1
„Lucjan hrabia Fere”



dedykuję Magdzie Duran



Ulicami dziewiętnastowiecznego Orleanu – miasta pięknego, ulokowanego nad brunatnoniebieską wstęgą Loary – szedł może ośmioletni chłopiec. Był to dość wysoki jak na swój wiek, blondynek o pucołowatej, rumianej twarzy, którą okalały wręcz dziewczęce loki. Na świat patrzył błękitnymi, ciekawymi oczyma, w których uważny widz mógłby ujrzeć tlący się ogień – trudną do przezwyciężenia chęć życia. Chłopiec ten ubrany był bardzo porządnie – w białą koszulę z wysokim kołnierzem, aksamitną chustę w kolorze sepii udającą krawat, granatowa kamizelkę i modnie skrojony surdut w tym samym kolorze. Szedł dumnie po orleańskim bruku depcząc go wysokimi, skórzanymi butami, w które wciśnięte były białe spodnie. żeby opis był dokładny należałoby wspomnieć o mahoniowej lasce, którą chłopiec ów trzymał w ręce.

Wędrówka chłopca trwała nadal. Minął katedrę św. Krzyża i skierował swe kroki na targ. Zniknął w końcu w tłumie przekupek, aby pojawić się niespodziewanie przy rogatkach miasta. Podszedł do obdartego, niemiłosiernie poobijanego bezdomnego, który kuląc się wyciągał dłoń z drewnianą miseczką, prosząc o jałmużnę. żebrak widząc chłopca uśmiechnął się ironicznie. Uśmiech ten dziwnie kontrastował z spaloną słońcem twarzą przeoraną głębokimi zmarszczkami, ale pasował do oczu – spojrzenie żebraka było surowe, a w oczach czaiła się sprawiedliwość. Chłopiec odpowiedział mu podobnym uśmiechem połączonym z skinieniem głową.

– Aa... kogóż ja widzę... Michał– żebrak? – zaczął jadowicie chłopiec – tylko tyle wam zostało? Musicie uciekać się do żebrania by wyżyć na tym trudnym świecie? – dodał z udawaną słodkością.

– Zostaw mnie w spokoju Lampko – odparł mu z uśmiechem bezdomny.

Twarz chłopca nabrzmiała krwią, cały zaczął drżeć i zaciskając rączkę na lasce, prawie wykrzyknął, jednak w ostatniej chwili powstrzymał gniew i wysyczał, rzucając na żebraka złowrogie spojrzenie.

– Nie nazywaj mnie tak! Nie jestem żadną Lampką!!! Zrozumiałeś?

– Nie unoś się tak, bo w końcu zgaśniesz – odparł spokojnie żebrak.

– Jak śmiesz tak się do mnie zwracać prostaku?

Teraz żebrak zaczął się irytować i odparł chłopcu, kryjąc narastającą irytację za szerokim uśmiechem:

– Nie zapominaj, że jesteśmy sobie równi – nacisk położył zwłaszcza na to ostatnie słowo – i to raczej ja mam prawo upominać cię, że zapędzasz się i okazujesz mi brak szacunku. Ale zostawmy spory, choć może ty tego nie potrafisz… Co ty w ogóle tutaj robisz? Wiesz, że mamy na ciebie oko i nie podoba nam się jak nosisz się po mieście.

– Spaceruję sobie i zachwycam towarzystwo i prostaczków swym obyciem i dowcipem. A co nie wolno już nawet zażyć trochę przyjemności?

– Jeżeli naprawdę zajmujesz się tylko tym, mieszać się nie będziemy. Swoją drogą – dziwnie wyglądasz jako dziecko. O wiele lepiej ci w skórze młodego bankiera. I ten sumiasty wąs, jak polska szlachta parę wieków temu… Cha Cha! – żebrak podniósł się i utykając na prawą nogę odszedł śmiejąc się dalej.

