojnie, tak jak zawsze pragnął – z dzieckiem i żoną. życiowe przeciwności zwykle nie stanowiły dla niego problemu nie do pokonania, czego nie mógł powiedzieć teraz. Jeśliby kiedyś oszalał, opuści Janett z poczucia przyzwoitości, wiedział bowiem, że zmarnowałby biedaczce życie, czego nie chciał jeszcze bardziej niż rozłąki. Była taka piękna, młoda i zdolna. Cały świat czekał na nią otworem, by go zbadała czujnym spojrzeniem brunatnych oczu.
Wracając myślami do pokoju, odczuł wyraźniej czyjąś obecność w powietrzu. Nie widział tego, ale mógłby przyrzec, że tam jest. Niewidoczne stworzenie, które połknie go, gdy tylko się zbliży.
Rico podciągnął nogi, skulił się i mocno złapał poduszki.
Lśniąca kropelka potu powędrowała krawędzią jego nosa. Zatrzymała się na końcu, spowodowała swąd. Szybko wyciągnął rękę spod kołdry, otarł czubek nosa i schował ją z powrotem. Po jego ciele toczyło się całe mnóstwo lodowatych strumyków i na chwilę w jego głowie zagościła absurdalna myśl, że uwagę potwora zwróci smród potu. Szybko wysnuł, że zjawa najpewniej wiedziała o jego obecności już zanim się tu pojawiła.
Mimo, że oddech miał świszczący i urywany, leżąca obok Janett spała w najlepsze. Wczorajszy dzień widocznie odbił na niej piętno dzikiego zmęczenia, gdyż z natury miała lekki sen. Rico pamiętał nawet, jak opowiadała mu niegdyś przy śniadaniu, że w nocy zbudziła ją pohukująca sowa.
Fala rozpuszczonych włosów spływała na plecy i poduszkę. Janett wyglądała jak zmęczony anioł, ale gdyby ją zbudził i oznajmił, że pora iść do pracy, potraktowałaby go jak natrętnego żuka, który wygrzebał się z gnoju i wparował prosto na ich werandę. Miała w sobie tyle siły i woli do walki, że gdy zbyt długo przebywał w jej towarzystwie również czuł, że potrafi przenosić góry. Lecz gdy z kolei długo z nią nie rozmawiał, pogrążał się w typowej dla siebie melancholii. Długie noce nadawały się świetnie do tego, by słaba strona Rica nabrała siły i przyoblekła się w ciało.
Dobrze wiedział, że nie jest odpowiednim człowiekiem dla tak wspaniałej kobiety i klął dzień, w którym się jej oświadczył. Myślał wtedy, że z wiekiem się zahartuje i stwardnieje, jednak z upływem czasu słaba psychika wcale się nie umocniła. Nadal potrafił płakać z powodu drobnych niepowodzeń lub śmierci ukochanego zwierzątka, oczywiście zawsze w ukryciu, by nie widziała go Janett.
Widziała w nim wspaniałego faceta, którym nie był. Gdyby przyjąć skalę od jednego do dziesięciu, jego samoocena wahałaby się w granicach dwóch i trzech. I to tylko w normalnych okolicznościach. Zdjęty paranoicznym strachem, polepiony potem i duszony obawami, przyjąłby ujemną skalę, gdyby miał głowę do takich eksperymentów. Wówczas stopień, który by wybrał, byłby znacznie bliższy dziesiątce niż w poprzednim przypadku.
Gdyby to było wszystko, pewnie patrzyłby na siebie w nieco jaśniejszym świetle. Zdarzają się przecież mężowie tak okrutni i pozbawieni skrupułów, że biją własne żony, piją na umór i nie pracują. Rico miał dobrze płatną pracę, nie podnosił ręki na Janett, a po alkohol sięgał raczej sporadycznie – z okazji urodzin przyjaciół, których miał nadzwyczaj dużo, co przypisywał głównie otwartej na ludzi małżonce.
Gdyby to było wszystko, rzeczywiście mógłby te drobne zachwiałości własnej osoby potraktować łagodniej i z przymrużeniem oka. Niestety, to była tylko część prawdy. Zaś nie mówienie całej prawdy jest jak kłamanie, a Rico nienawidził oszukiwać, co być może również pracowało na jego korzyść.
Z wielkim bólem serca musiał przyznać, że w roli rodzica nie sprawdza się w ogóle. Może być genialnym pośrednikiem w handlu nieruchomościami, ale nigdy nie zdobędzie się na to, aby stać się choć miernym ojcem. Smutna prawda wyciskała ostatki zadowolenia z jego opalonej, przystojnej twarzy.
Na dodatek jego syn, Frankie, wraz z wiekiem stawał się coraz nieznośniejszy. Póki Janett sprawowała nad nim rządy twardej ręki, zachowywał się w miarę taktownie, ale gdy tylko pozostawali sam na sam w pustym pomieszczeniu, doznawał tylu zniewag, że pod ich ciężarem ledwie brnął dalej w swojej karierze rodzica. Gdyby zaczął praktykować postawę podobną do tej, którą propagowała żona, może by coś osiągnął, jednak był z natury zbyt łagodny i nie podołałby temu zadaniu. Musiałoby się wydarzyć coś naprawdę złowieszczego, by gniew przesłonił mu wszystko inne, co cenił na świecie. A była to nieograniczona miłość do ludzi i zwierząt, oraz szacunek dla środowiska. Szkoda, że tak mało uczuć pozostawiał dla własnego użytku.
Marzył o tym, by przytulić się do ukochanej kobiety, ale szybko porzucił tę myśl, ponieważ budząc ją w środku nocy dałby wyraz tego, jak się boi. Absolutnie nie chciał jej martwić. Kobiety potrafią wyczuć, że jesteś spięty, nawet, gdy bardzo się starasz sprawiać wrażenie wyluzowanego i Rico doskonale o tym wiedział. Budzenie jej w nocy bez wyraźnego powodu byłoby zbyt podejrzane. Po co miał ją dręczyć? Wolał poczekać, aż to coś sobie pójdzie.
Lecz wciąż tam było, niewidzialne i nie posiadające żadnej formy, jak powietrze. W tym przypadku wzrok wcale nie pomagał w zlokalizowaniu zjawiska. To było coś, co przypominało uczucie podczas przykładania palca do czoła z zamkniętymi oczami. Zwyczajnie czuł czyjąś obecność i nie mogło tu być mowy o pomyłce.
Objął nogi rękoma i wcisnął w nie głowę. Czuł na skórze, że prześcieradło i pościel z każdą chwilą stają się wilgotniejsze od kropelek potu. Wkrótce cienki materiał zaczął przylegać do jego ciała i marszczyć się. Od łóżka cuchnęło. Kiedy zasłony gwałtownie zatrzepotały, ścisnął się mu żołądek i przez chwilę sądził, że zwymiotuje. Tego by jeszcze brakowało. Nie potrafiłby spojrzeć sobie w twarz, gdyby porzygał się ze strachu.
Zwykły podmuch, który wyrwał się z nocnej toni i poruszył zasłonami sprawił, że serce zabiło mu żywiej ze strachu, zwyczajny szelest, którego nie przestraszyłoby się nawet dziecko.
Znienawidził się za to, że skomplikował życie tej wspaniałej kobiecie, choć ona na pewno tak nie uważała. Zabujała się w nim, nie da się ukryć, ale gdy tylko przejrzy na oczy natychmiast ucieknie byle dalej stąd.
To coś poruszało się w miarę sprawnie, ale często przystawało na moment, by rozeznać się w sytuacji. Wówczas wystarczyło ćwierć minuty by Rico bezbłędnie je zlokalizował.
Teraz wisiało po jego prawej stronie, było blisko. Zdecydowanie zbyt blisko. Może mu się przyglądało?
Nie odwracał wzroku w stronę okna, bo choć nic by tam nie zobaczył równało się to prawie spojrzeniu zjawie w twarz.
Przerażała go, doprowadzała do obłędu, ale nigdy nie zaatakowała. Mógł więc być spokojny o życie, ale nie o stan swojej psychiki. Z dnia na dzień jego cierpliwość uchodziła jak powietrze z przekłutego balona.
O dziwo dzisiaj zaatakowała. Drapieżnie, brutalnie i znienacka, jak przyczajony na ofiarę myszołów. Właściwie to nie rzuciła się na niego tylko na lampkę nocną, która spadła z trzaskiem na podłogę.
Tym razem żołądek nie wytrzymał i Rico zwrócił obiadokolację na dywan. żółte wymiociny zalały szczątki potłuczonej lampy. Serce biło mu tak mocno, że mogło się lada chwila roztrzaskać o żebra.
Janett zbudziła się, lekko przestraszona i zdezorientowana. Poczuł jej ciepły oddech na gołym ramieniu, ale nie odwrócił głowy. Trzymał ją luźno między ramionami, układając w myślach jakąś sensowną wymówkę.
- Wszystko w porządku?
Nie potrafił wypowiedzieć słowa. W brzuchu poczuł ogromną pustkę, jakby przed momentem wymiotował kawałkami żołądka.
- Rico?
Stawiając stopy na ziemi, starał się, by nie natrafiły na cuchnącą kałużę, ale zagłębił się w sam jej środek. Nie potrafił się skupić i powstrzymać drżenia, a nawet najprostszy ruch przychodził mu z ogromnym trudem. W pięty kłuły go ostre elementy potłuczonej lampki.
- Rico, co się dzieje, proszę, powiedz coś do mnie!
Janett usiadła na skraju łóżka. Sprężyny odburknęły, zaspane.
- Cholera, nie jest dobrze. Chyba zaszkodziła mi ta wczorajsza szarlotka. Nie uważasz, że za dużo w niej mąki? – zakaszlał, by oczyścić przełyk ze śluzu.
- A ta potrzaskana lampka?
- Zrzuciłem ją przez przypadek, kiedy się źle poczułem. Chciałem włączyć światło, ale pociągnąłem za kabel.
Janett nie wyglądała na przekonaną. Rico był wręcz pewien, że mu nie wierzy. Znali się na tyle dobrze, by poznać, kiedy któreś owija kota ogonem. Głos mu drżał ze zdenerwowania, a słowa dobierał zbyt wolno, by jego wypowiedź mogła zabrzmieć naturalnie.
- Do tego ta duchota. Jest środek lata, nie? Każdy ma prawo się porzygać i potrzaskać lampkę.
Janett nic nie odpowiedziała. Spojrzenie jej silnych oczu zbijało Rica z nóg. Chciał kontynuować beznadziejną historyjkę, ale nie mógł kłamać, czując na sobie tak ufne i szczere spojrzenie.
- No dobra, przyznam się. Powiem ci prawdę, a potem zniknę na zawsze z twojego życia, o ile po usłyszeniu mojej opowieści nie wylecisz z domu oknem, dopinając w biegu walizkę z ubraniami.
- Prędzej wyrosną mi skrzydła.
Na moment zapadła cisza. W oddali za oknem powoli przesuwał się sznur pojazdów, czemu towarzyszył jednostajny szum. Słodki zapach i lekki wiaterek wdzierały się uchylonym oknem do środka, ale po chwili wszystko ustało, gdyż Janett je zamknęła, jakby potwierdzając swoją opinię na temat uciekania w pośpiechu z domu.
Gładkość jej skóry w nierealnym, fioletowym blasku prawie go onieśmielała. Była nieskazitelna i czysta jak woda z górskiego potoku. Rica zaniepokoiła myśl, że nie potrafiłby od niej odejść, w razie, gdyby oszalał. A gdyby to ona od niego uciekła, pojechałby ją szukać, a wręcz wynająłby brygadę do spraw poszukiwania Janett Bakery, stając się jednym z tych psychopatycznych bohaterów amerykańskiego kina akcji.
Ciemne oczy, które mieściły w sobie mnóstwo miłości i szczerości wpatrywały się niecierpliwie w twarz Rica, próbowały dociec prawdy czytając z rysów twarzy, nim spadnie na nią jak kilkutonowy głaz z ust małżonka. Nawet gdyby były dwa razy tak przenikliwe jak piękne, nie podołałby temu zadaniu.
Rico miał kamienny wyraz twarzy i było to zasługą przerażenia, które utwardziło każdy jego mięsień.
- W nocy nawiedza mnie duch. – przerwał na chwilę, by zbadać reakcję Janett, ta jednak trwała niewzruszona. Jedynie otulone mrokiem oczy zalśniły mocniej, przewiercając się przez ciemności – budzę się nagle i to już jest, czeka na mnie, jakbyśmy się umówili w kawiarni na kawę. A potem krąży. Trzyma mnie w niepewności, to zbliża się, to oddala. Mnie przechodzą ciarki, ciało zalewa pot, chowam się pod pościelą, jak dzieciak, który się nasłuchał opowieści o zombie i myślę jak mi głupio z tego powodu, a mimo to czekam w napięciu, aż coś zrobi. Zwykle siedział cicho, dręczył mnie, ale niczego nie niszczył, a dzisiaj coś mu odbiło i przewrócił to na ziemię! Rozumiesz?! To jest jakiś niewidzialny dupek, który chce spieprzyć mi życie!
- Dobrze już, dobrze – objęła go od tyłu rękoma i mocno przytuliła – niech cię tylko dotknie, a tak mu pogonię kota, że zapomni, na co umarł.
Wiatr dął, zakręcając w powietrzu i uderzając z łoskotem o ściany i okna. Nagle lekki wiaterek przybrał rozmiary potwora.
- Czy on tu nadal jest? – spytała Janett.
- Kręci się obok szafy i ma nas na oku.
- Myślisz, że będzie nam chciał wyrządzić krzywdę?
- Chyba nie. Wydaje mi się, że próbuje mnie nastraszyć. Bawi się ze mną. To wyjątkowo złośliwa gnida.
- Gdyby było inaczej, zrzuciłby lampę prosto na twoją głowę?
- Właśnie.