Chłopak stał jeszcze chwilę w tamtym miejscu. Spojrzał na miasto. Doprawdy miejsce warte uwagi. Jakże cieszy mnie ta okolica – pomyślał – a tym to dobrze się śmiać. Ubierze się taki w łachmany, weźmie kostur i ucieszony będzie zatruwał żywot porządnym ludziom, a nawet nastawał na dzieci. Ale jeszcze się spotkamy – dodał uśmiechając się szeroko. Skierował swe kroki w stronę bramy miejskiej i po chwili znowu zniknął w gęstniejącym tłumie ludzi. Minęło południe, mieszczanie wychodzili na miasto, by przespacerować się po mieście, inni odjeżdżali w odwiedziny do rodziny bądź znajomych. Wysoko urodzeni – francuska arystokracja wyrosła z mieszczaństwa tak rozpieszczanego przez Orleana – siedzieli w bogato zdobionych salkach dworków, pałacyków oddając się błogiemu lenistwu – grywano chętnie w szachy, albo karty, delektowano się winem i rozmową o sytuacji politycznej – służki zaś opuszczały swoje kuchnie by zrobić na jarmarku ostatnie tego dnia zakupy dla państwa.

Kilka minut później ulicami Orleanu spacerował młody, diabelnie przystojny brunet, z modnie przystrzyżoną bródką, ubrany tak samo jak ośmiolatek, którego kroki śledziliśmy przed chwilą. Coś w postawie i wyrazie twarzy każe być pewnym, że był to ten sam dzieciak, co przed chwilą. Włosy młodzieńca rozrzucone były w nieładzie, a lekki wietrzyk bawił się dwoma kosmykami. Chłopak wyglądał jak artysta, zresztą każdy, kto przyjrzałby się jego twarzy i spojrzał w inteligentne głębokie oczy rzekłby, że musi być pisarzem, w dodatku takim, którego naznaczyło już piętno sławy i geniuszu. Chłopak stanął przez katedrą św. Krzyża, ale nie zwracał uwagi na tłumy przekupek, służek czy wyperfumowanych mieszczek. Z niekłamanym podziwem przyglądał się katedrze i niebu, które tego dnia było wyjątkowo wspaniałym tłem dla gotyckiej architektury. „Miał rację Hugo – pomyślał młodzian, – gdy zachwycał się gotykiem. Jest piękny, i nie szpeci go nawet sakralne przeznaczenie tej budowli...”. Chłopak oderwał się od kontemplacji zabytku i wyjął z kieszonki złoty zegarek z dewizką. Skrzywił się lekko, po czym przywołał na twarz miły dla oka uśmiech.

Skierował swe kroki w stronę dużego, ładnie utrzymanego budynku, nad którego drzwiami przybity był duży, czytelny szyld: „Moires i spółka – kantor firmy zbożowej”. Zatrzymał się przed drzwiami, poprawił włosy. Spojrzał przez okno – właściciel kantoru i prezes firmy rozmawiał o czymś z dystyngowanym staruszkiem, którego młodzieniec już kiedyś widział – był to burmistrz Orleanu. Na ulicy, niedaleko drzwi zatrzymała się kolasa, z herbem Orleanu. „A więc burmistrz zaraz wyjdzie, wybornie” – pomyślał młodzian i zajął sie lustrowaniem okolicy. Budynki były tutaj schludne, zadbane, malowane w lekkie kolory w jasnej tonacji, wszystko nowe i urokliwe. Ale kupienie tutaj domu lub miejsca pod firmę nie było rzeczą prostą – trzeba było mieć dużo gotówki, a nieraz i znaczące coś kontakty. Konsul Moires miał i to i to. Burmistrz wyszedł z kantoru uśmiechnięty, uściskał rękę właściciela, wsiadł do kolasy i odjechał. Drzwi kantoru zamknęły się.