Przerażenie wzburzające błękit jej oczu, tak jak sztorm targa morzem, było autentyczne, ale Rico podejrzewał, że Janett nie boi się zmory, której nie mogła zobaczyć, tylko jego samego. Chciałby wierzyć, że jest inaczej, ale jedną z jego najlepszych cech jest ta, że nienawidzi się oszukiwać.
Powalony na ziemię przez własną bezradność z uporem szaleńca starał się podnieść i powrócić do równowagi, jednak w pojedynkę nie miał szans. Przypominał sparaliżowanego człowieka, który rozpaczliwie walczy o powrót do pionu i nagle pojawia się nad nim pomocna dłoń. Byłby głupcem, gdyby odszedł teraz od Janett. Tylko razem mogli poradzić sobie z nadciągającymi problemami i choć wstydził się swojej bezradności, nie dałby się podwójnie prosić, gdyby zamiast wyparować oknem z mieszkania zaproponowała mu pomoc.
Na zewnątrz znów się uspokoiło. Janett uchyliła okno, wpuszczając lekki podmuch powietrza, który poruszył zasłonami. Rico skupił wszystkie myśli na zjawie, by rozszyfrować jej nowe położenie. Sądząc po gwałtowności, z jaką się poruszała, próbowała ich zmylić i niewykluczone, że po wysłuchaniu groźby Janett wolała zaatakować od tyłu, spodziewając się, że w bezpośrednim starciu nie miałaby wielkich szans.
Skryła się w pobliżu wielkiego obrazu pędzla mało znanego malarza. Na płótnie widniał młyn otoczony złocistymi łanami zboża. Za blisko. Natychmiast chwycił żonę za przegub i odciągnął w bezpieczny kąt po drugiej stronie pokoju.
- Błagam, wynośmy się stąd. Mam już dość... tracę siły. Zabierzmy Frankiego i jedźmy do najbliższego hotelu zanocować.
- A jeśli tam zjawa też nas dopadnie.
Nas. Był jej wdzięczny za ten jeden, krótki wyraz. Potwierdzał, że mu bezgranicznie wierzy, mimo, że nie jest w stanie ujrzeć winowajcy.
- Stąd, że to nawiedzony dom. Ma chyba z trzysta lat i aż się prosi, żeby zagnieździł się tu jakiś duch.
Janett odetchnęła głęboko, przecięła pokój, by zamknąć okna i wróciła w pobliże drzwi.
- Już dobrze, kochanie – wspięła się na palce i pocałowała oklapły policzek – jutro zadzwonimy po księdza i zobaczymy wtedy, kto będzie miał większą zabawę.
Pani z informacji nie miała zbyt wiele do powiedzenia w sprawie hoteli. Poleciła im jeden, mieszczący się na obrzeżach miasta, na północny zachód stąd. Rico spisał adres i poszedł obudzić Frankiego, oczekując, że chłopiec będzie zdziwiony tym pomysłem. Przez chwilę staczał wewnątrz moralną walkę, o to, czy powiedzieć synu prawdę, jednak uznał, że nie powinien go niepokoić. Nie chciał zaburzać jego wątłego poczucia bezpieczeństwa. W do pokoju wymyślił historyjkę, która jako tako trzymała się kupy i nie powinna wzbudzać podejrzeń u ośmiolatka.
Wszedłszy do pokoju przekonał się, że to jego zrobiono w konia. Frankie stał przy krawędzi łóżka, kompletnie ubrany w swój zielony, wełniany sweterek, przetarte dżinsy i starannie zawiązane, żółte buciki. Spoglądał na ojca spod gęstej grzywki jasnych blond włosów i uśmiechnął się niewyraźnie.
- Cześć, tato – powiedział – mogę zabrać ze sobą pana biedronkę?
Panem biedronką była pluszowa maskotka, którą Frankie trzymał za lewe czółko.
- Jasne, że możesz. Mama powiedziała ci, że jedziemy?
- Tak.
Rico zastanawiał się, czy ujawniła mu także powód, dla którego mieliby wyruszać do hotelu w środku nocy. Jeśli tak, wolał zwlekać ze swoją opowieścią.
- Wiesz, dlaczego?
- Oczywiście. Mama powiedziała, że musimy uciec z domu, bo srasz ze strachu przed jakimś duchem.
Rico osłupiał i przez parę sekund nie mógł wykrztusić słowa. Pazury strachu drapały go w gardło. Nie ma na świecie gorszej zniewagi, niż gdy syn drwi sobie z ojca i śmieje się w żywe oczy.
- Tak ci powiedziała mama? – bąknął, gdy znów mógł mówić, nie popisując się ciętą ripostą.
- Już mówiłem.
- Jak możesz tak wstrętnie kłamać! Jestem pewien, że z ust twojej mamy nigdy nie padłoby coś równie obraźliwego!
- Mogę już iść do samochodu? Pan biedronka też się boi, że zły duch urwie mu dupę, doprawi solą i zje na kolację.
- Jak ty się wyrażasz? W samochodzie porozmawiam z mamą i okaże się, jak to naprawdę było.
- Jeśli naprawdę myślisz, że ma cię za batmana, to polej sobie głowę zimną wodą. – mruknął Frankie, przechodząc obojętnie obok ojca. – w samochodzie się okaże. Niedoczekanie – dodał, będąc już za progiem pokoju i nieudolnie naśladując głos Rica.
Gdy mała sylwetka opuściła mroczny pokój i zniknęła w korytarzu, Rico usiadł na brzegu łóżka i podparł głowę dłońmi.
Wzburzenie połączone z niewyspaniem i strachem utworzyło ciasną pętlę wokół żołądka, który miał już dość pracy jak na jedną noc. Z trudem opanował się i powstrzymał przed zabrudzeniem tapczanu, ponieważ nagle zapragnął wziąć się w garść. W innych okolicznościach ulżyłby sobie, na ile by mógł, ale po stoczonej przed chwilą rozmowie nie chciał dawać więcej oznak słabości.
Nie mogło być tak, że pomiata nim jego własny syn. Miał łagodną naturę, ale co za dużo to niezdrowo. Nawet święci straciliby cierpliwość przy tym bachorze.
Przy Janett Frankie nie pozwalał sobie na zbyt wiele. Nawet, jeśli przeklinał, to robił to z przyzwyczajenia i od razu przepraszał, co było dla niego nie do pomyślenia w obecności Rica. Rządy twardej ręki skutkowały. Chłopiec otaczał ją szacunkiem, czasem nawet bywał wobec niej nieśmiały.
Wysoką cenę przyszło mu zapłacić za zbędną miękkość. Postanowił się zmienić, przeobrazić z niegroźnego fajtłapę w konsekwentnego ojca, który potrafi zdobyć szacunek u kogo chce, nie tylko u syna.
Blady księżyc wytrwale wędrował przez lodowate niebo, zmagając się z dącym wiatrem i przebijając przez kłęby czarnych chmur. Rico po raz pierwszy poczuł tak wyraźny przypływ energii i chęci do walki o swoje prawa, a ciało niebieskie przypominało mu o trudach, jakim przyjdzie mu stawić czoła w mrocznej wędrówce przez wzburzony ocean zwany Frankiem.
Szara poświata okrojona przez żaluzje obejmowała blaskiem meble. W granatowym półświetle pokoju zabłysnęła rączka szuflady, dając mu do zrozumienia, że czas zacząć działać.
Nigdy wcześniej nie otwierał cudzych mebli, nie myszkował jak złodziejaszek, poszukujący biżuterii. Brzydził się tym, co zamierzał za chwilę zrobić, gdyż sam wściekłby się, gdyby ktoś poprzewracał mu rzeczy w osobistej szafce.
Z drugiej strony wiedział, że jeśli nie podejmie teraz odpowiednich kroków, już nigdy się na to nie zdecyduje. Musiał się upewnić, że Frankie nie chowa w pokoju żadnych niedozwolonych przedmiotów, na przykład prenumeraty playboya, o ile to możliwe w wieku ośmiu lat. Jeśli chciał nauczyć chłopca szacunku, musiał zacząć od podstaw, wyrywając z niego chamstwo jak chwasty, z korzeniami.
Pociągnął za uchwyt szuflady i spojrzał zaciekawiony do wewnątrz. Na spodzie leżało mnóstwo czasopism „Cartoon Network” z kolorowymi okładkami. Nieco głębiej znalazł roczną prenumeratę „Archiwum X”. Były to gazety o zjawiskach nadprzyrodzonych i choć mogły zawierać informacje niepokojące dla ośmioletniego chłopca, to nie zamierzał z tego powodu wszczynać alarmu. Wyjął je wszystkie i położył na łóżku.
Znał spryt chłopca i wolał sprawdzić, czy pomiędzy egzemplarzami dziecinnego czasopisma nie kryje się coś ostrzejszego, gdzie kura i krowa są przedstawione w trochę innym świetle. Nie znalazł nic co nie pasowałoby do wizerunku radosnego ośmiolatka.
Szafek było sporo, więc zwiększył temp by zdążyć zanim Janett się zniecierpliwi i wróci po niego do mieszkania. Nie chciał myśleć za kogo by go miała, gdyby zobaczyła, że przetrząsa pokój swojego syna.
W dużej szafie także nic nie znalazł. Sprawdzał pod stertą ubrań, ale jego największe odkrycie sprowadzało się do pudełka batoników milky way, które wydobył z najodleglejszego zakątka kredensu. Było przykryte wełnianym sweterkiem. Frankie był świadom tego, że słodycze mogą spowodować słodycze, słyszał to niejednokrotnie z ust Janett, która nie lubiła, gdy jej jadł w nadmiernych ilościach.
Pozostał jedynie kredens, numer jeden na liście podejrzanych przedmiotów ze względu na wbudowany zamek. Frankie mógł chować w nim swoje najskrytsze sekrety nie obawiając się, że ktoś go nakryje. Klucz został schowany w pustym pudełku po miętowych dropsach. Przykryty był strzępkami różnokolorowej bibuły, która miała za zadanie zmylić potencjalnego intruza.
Uniósł dłoń do twarzy, oglądając z bliska mały, połyskujący kawałek metalu. Chłodny, niebieski refleks prześlizgiwał się po metalicznej powierzchni dodając mu uroku i tajemniczości.
Niemal w tej samej chwili, gdy zdecydował się w końcu użyć klucza, ktoś go brutalnie pchnął na mebel. Zdążył wyciągnąć rękę i podnieść kolano do brzucha, amortyzując zderzenie, ale głową rozbił szybkę w komodzie, za którą kryła się kolekcja szklanek i kieliszków.
Zachwiał się, krzycząc i rzucając ramionami na oślep. Rąbną łokciem w szklany zestaw, zaś stopą w drzwiczki szafy, otwierając je z trzaskiem. Szkło zadzwoniło o drewnianą podłogę, powbijało się w nią i rozsypało po całym pomieszczeniu.
Rico pokaleczył sobie pięty, ale nie czuł bólu, jedynie kłucie w klatce piersiowej, gdzie rozwścieczony dzięcioł zapragnął wyjść na zewnątrz.
Kto go zaatakował?
Oddychając ciężko i rzucając nerwowe spojrzenia na boki szukał sprawcy całego zamieszania. Kiedy uznał, że w pokoju nikogo nie ma, musiał przyjąć do wiadomości smutną prawdę, że zjawa nie bawi się już w przewalanie lampek nocnych na podłogę.
Rico po raz pierwszy od wielu lat poczuł w sobie prawdziwego mężczyznę. Silnego i bezwzględnego.
Opuścił bez wahania pokój i ruszył pewnie korytarzem. Tuż przed drzwiami wyjściowymi wisiało duże lustro, w którym dojrzał ranę na czole, tuż nad lewą brwią. Z rozciętej skóry wypływała krew, wąskim strumykiem ześlizgiwała się na policzek i tam zastygała.
Pobiegł szybko do łazienki i starł z twarzy krwawy szlak, posługując się wacikami Janett, a następnie zdezynfekował ranę wodą utlenioną. Nie zamierzał naklejać plastra, po cichu mając nadzieję, że żona nie zauważy rozcięcia w ciemnościach samochodu. Nie miał ochoty na udzielanie mało przekonywujących odpowiedzi na trudne pytania.
Wyszedł z mieszkania i szybkim krokiem pokonał alejkę. Kiedy pociągnął za klamkę okazało się, że drzwiczki samochodu są otwarte. Janett wyglądała na trochę zaniepokojoną, ale zobaczywszy jego srogą minę, nie zadawała żadnych pytań. Frankie siedział na tylnym siedzeniu, przypięty do fotelika. Przyglądał się uważnie bliźnie na czole Rica.
Rico uruchomił silnik, nie odzywając się słowem, wrzucił bieg i ruszył, ciągle obserwując chłopca we wstecznym lusterku. Frankie wyglądał niewinnie i słodko, jakby przez te parę minut zapomniał o kłótni w pokoju.
Całą drogę do hotelu rozmyślał o incydencie w mieszkaniu. Dlaczego zjawa go zaatakowała akurat w momencie, gdy chciał otworzyć kredens? Czy miał w tym jakiś interes?
Fosforyzujące, fioletowe niebo połyskiwało tysiącami gwiazd. Srebrzysty księżyc otaczał się świetlistą aureolą, wgryzał się w niebo jak głęboka blizna. Na jego tle nie widać już było czarnych strzępów chmur, wiatr zelżał, a między Ricem i synem nie doszło jeszcze do konfrontacji.
Ulice świeciły pustkami. Tylko od czasu do czasu przejeżdżał pojedynczy samochód, który najczęściej okazywał się być taksówką.
Rico rozpoznał hotel już z daleka. Był to obskurny, osmolony budynek z cegły, bez żadnego wzoru ani stylu. Ogromny, prostokątny płat szkła, metalu i betonu. Okalał go szary chodnik, który nie posiadał połowy płyt, ziejąc szczelinami, w których mogła utkwić stopa.
Kiedy wjeżdżali na parking, przed maską samochodu przetoczył się pijany mężczyzna z trzydniowym zarostem, postrzępionymi spodniami i uzębieniem przypominającym chodnik wokół hotelu. Brunatna ciecz kołysała się na dnie jakby pragnęła wyfrunąć z wnętrza, przerażona perspektywą znalezienia się w żołądku niechluja.