Stał jeszcze przez chwilę, opierając się o laskę i spoglądał na tłumy ludzi: sprzedawców, przekupki, służbę, którą jakiś szlachcic zostawił chwilowo swemu losowi, kilku księży i istną rzeszę bezdomnych i żebraków. Wreszcie nacisnął klamkę kantoru i wszedł do środka witany uśmiechem któregoś z pracowników i delikatnym odgłosem dzwonka.

W pomieszczeniu panował leciutki półmrok, ale było to złudzenie oczu, które jeszcze przed chwilą podziwiały jasną ulicę. Po prawej stronie, niemal tuż przy drzwiach stało biurko, za którym siedział młody – może dwudziestopięcioletni – blondyn i zapisywał coś w grubej książce obrachunkowej. Głębiej siedziało nad pracą jeszcze dwóch innych ludzi – czterdziestopięciolatek o szpakowatej twarzy i drugi młodzik, który zamiast pracować dumał nad czymś. W pomieszczeniu nie było obrazów czy dekoracji, meble dość proste acz stylowe, z ciemnego drewna pasującego do boazerii. Na przeciwko drzwi wejściowych znajdowały się drugie, z ciemnego dębu, za którymi w swym wygodnym biurze pracował konsul Moires.

Nasz znajomy podszedł do pierwszego z pracowników.

– Chciałbym pomówić z prezesem.

– Nie wiem czy pana przyjmie. Był pan umówiony?

– Czy przychodząc w poważnych interesach, muszę się koniecznie umawiać?

– Pan konsul...

– Pan konsul – przerwał obcesowo interesant – zapewne się ucieszy, gdy mnie mu zapowiesz.

Pracownik kantoru uległ. Zniknął za drzwiami, wrócił po chwili ze skrzywioną miną.

– Jeśli pan chcesz to wchodź.

– Dziękuję – odparł młodzieniec i wszedł do gabinetu konsula. Pokój ten urządzony był bardziej bogato, ale z dobrym smakiem. Konsul siedział za dużym mahoniowym biurkiem pamiętającym czasy empire'u, za sobą miał okno i widok na Loarę kąpiącą się w słońcu. W pokoju wisiały także dwa obrazy – jeden przedstawiał Napoleona na czele wojsk, a drugi był wizją szturmu na Somosierrę, obok niego w oszklonej gablotce spoczywał Krzyż Legii Honorowej. Na gablotce ustawione było także zdjęcie starszego mężczyzny podobnego do konsula. „Pewnie ojciec” – pomyślał nasz znajomy.

Ten pokój był jaśniejszy, jak gdyby przytulniejszy. Konsul Moires był może pięćdziesięcioletnim mężczyzną o dumnych rysach twarz, bystrym spojrzeniu, którym starał się niemal od razu przewiercić rozmówcę na wylot. Siwe włosy były modnie ufryzowane, brody nie posiadał. Ubrany jak tzw. stara arystokracja, ale polska, (co musiało zwracać uwagę) przypominał minioną już napoleońską epopeję, odznaczająca się tyloma znamiennymi wydarzeniami. Na widok „wpraszającego się gościa” jego usta wykrzywiły się w ironicznym uśmieszku. Wskazał gościowi mało wygodny fotel.

– Nazywam się Lucjan hrabia Fere – zaczął młodzieniec urzędowo – młody szlachcic pragnący pomnożyć trochę rodzinną fortunkę.

Gospodarz milczał.

– Przepraszam, że niepokoję pana, ale kogo miałem wybrać w tym mieście? Konsul Laceaux nie ma odpowiednio wyrobionej marki w okolicach, z których pochodzę, firma zbożowa „Ricci i synowie” dopiero się rozwija, a o innych nie mam ochoty rozmawiać. Padło, że tak to ujmę na pana. Zresztą, wszyscy, znani mi solidni kontrahenci polecają pańskie usługi, ze względu na fachowość, niezawodność i solidność.

– Miło mi, że dostaję takie referencję – odezwał się sucho staruszek. – A więc konkretnie, co pana do mnie sprowadza, monsieur Fere?