Rico zatrąbił przeciągle i oślepił pijaka reflektorami, by zmobilizować go do szybszego chodu. Na odpowiedź nie musiał długo czekać. W powietrzu zabłysnęło szkło, rozległ się zgrzyt metalu i dzwonienie rozbijanego szkła. Jeden z reflektorów przestał działać. Rico nawet nie wysiadł z samochodu. Nie miał sił i szans, by dogonić chuligana, poza tym gdy tylko zgasł reflektor, żul zniknął w ciemnościach, wtopił się w gąszcz bujnych krzewów.
- Cholera. – rzekł tylko Rico i ruszył. Jego blada z niewyspania twarz nabrała kolorów, podsycana wściekłością, ale nie odezwał się aż do recepcji.
- Trzyosobowy pokój na jedną noc, proszę – wsunął banknot przez okienko.
Wciągnął nosem stęchłe, ciężkie powietrze. W całym pomieszczeniu unosił się drapiący zapach cynamonu i spalonego tłuszczu. Smród był szlakiem, ciągnącym się od recepcji aż do drzwi ich pokoju numer pięćdziesiąt siedem.
Kiedy wchodzili do środka ujrzał kątem oka jakąś postać stojącą na końcu korytarza. Był to menel, który stanął im na drodze na parking.
W oczach Rica zabłysnął gniewem i niepohamowana chęć odwetu. Wspomnienia odłamków pomknęły jak grom przez jego na wpół śpiący mózg. Otarł zmęczone czoło. Dłonią głębokie zmarszczki, jak bruzdy zaoranego pola. Ciężki pot skapnął na dywan, wykwitł na nim ciemną plamą.
Ruszył. Nogi niosły go same, jakby dysponowały indywidualnym rozumem. O tym, że idzie, zorientował się dopiero po paru krokach. Zawachał się na chwilę i zadrżał, ale poszedł dalej.
Pijaczyna przyodziany był w coś rodzaju prześcieradła świeżo wyjętego z mokradeł. Na głowie miał kaptur, rzucający cień na twarz. W tych ciemnościach coś się poruszyło. Oczy? Chyba tak. Zabłysnęły białka, pierwsza oznaka przerażenia. W następnej chwili z ust przybłędy wydobył się skrzekliwy, urywany jęk i spróbował ucieczki, ale nadepnął na skraj szmaty i runął na podłogę z głuchym łomotem. Gobeliny na zgniło oliwkowych ścianach zadrżały, jakby ze strachu przed tym, co miało za chwilę nastąpić.
Rico pokonał pozostałą odległość równym tempem. Na twarzy malował mu się wyraz przygnębienia, jakby przywalenie nicponiowi w łachmanach było dla niego smutną koniecznością. Jednak sine usta podrywał do góry nerwowy tik; przepełniało go uczucie dominacji i potęgi, którego za nic w świecie nie chciał ujawnić.
W głowie Rica wyrósł obraz tego, co mógłby zrobić z pijakiem. Zawsze twierdził, że superprodukcje telewizyjne nie wywierają na niego żadnego wpływu, jednak teraz doszedł do wniosku, że każdy film, jaki obejrzał w życiu zostawił w jego umyśle małe ziarenko, które przemieniłoby się w ogromną roślinę, gdyby tylko podlać je wyobraźnią.
Dopadł czołgającego się na ziemi żula i uniósł na nogi. Przekręcił głowę twarzą do siebie i spojrzał głęboko w zamglone oczy. Twarz miał pomarszczoną ze starości i brudną, jakby całe życie spędził na wysypisku śmieci. Oddech zabiłby przelatujące obok muchy, gdyby nie płoszył wszystkich w promieniu dwudziestu metrów. Jak można tak się zaniedbać, zastanawiał się Rico.
W nagłym przypływie odrazy wywalił pięścią w osmolony podbródek, odrzucając wrzeszczącego żula na ścianę. Z ust trysnął drobny strumyczek krwi; najwyraźniej mężczyzna przygryzł sobie język, kiedy szczęka zamknęła się mu prędzej niż kiedykolwiek wcześniej.
Rico stał nad wijącą się u jego stóp postacią trochę zdezorientowany. Gniew, który nim zawładnął, teraz cofnął się do swojej kryjówki, ustępując miejsca wstydowi i strachowi. Od czasów szkoły średniej nie pobił nikogo tak dotkliwie, ale i tak miał wrażenie, że skręcający się z bólu menel grubo przesadza. Zachowywał się tak, jakby dostał padaczki i dusił się jednocześnie. Ciemnożółta twarz zapłonęła krwistą czerwienią. żyły na skroni napęczniały i poczęły pulsować jak oszalałe. Skóra na twarzy powoli przechodziła w fiolet.
Dopiero, gdy człowiek na hotelowej podłodze zaczął wierzgać nogami, rozdrapywać palcami powietrze przed sobą i przeraźliwie gulgotać, Rico przestraszył się nie na żarty.
Niemal w sekundę potem wyczuł w powietrzu JEJ obecność. Zjawy bez ciała, bez jakiejkolwiek formy, lekkiej jak powietrze i niebezpiecznej niczym socjopata z ostrym narzędziem w dłoni.
Nie zdążył poczynić odpowiednich kroków, by uratować tego mężczyznę. Menel miał usta szeroko otwarte, jakby szykował się do krzyku rozpaczy, ostatecznego wołania o pomoc. Nieobecne oczy wpatrywały się w biały sufit. Dusza wyciekła ze schorowanego ciała, objętego chorobą alkoholową.
W stanie wolnym z pewnością musi być piękna. Dopiero uciskana cielesnością zaczyna przybierać różne formy; jedna zachowa piękno i urok, druga zapleśnieje i zgnije w odmętach grzechu. żądze skryte w człowieku są jej kowalem, ale jeśli okaże się wyjątkowo twarda, ciężki młot nie zmieni jej kształtu, lecz sam rozsypie się w proch.
To, co wyszło z żula musiało cuchnąć jak szambo.
Na skórzanych butach Rica zalśniła kropelka krwi. Pochylił się i starł ją palcem, a gdy przyjrzał się z bliska swoim dłoniom, wrzasnął przeraźliwie. Był zbrukany krwią ofiary. Naznaczony niezmywalnym piętnem grzechu.
Spływała pomiędzy palcami, prześlizgiwała się szlakiem wzdłuż linii na dłoniach, docierała za przeguby.
Morderca. Zabiłeś człowieka, jesteś mordercą, Rico.
Czuł się tak, jakby otrzymał wyrok skazujący go na dożywocie.
Jeszcze w to nie wierzył, bo był w szoku.
Okropne wyrzuty sumienia będą go nękały, przyjdzie na to czas.
Na razie nie wierzył. Morderca. Nie, nigdy by tak o sobie nie pomyślał. Nie on. Do diabła, przecież od dziecka był dobrym człowiekiem. Czasem wściekłość źle wpływała na jego samokontrolę, jednak nie do tego stopnia, by zabić. Nakrzyczeć, uderzyć, owszem.
Nie zabić.
Morderca.
Oskarżony Rico Bakery, lat trzydzieści siedem jest uznany za winnego zarzucanych mu czynów. Niniejszym skazuję go na trzydziestoletni pobyt w więzieniu.
Zamykam rozprawę.
Stuknięciem młotka był przejmująco drżący głos Janett:
- Słodki Jezu, Rico, coś ty narobił? Coś ty do cholery narobił?
Stała tuż za nim, sztywna jak słup soli. Otępiałe z przerażenia oczy wlepiała w martwego mężczyznę pod ścianą. Zza jej prawego biodra wyłonił się Frankie, jednak Rico go nie widział. Cały świat przesłaniały mu ręce, po których spływała krew. Wszystkie myśli absorbował jeden fakt: zabił człowieka. Tymi rękoma.
Frankie zacisnął usta w wąską kreskę, ale z malinowych policzków nie zeszły kolory. Wydawał się niemal nieporuszony widokiem trupa. Może był za mały, żeby pojąć grozę całego zdarzenia. Może.
- Truposz – rzekł chłopiec, udowadniając, że jednak rozeznał się w sytuacji, choć z twarzy nie znikał radosny grymas.
Zachciało ci się zabawy w twardziela, Rico.
Jesteś żałosny.
żałośnie słaby.
Bezbronny.
- Dlaczego to zrobiłeś? – znów posłyszał łkanie swojej żony – Rico, do diabła, tak cię kocham, ty sukinsynu! Jeśli cię zamkną w pudle to przyjdę tam i osobiście ci nakopię! Nie chcę cię stracić, nie chcę! – ostatnie słowa wydarły się z jej gardła tak gwałtownie i drapieżnie, że ktoś w pobliskich pokojach musiał to usłyszeć. Obudzeni w środku nocy ludzie są agresywni i z pewnością wszczęliby alarm.
Rico jednak wciąż stał z wyciągniętymi dłońmi, które badał czujnie wzrokiem, jakby były tajemniczymi istotami z drugiego końca wszechświata. Nic więcej się nie liczyło. Ręce i dłonie z rozcapierzonymi palcami, rozwartymi niemal groźnie, jakby przed chwilą rozdrapał nimi gardło. Scena jak z najgorszego koszmaru, snu, z którego nie można się obudzić.
W drzwiach za ich plecami zazgrzytał zamek.
Na ten dźwięk Rico zareagował nadzwyczaj energicznie, zważając na fakt, że przed momentem cały jego świat sprowadzał się zaledwie do dwóch, ociekających krwią, kończyn.
- Trzeba będzie go ukryć! – syknął, rzucając rozgorączkowane spojrzenie na półotwarte drzwi do pokoju numer sześćdziesiąt dwa.
Skoczył do trupa i chwycił go za buty, które zsunęły się ze stóp. Rico przewalił się plecami na ziemię, porwany siłą ciężkości. W przypływie paniki pisnął i zaklął, starając się pozostać w ciepłych objęciach zdrowego rozsądku.
- Pomóż mi! – warknął na Janett, która nadal trwała w osłupieniu.
Zauważył, że w chwilach grozy to on zachowuje zimną krew i byłby z siebie dumny, gdyby nie znajdywał się w tak podłym położeniu.
Na jego słowa drgnęła, jakby wyrwana z głębokiego snu. Oczy ożywiły się i zalśniły, ale jednocześnie zaiskrzyły przerażeniem.
Obdarte z czerwonego lakieru drzwi numer sześćdziesiąt dwa zacięły się, nim zdążyły utworzyć odpowiednio dużą lukę. Ktoś stojący za nimi zaklął półszeptem, poczym naparł nań ciężarem całego ciała. Dolna krawędź zazgrzytała o podłogę. Starodawne drzwi trzymały się już tylko na jednym zawiasie.
Rico dziękował losowi za to felerne wyposażenie hotelu, bo choć nadal wisiała nad nim groźba utraty wolności, zyskał parę cennych sekund.
Mijając kolejne pokoje, poszukiwał schronienia w postaci składziku lub toalety. Z trudem uświadomił sobie, że łazienki najpewniej znajdują się za recepcją, obok której nie mógłby przejść niezauważony.
Drzwi drgnęły o parę kolejnych centymetrów, trąc z piskiem o płytki barwy dojrzałego banana. Ktoś nacisnął na klamkę, okazując swoje zniecierpliwienie i oburzenie. Szczęknęły sprężyny.
Rico zastanawiał się, czy nie łatwiej byłoby porzucić zwłoki i uciec, obawiał się jednak, że policja, wykorzystując wszystkie dostępne techniki, odkryłaby tożsamość sprawcy bez problemu.
Niosąc wraz z Janett bezwładne ciało, spojrzał na Frankiego podążającego w ślad za nimi. Bolało go to, jak złym przykładem obarcza sumienie chłopca. Kimże będzie w przyszłości mały Frankie, jeśli nasiąknie teraz tak makabrycznymi scenami?
Numer sześćdziesiąt dwa zaprzestał prób otworzenia drzwi, które ledwie trzymały się jednego zawiasu. Prawdopodobnie skorzystał z telefonu, by kąśliwym tonem dać jej do zrozumienia, że warunki są fatalne, zapewne podając jako jeden z powodów hałas na korytarzu.
Skręcili w następny korytarz, modląc się w duchu, by nikt nie pojawił się na ich drodze. Rico miał wrażenie, że nawierzchnia pod jego stopami biegnie w nieskończoność jak taśma w rowerze treningowym. Może to monotonność obrazu tak źle na niego działała, kradnąc dużą część energii i stopniowo pozbawiając sił.
W polu widzenia zafalowała mu mgiełka, pierwsza oznaka nadchodzącego wyczerpania. Próbował ją zwalczyć, nerwowo mrugając, ale kurtyna pleciona z białych strzępek opadała jak na zakończenie spektaklu.
W oddali zamajaczył niewyraźnie kolejny zakręt, być może prowadzący do klatki schodowej, klatka schodowa zaś – prosto do wyjścia.
Ta myśl wyraźnie pokrzepiła Rica, choć przed nim czekała jeszcze długa droga w niepewności i strachu, a odległy zakątek korytarza jarzył się niemal nierzeczywiście, jak złudzenie.
- Tata niesie truposzsza, mama niesie truposzsza – nucił Frankie w rytm jakiejś dziecięcej piosenki, poruszając się tanecznym krokiem.
Zachowanie chłopca budziło w Ricu głęboki niepokój, a z czasem nawet rozpacz, jednak nie było to miejsce i czas na zastanawianie się nad tym.
Parcie naprzód stawał się coraz trudniejsze, jakby pod nogami mieli podłogę świeżo pokrytą klejem. Menel był wysoki, prawie dziesięć centymetrów dłuższy od Rica, i przy kości. Ocenił, że ciągną po ziemi blisko sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi.
- Jeśli wpadniemy na kogoś z hotelu, udajemy, że to nasz znajomy. – zaproponowała Janett.