– Ostatnimi czasy, dzięki znajomościom w Domu Handlowym „Bracia łubieńscy i Spółka” udało mi się wejść w posiadanie części majątku barona von Maibum, który to niestety zbankrutował.

– Hmm... łubieńscy... Czy mogę zadać panu osobiste pytanie? Skąd zna pan łubieńskich?

– To trochę dłuższa historia, ale jeżeli interesuje ona pana, to chętnie opowiem.

Gospodarz skinął głową.

– Ojciec mój urodzony w biedniejszej rodzinie, średniozamożnych mieszczan nie miałby przed sobą większej kariery gdyby nie nagły wybuch Wielkiej Rewolucji w roku 1789. Był wtedy jeszcze młodym, porywczym chłopcem, osiemnastoletnim i dał się porwać rewolucji jak potężniej rzece. Gdy rewolucjoniści zgładzili króla był już kimś – kapitanem w armii. Był zdolny, przenikliwy. I przydatny – dlatego udało mu się przetrwać terror jakobiński. A potem na horyzoncie pojawił się sie Napoleon. Ojciec miał szczęście walczyć z nim we Włoszech, potem towarzyszył mu jeszcze w kilku innych kampaniach. Za zasługi i odwagę na polu bitwy, a także działalność dyplomatyczną (pomagał korpusowi dyplomatycznemu przez dwa lata) odznaczono go Krzyżem Legii Honorowej i mianowano hrabią. Ojciec spotkał pierwszy raz łubieńskiego w Hiszpanii, zaprzyjaźnili się nawet. Przyjaźń ta osłabła, gdy w Polsce wybuchła rewolucja, w 1830 roku, ale wtedy to już nie było ważne. W 1831 urodziłem się ja, gdy miałem 16 lat znów zetknąłem się z Polakami. Na życzenie umierającego ojca odwiedziłem Polskę. Spotkałem sie z łubieńskimi, przekazałem im wolę umierającego ojca i zostałem ich wspólnikiem handlowym, gdyż dyplomacja i handel niezmiernie mnie pociągają.

– Niezmiernie interesująca historia. Jak zdążył się pan pewnie zorientować jestem starym napoleońskim wygą, pomnażającym majątek na handlu zbożem.

– Każde zajęcie jest dobre, jeśli daje człowiekowi satysfakcję – stwierdził filozoficznie hrabia Fere.

– święta racja – odparł konsul – widzę, że rozumu panu nie brak. Jakież, więc towary chciałby pan hrabia sprzedać, no i na jakie pieniądze z tych transakcji liczy? A na jakie mogę liczyć ja? – dodał po cichu, gdyż konsul Moires był to człowiek dość chciwy, na pieniądze łasy, ale sknerą nie był.

– Towary które chcę sprzedać to kilkaset kwintali pszenicy, najlepszej – dodał z uśmiechem – do tego mam na sprzedaż dwieście kwintali jęczmienia i piętnaście kwintali owsa, a zapomniałbym o małej, ale zupełnie mi zbędnej, dostawie kukurydzy z Ameryki. Coś koło dwóch kwintali.

– Jest tego trochę, panie hrabio, ale postaram się nie zawieść zaufania.

– Bardzo się cieszę... Jeszcze jedno, ale obawiam się, że dziś możemy już nie zdążyć. Spieszę się trochę...

– W takim razie – konsul wysnuł projekt błyskawicznie – może spotkamy się u mnie i na spokojnie, w zaciszu mojego domku omówimy ten drugi interes? Rue Royale 12 – dodał ugrzecznionym tonem.

– Z największa przyjemnością odwiedzę pana. Powiedzmy jutro po południu, około czwartej. Czy pasuje panu taka godzina?

– Oczywiście.

– W takim razie do zobaczenia jutro.

– Do zobaczenia.

Konsul poderwał się z fotela, otworzy hrabiemu Fere drzwi i odprowadził go aż na ulicę. Na pożegnanie panowie uścisnęli sobie ręce. Konsul Moires juz zacierał ręce na myśl o zyskach jakie staną się jego udziałem. „Może wyciągnę od niego nieco więcej, niż ten młodzian zamierza wydać?” – zastanawiał się.

Konsul opuścił biuro wcześniej niż zwykle. Zadowolony wsiadł do kabrioletu, jakim lubił przejeżdżać się w takie ciepłe i słoneczne dni jak ten. Do domu szedł pogwizdując.

Ten dwupiętrowy, siedemnastowieczny budynek zbudowali przodkowie pana Moires. Na parterze mieściły sie pokoje gościnne i wpół zabudowany taras, z którego wychodziło się do pięknego, rozległego ogrodu. Pan Moires narzekał na to marnowanie przestrzeni, ale madame Moires, z domu Fe'rasoix zabroniła małżonkowi zmieniać cokolwiek. Państwo Moires mieli dwie córki i jednego syna. Córki – Elżbieta i Madeleine miały jedna – 14 lat, druga 20 i stanowiły swoje absolutne przeciwieństwo. Elżbieta była brunetką o pociągłych rysach twarz, często chodziła zamyślona, zaś Madeleine była blondynką o kręconych włosach, opadających falami na ramiona, była roześmiana i otwarta. Jeśli chodzi zaś o syna – małego Jana miał on dopiero 6 lat. Rodzina Moires była bardzo pobożna. Co niedziele chodzili do pobliskiego kościoła, rano polecali się bogu, a mały Jan miał zostać pastorem. Wszystko to przez upodobania matki, gdyż konsul Moires nie chciał oddawać firmy w ręce któregoś z przyszłych zięciów. Przywitał on małżonkę soczystym całusem i opowiedział jakiego bogatego i sympatycznego młodziana poznał dzisiejszego dnia. Następnie wraz z całą rodziną udał się do altany w ogrodzie by spożyć obiad. Była czwarta po południu, małżonkowie Moires rozmawiali, po raz kolejny, w tym tygodniu o przyszłości swoich dzieci, konsul dzielił się żoną z wrażeniem jakie wywarł na nim poznany dzisiaj młodzieniec. Mały Jan bawił się koło stołu, siostry zaś spacerowały po ogrodzie rozprawiając o literaturze, zachwycając się przyrodą. Uwielbiały wspólnie patrzyć na zachody słońca, bawić się w ich opisywanie i rywalizować, która zrobi to lepiej. Tym razem jednak obiektem ich zainteresowania były róże w ogrodzie, a których sadzonki zasadziły w ogrodzie własnoręcznie minionej wiosny, mimo protestów matki, nie chcącej by córki oddawały się tak prostackim zajęciom.

Konsul z konsulową dyskutowali dalej, wplatając w swe rozważania własne wspomnienia, które teraz, w perspektywie czasu wydawały im się tak romantyczne, mimo, iż małżeństwo ich było od początku zaplanowanym mariażem. Miało ono ustabilizować chwiejnego politycznie Moiresa, a udało się wyeliminować go całkowicie z tej dziedziny, na czym skorzystali i politycy, i rodzina Fe'rasoix. Wszyscy byli wtedy zadowoleni, a miłość – dość specyficzna – między młodymi kwitła. A potem, po trzech latach pożycia, narodziła się Madeleine i związek był już ostatecznie przypieczętowany. Nastąpiła euforia uczuć i wtedy dopiero – po półtorarocznym małżeństwie – młodzi pokochali się na dobre, na śmierć i życie.

Rozmowę małżeństwa przerwały śmiechy zbliżających się córek. Kłóciły się o coś zawzięcie, Elżbieta śmiała się serdecznie widząc wzrastające zakłopotanie starszej siostry. Przez chwilę jeszcze robiły sobie docinki, po czym Madeleine stwierdziła, że musi odpocząć. Udała się do swej komnatki, reszta rodziny siedziała jeszcze przez chwilę w altanie.