Rico czuł, że to marny pomysł.
- Myślisz, że ktoś byłby skłonny w to uwierzyć? Możemy co najwyżej wciskać bajeczkę o tym, że ten łachudra zapukał do naszych drzwi po jałumużnę i nagle zasłabł.
- To nieźle cuchnie, ale może być.
Zdyszani minęli uschniętą paproć w donicy, kiedy Rico znów popadł w melancholię. Zapragnął wypłakać się na ramieniu Janett, choć okoliczności nie sprzyjały do tego rodzaju zachowań.
- To nie ja go zabiłem, Jan. Nie ja, jak Boga kocham. Z początku się przeraziłem, bo miałem jego krew na rękach. Ale kiedy już trochę ochłonąłem, przypomniałem sobie, że poczułem tam obecność zjawy, dokładnie chwilę przed tym, jak zaczął podrygiwać w drgawkach przedśmiertelnych. To ona go wykończyła, to ona, Jan. Do diabła, ludzie nie umierają od jednego ciosu!
- Znam cię na tyle by wiedzieć, że nie zabiłbyś nawet muchy, ale dla policji będzie to słabe wytłumaczenie.
Upragniony koniec korytarza był bliżej z każdą chwilą.
- Tato, gdzie niesiemy truposza? – zaciekawił się Frankie, już nie przeskakując z nogi na nogę, tylko spokojnie maszerując.
Rico wymienił z Janett zaniepokojone spojrzenie, ale rzekł:
- Do szpitala, synku. Pan stracił przytomność, ale wszystko będzie w porządku. – uznał, że to najlepsze, co mógł powiedzieć, ale spotkał się z dezaprobatą ze strony Janett.
Kiedy Frankie wypowiadał kolejne zdanie, jego głos brzmiał groźnie i dorośle, jakby uległ mutacji wciągu tych kilku sekund.
- Przecież ten facet to trup. Zimny kawał mięcha. Nie wiedziałeś o tym, tato? Tato!? Dlaczego to zrobiłeś, dlaczego?
Ledwie skończył to mówić, na jego twarzy znów zakwitł uśmiech. Przeskakiwał z nogi na nogę, unikając zdziwionych spojrzeń rodziców.
- Mama niesie truposzsza. Tata niesie truposzsza. – podśpiewywał swoim zwykłym, dziecinnym głosikiem, który znacznie różnił się od niskiego, groźnie brzmiącego, gardłowego barytonu.
Rico dreptał w miejscu, zbity z nóg po tym piorunującym wyznaniu wypowiedzianym głosem przypominającym ton dorosłego mężczyzny.
Ani jego, ani Janett nie stać było na kontakt wzrokowy. Oboje czuli sarkazm i pogardę, z jaką ich pięcioletni syn się z nimi obnosił. Chłopak wręcz nią emanował, roztaczał wokół siebie mgiełkę nienawiści, która była dla niego tarczą obronną.
- Frankie, tatuś nie zabił tego pana. – podjęła próbę Janett.
- To kto?
- Zły duch, który nawiedza naszą rodzinę. – najwyraźniej już wcześniej ułożyła odpowiedzi na wszystkie pytania, które mogły paść.
Rico spostrzegł dziwną zmianę w wyrazie twarzy Frankiego, lecz nie wiedział jak ma ją zinterpretować. Był przekonany, że oblicze chłopczyka na chwilę wykrzywił kpiący uśmiech, natychmiast zatarty głębokimi bruzdami na czole, podbródku i policzkach.
Twarz miał napiętą i surową; myślał intensywnie.
- Zły duch? Jaki znowu duch? Ten sam, przed którym spierdalaliśmy z mieszkania? Ta cholera przylazła aż tutaj tylko po to, żeby pourywać nam dupy, doprawić solą i zjeść na kolację?
- Frankie! Ile razy ci mówiłam, żebyś nie przeklinał!?
- O kurwa! Chyba ze sto razy.
Dech zamarł w piersiach Janett, ale nic nie odpowiedziała. Chyba była zbyt zmęczona, by wszczynać dyskusje, które i tak by do nikąd nie zaprowadziły.
Na drodze nie stanął im nikt niepożądany, więc dotarli na zewnątrz szybciej niż myśleli. Wóz Rica stał na parkingu, dokładnie w miejscu, w którym go zostawił. Karoseria błyszczała, odbijając światło lamp sodowych. Zarysowany lewy brzeg maski oraz stłuczony reflektor nie były warte ludzkiego życia. Rico poczuł okropny ból, ukłucie sumienia, gniew wzbierający jak fala. Nie chciał już zgrywać twardziela. Stał się nim na niespełna godzinę, a już niósł na barkach ciężar nie do zniesienia.
Przyciemniane szyby chroniły zwłoki przed wzrokiem ciekawskich, ale Janett i tak wepchnęła je pod fotel. Posadziła sobie Frankiego na kolanach, by nie musiał przebywać w pobliżu trupa, jednak chłopiec najwyraźniej był zwolennikiem kontaktów żywych z umarłymi, gdyż bezustannie wyrywał się i wtrzeszczał:
- Zostaw mnie, zostaw! Chcę do truposza! Nie dotykaj mnie, suko!
Janett wyraźnie pobladła na twarzy, ale nie odezwała się słowem. Niezaprzeczalnie traciła kontrolę nad chłopcem, a stało się to tak nagle, że była zupełnie zdezorientowana, jakby potrzebowała przynajmniej tygodnia, by ochłonąć po takim wstrząsie. Miała ochotę rzucić go na tylni fotel i pozwolić, by nacieszył się obecnością nieżywego menela do woli. Uznała jednak, że najbardziej skarci go, każąc siedzieć sobie na kolanach. Mimo, że Frankie miał dopiero osiem lat, źle znosił wszelkiego rodzaju pieszczoty ze strony matki i wcale nie cierpiał, gdy miłość Janett słabła z dnia na dzień. Pewnego dnia być może zacznie go nienawidzić, ale na razie była jedynie odrobinę zniechęcona. Wciąż łudziła się, że zachowanie Frankiego poprawi się z wiekiem, tak samo jak u nastolatka przechodzącego okres buntu. Czas mijał, a chłopak nie wracał na właściwą drogę, lecz poczynał sobie coraz śmielej...
Rico poprowadził wóz pod sam dom z zamiarem ukrycia zwłok w piwnicy. Był zbyt zmęczony, by jechać do lasu lub nad rze
2
Raczej „stał przed nią otworem”.Cały świat czekał na nią otworem
Swąd to zapach spalenizny. Na pewno o to Ci chodziło?Lśniąca kropelka potu powędrowała krawędzią jego nosa. Zatrzymała się na końcu, spowodowała swąd.
Jest „odwracać kota ogonem”. I jest „owijać w bawełnę”. Ale o „owijaniu kota ogonem” jeszcze nie słyszałam O_OZnali się na tyle dobrze, by poznać, kiedy któreś owija kota ogonem.