Gdy rodzina konsula przepędzała popołudnie na wspólnym posiłku, dysputach i towarzyskiej konkurencji młody hrabia Fere udał się do Blois, gdzie mieściła się siedziba firmy „Jean von Maibum i Syn”. W niespełna godzinę po rozmowie z konsulem Moires hrabia Fere opuścił siedzibę firmy pana von Maibum i skierował swe kroki w niewiadomym kierunku. W Blois wszakże nikt już go więcej nie ujrzał. A tymczasem na pana von Maibum zwalały się klęski, jedna po drugiej nawiedzały barczystego czterdziestolatka, o szerokiej i sympatycznej twarzy i szpakowatej czuprynie. Wszystko to znosił on ze spokojem, ale kompletnie załamał się gdy powiadomiono go, iż całe zboże jakie firma miała w magazynach i przygotowane na transport, ot ta, znikło! Sam nie wiedząc co czyni, inaczej nie można tego chyba wytłumaczyć, w stanie jakiegoś zamroczenia czy chorobliwej irytacji – Jean von Maibum ogłosił upadłość firmy. W jednej chwili stał się bankrutem, a żeby zabezpieczyć jakoś swój byt musiał sprzedać również rezydencję w której mieszkał. Rano, dnia następnego znaleźli się nagle kupcy – dwóch Rosjan, przynajmniej tak się legitymowali. Zresztą płacili pieniądze od razu więc von Maibum sprzedał firmę i dom od razu, bez namysłu.



Następnego dnia po południu państwo Moires siedzieli w altanie w ogrodzie. Właśnie skończyli obiad. Konsulowa popijała wino, a konsul sprawdzał coś w rejestrze. Siostry siedziały nad kajetami, bowiem Madeleine pomagała Elżbiecie w nauce arytmetyki i przepytywała ją z łacińskich słówek, jakie zadano jej dnia poprzedniego do nauki. Siostry śmiały się przy tym zajęciu, docinały sobie nawzajem, szeptały o czymś zawzięcie. Opiekunka zabrała bawiącego się dotychczas koło sukni matki panicza Jana i zniknęła z dzieckiem w domu.

Tymczasem nadszedł Franciszek – stary służący państwa i zapowiedział przybycie gościa – Lucjana hrabiego Fere. Konsul przerwał lekturę rejestru, spojrzał na żonę i kazał przyprowadzić młodzieńca. Monsieur Fere był tak samo jak w czasie wizyty w kantorze firmy Moires'a, a na rękach niósł trzy okazałe bukiety. Wręczył po jednym każdej z dam, skłonił się wytwornie, a następnie przywitał się grzecznie z konsulem Moires.

Zaczęli rozmawiać, konsul jakby bał się złapać nić rozmowy na temacie który obchodził go najwięcej – interesach, ale panicz Fere wyszedł na przeciw jego marzeniom. Po krótkiej rozmowie o najnowszych wydarzeniach, jakieś żartobliwej uwadze, hrabia Lucjan zwrócił się do konsula:

– Bardzo przyjemne miejsce, szkoda, że będę musiał wtrącić w rozmowę, w takim właśnie uroczym zakątku, interesy. Panie konsulu, moglibyśmy przejść się po ogrodzie? Po cóż zamęczać panie rozmowami o handlu zbożem i pieniądzach?

Konsul przystał na propozycje hrabiego. Udali się na spacer po ogrodzie. Fere przez chwilę kontemplował przyrodę, po czym zajął się właściwym tematem swych rozmów:

– Panie konsulu, opinie o panu zmuszają mnie by prosić pana, ażeby dla mnie jednego zrobił wyjątek, i zajął się pewną sfera interesów, jakie do pana nie należą. Zajmuje się pan tylko handlem zbożem, pośrednictwem, transportem, ale proszę mnie mimo wszystko wysłuchać... – konsul spojrzał w twarz młodzieńca z ciekawością, a ten kontynuował – Otóż zamierzam kupić tutaj w okolicy młyn. Byłoby mi bardzo na rękę gdyby okazał się pan pomocny. Mam wprawdzie jeden młyn w Olivet, ale transport jest niewygodny, a poza tym chciałbym związać swe interesy z Orleanem. No i ma pan duże magazyny, które pewno zgodziłby się pan wynająć, po części, za rozsądną cenę...

– Pańska propozycja jest warta uwagi, ale, wybaczy pan pytanie, jaki ma być mój udział w sprawie tego młyna? – w myślach zaś dodał: „Ile dostanę za pomoc?”

– Wykorzysta pan, jeżeli zgodzi mi się pomóc, swoje kontakty ułatwiając postawienie lub zakup młyna w okolicy Orleanu. Czy zadowoliło by pana 1 lub 2% zysków jakie młyn by mi przynosił? No i czy byłby pan gotów wynająć mi pewną powierzchnię w magazynach pańskiej firmy?

– Pozwoli pan, że się zastanowię?

– Ależ oczywiście – odparł młody szlachcic. – Wróćmy tymczasem do towarzystwa uroczych pań. Prawdziwe skarby trzyma pan w domu, panie konsulu. Brylanty.

Wrócili do towarzystwa. Rozmawiali o wielu sprawach, hrabia Fere okazał się doskonałym znawcą poezji i wielkim miłośnikiem poezji romantycznej. Panna Madeline była zachwycona gościem, urzekł ją gdy wśród swoich znajomych wymienił Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Chopina, Aleksandra Walewskiego. Rozmowa przeniosła się na grunt polityki,konsul Moires wyrażał swoje wątpliwości co do osoby Ludwika Napoleona – prezydenta Francji.

– Moim skromnym zdaniem Ludwik Napoleon jest najmniej Bonapartem z całej tej szlachetnej rodziny. Czemu to hrabia Walewski, pana przyjaciel, nie zechce być prezydentem naszej republiki?

– Papo! – skarciła ojca Elżbieta – zanudzisz gościa. Czy jeździ pan za granicę? Madeleine i ja bardzo chciałybyśmy odwiedzić Italię, ale teraz sytuacja w tym pięknym kraju bywa niezbyt bezpieczna.

– Ależ nie szkodzi. Walewski jest dyplomatą, panie konsulu, a nie politykiem. Ponad to Ludwik Napoleon może okazać się bardzo napoleoński, tylko czy uda mu się to wykorzystać? A co do pytania panienki to muszę powiedzieć, że istotnie Italia nie jest teraz dobrym miejscem dla turystów, teraz najlepiej jest siedzieć w rodzinnych stronach. Ja sam osobiście byłem ostatnio w Rosji...

Madeleine popatrzyła zaciekawiona na hrabiego Fere, wyszeptała tylko:

– Słyszałam, że to potworny kraj.

– Zgadza się panienko, ale jest też piękny, na swój surowy sposób. A panienka, gdzie prócz Italii chciałaby pojechać?

– Do Polski... – odparła cicho.

– Nasza córka ma niewyobrażalny sentyment do tego kraju – zauważyła konsulowa. – śmiejemy się z mężem, że jest bardziej Polką niż ci wszyscy Polacy jacy panoszą się we Francji od roku 1831.

– To piękny sentyment – odparł węzłowato młody hrabia. – Państwo wybaczą, muszę już iść. Mam nadzieję, że nie uprzykrzyłem państwu tego popołudnia.

Ucałował ręce każdej z kobiet, uściskał dłoń konsulowi i wyszedł uśmiechnięty. Gospodarz odprowadził go aż na ulicę, tam wymienili jeszcze grzeczności, a hrabia wsiadł do kolaski. Gdy konsul Moires zamknął drzwi wejściowe kolaska, która zbliżała się do rogu ulicy zniknęła nagle. Ulica była pusta i cicha.

Następnego dnia z rana, a był to czwartek, państwo Moires otrzymali krótki bilecik:



Czy nie zechcieli by państwo towarzyszyć mi w wycieczce, jaka odbędzie się w najbliższą sobotę? Liczę na zgodę państwa i obecność całej rodziny na pikniku nad rzeką, w miejscu cichym i spokojnym. Proszę o szybką odpowiedź. Podaję także swój aktualny adres:

Hotel l'Orlean, pokój nr 12. Czekam na odpowiedź i przesyłam pozdrowienia.

Lucjan hrabia Fere



Konsulostwo Moires byli zachwyceni propozycją, tak samo jak ich dwie urocze córki. Odpisano w bardzo miłych słowach na zaproszenie. W odpowiedzi hrabia Fere przysłał jeszcze jeden bilecik, w którym lakonicznie stwierdził, że przyśle powóz po swoich gości.

– To bardzo miło z jego strony – skomentowała konsulowa, a konsul uśmiechnął się szeroko. Ubrał się trochę lepiej niż zwykle i wyszedł z domu. Postanowił dziś wstępnie pomówić z burmistrzem o sprawach jakie powierzył mu Lucjan Fere.

A tymczasem hrabia Fere spacerował ulicami Olivet. W końcu udał się do młyna, którego właścicielem był niejaki Durchamps, człowiek gburowaty, źle wychowany, wrogi wszelkim paniczom i władzom miejskim, od dawna chcącym wykurzyć go z młyna. Interes monsieura Durchamps nie był jakoś szczególnie intratny, ale zapewniał pewną pozycję w Olivet i stały dopływ przyzwoitych pieniędzy.

Około dwunastej w południe siedzącego w swej kanciapie Durchampsa odwiedził młody panicz, o władczym spojrzeniu i ochrypłym, stanowczym głosie. Był to ten sam hrabia Fere, który wczoraj u konsula Moires przemawiał miłym, ciepłym głosem, a na świat patrzył jak romantyk.

– Czego? – zapytał gburowato Durchamps.

– Przyszedłem zrobić interes. Korzystny. – dodał po chwili. Dziwnie zadziałało to na właściciela młyna. Wyciągnął z szafeczki dwie szklanki i butelkę wina. Nalał sobie i gościowi, opróżnił natychmiast własną szklankę i nalał sobie ponownie.

– Jaki to interes?

– Nic się panu nie stanie jeśli odstąpi mi pan młyn i zniknie z Francji. Na zawsze.

Durchamps spojrzał na młodzieńca jak na wariata. „żarty sobie stroisz, paniczu?” – pomyślał i splunął na podłogę – „Już ja cię ich oduczę...”. Ale zanim zdążył coś powiedzieć, młodzian rzekł tak samo pewnie i stanowczo:

– Wcale nie żartuję, Durchamps. I niczego mnie nie oduczysz. Daję ci dobra propozycję. Mogę zrobić to inaczej. Ale ty na tym nie skorzystasz.

– Zjeżdżaj, gówniarzu!

– Jestem starszy od ciebie. O wiele starszy i potężniejszy. Skoro nie jesteśmy w stanie dojść do porozumienia... Do widzenia.

– Do widzenia gówniarzu! I nie pokazuj mi się na oczy!

Następnego dnia, w piątek, kontrahenci przybywający do młyna pana Durchamps zauważyli szereg zmian. Nikt nie zauważył starych pracowników, po młynie kręciło się tylko kilku nowych, a w kanciapie szefa siedział jakiś trzydziestolatek podobny łasicy, z chytrym wyrazem twarzy. Jednakże był milszy w obyciu niż poprzedni właściciel, dawał dobrą cenę, więc jeszcze tego samego dnia wszyscy zapomnieli, że pan