Wcześniej pisałeś, że miała ciemne oczy.Przerażenie wzburzające błękit jej oczu
synowiPrzez chwilę staczał wewnątrz moralną walkę, o to, czy powiedzieć synu prawdę
Zjadł Ci się wyrazW do pokoju wymyślił historyjkę
Komu przyszło zapłacić wysoką cenę? Synowi czy ojcu?Chłopiec otaczał ją szacunkiem, czasem nawet bywał wobec niej nieśmiały.
Wysoką cenę przyszło mu zapłacić za zbędną miękkość.
Jeśli to a propo Carton Network, to Krowa i KurczakZnał spryt chłopca i wolał sprawdzić, czy pomiędzy egzemplarzami dziecinnego czasopisma nie kryje się coś ostrzejszego, gdzie kura i krowa są przedstawione w trochę innym świetle.
Słodycze powodują słodycze? Poza tym, „je”.Frankie był świadom tego, że słodycze mogą spowodować słodycze, słyszał to niejednokrotnie z ust Janett, która nie lubiła, gdy jej jadł w nadmiernych ilościach.
Na dnie czego? Wcześniej nie było nic wspomniane o żadnej butelce.Brunatna ciecz kołysała się na dnie jakby pragnęła wyfrunąć z wnętrza
PowtórzenieW powietrzu zabłysnęło szkło, rozległ się zgrzyt metalu i dzwonienie rozbijanego szkła.
Nie przepadam za równoważnikami zdań. Szczególnie za takimi, które kiepsko brzmią.Otarł zmęczone czoło. Dłonią głębokie zmarszczki, jak bruzdy zaoranego pola.
Jęk się przewrócił? A to ciekawe ;PW następnej chwili z ust przybłędy wydobył się skrzekliwy, urywany jęk i spróbował ucieczki, ale nadepnął na skraj szmaty i runął na podłogę z głuchym łomotem.
„Z czasem” zupełnie tu nie pasuje. Nie wiem, jak wytłumaczyć, dlaczego, ale nie pasuje.Zachowanie chłopca budziło w Ricu głęboki niepokój, a z czasem nawet rozpacz
StawałoParcie naprzód stawał się coraz trudniejsze
Ośmioletni.Oboje czuli sarkazm i pogardę, z jaką ich pięcioletni syn się z nimi obnosił.
donikądChyba była zbyt zmęczona, by wszczynać dyskusje, które i tak by do nikąd nie zaprowadziły.
TylnyMiała ochotę rzucić go na tylni fotel
A co komputery mają tu do rzeczy? O_Oobawiał się, że wrzucanie ciała do wody lub zakopanie go między drzewami straciło na skuteczności, odkąd wynaleziono komputery
Dziwne, ten zarost wyrósł mu przez jedną noc? Przecież wcześniej normalnie dbał o siebie (wnioskuję, po tym, że przy pijaku zastanawiał się, jak można się tak zapuścić)Szara cera wyglądała niezdrowo, a dawno nie goloną twarz pokrywał bujny zarost.
O matko, ale żeś kwiatuszka walnął na koniec O_O Popraw to, błagam, moja dusza cierpi na widok ortografów.W człowieku nie dżemie tyle nienawiści i zła,
Podobało mi się. Czytało się jak opowiadanie „prawdziwego” pisarza (w sensie takiego znanego i docenianego). Trochę mi się skojarzyło z twórczością Kinga.
Styl w porządku, opisy uczuć, przeszłości i rozmyślań nie nużyły, były wręcz ciekawe. No, może poza momentem, gdzie Rico zaatakował pijaka. Ta scena wydawała mi się nieco zbyt wydłużona i rozciągnięta, brakowało w niej dynamiczności.
Gratuluję zakończenia
W sumie to zakończenie podobało mi się najbardziej. Nie dość, że mnie zaskoczyłeś tym, co się wydarzyło (a ja lubię, jak w opowiadaniu wydarzy się coś, czego się nie spodziewam), to jeszcze pozostawiło po sobie pytanie bez odpowiedzi: „co z Frankim?”, które na pewno nie wywietrzeje mi prędko z głowy.
3
Przeczytałem... z nieukrywana przyjemnością.
Pomysł wydawał mi sie z początki trochę mało oryginalny i oklepany, ale koniec końców wyszło na twoje.
Fabuła poprowadzona całkiem dobrze. Widać, że wszystko było za wczasu przemyślane. Nic nie zostało pozostawione przypadkowi.
Scena bójki z pijakiem rzeczywiście trochę zbyt obszerna i mało dynamiczna. Brakowało mi tam napięcia i wyrazistszego przedstawienia uczuć bohaterów.
Styl niczego sobie, bardzo klarowny i konkretny, bez zbędnych upiększeń, choć miejscami strzeliło ci się kilka gaf, o których wspomniała już Obywatelka. Czytało się płynnie.
Słowem, dobra robota.
Pozdrawiam.
Pomysł wydawał mi sie z początki trochę mało oryginalny i oklepany, ale koniec końców wyszło na twoje.
Fabuła poprowadzona całkiem dobrze. Widać, że wszystko było za wczasu przemyślane. Nic nie zostało pozostawione przypadkowi.
Scena bójki z pijakiem rzeczywiście trochę zbyt obszerna i mało dynamiczna. Brakowało mi tam napięcia i wyrazistszego przedstawienia uczuć bohaterów.
Styl niczego sobie, bardzo klarowny i konkretny, bez zbędnych upiększeń, choć miejscami strzeliło ci się kilka gaf, o których wspomniała już Obywatelka. Czytało się płynnie.
Słowem, dobra robota.
Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
4
Miałam weryfikować od jutra, ale kiedy zobaczyłam "triller, horror" na samiusieńkim końcu, stwierdziłam, że karkówka jeszcze poczeka ( najwyżej głodny mąż mnie ukatrupi
)
Tak ogólnie daję solidną czwórę. Przede wszystkim za klimat, dla łasic najcenniejszy towar. Fajnie psychodeliczne, napisane z wyobraźnią, poetyckie porównania, dobre tempo...
Kilka zgrzytów było, na przykład:
No i czasami natłok wrażeń - to co z początku facynuje, po dłuższym czasie stało się ociupinkę męczące i miałam ochotę kopnąć akcję do przodu.
Większość potknięć wyłapała Obywatelka, ja dodaję moje spostrzeżenia... No i wychodzi czwóreczka.
Tak ogólnie daję solidną czwórę. Przede wszystkim za klimat, dla łasic najcenniejszy towar. Fajnie psychodeliczne, napisane z wyobraźnią, poetyckie porównania, dobre tempo...
Kilka zgrzytów było, na przykład:
Mógł to być samochód, gdyby nie jego dziwne, spiczaste zakończenie w miejscu, gdzie powinien znajdywać się bagażnik. Chłopiec był obdarzony bujną wyobraźnią], dzięki której przekształcanie nie pasujących elementów nie było niczym trudnym. Karuzela z krzesełkami? – czemu nie.
No i czasami natłok wrażeń - to co z początku facynuje, po dłuższym czasie stało się ociupinkę męczące i miałam ochotę kopnąć akcję do przodu.
Większość potknięć wyłapała Obywatelka, ja dodaję moje spostrzeżenia... No i wychodzi czwóreczka.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens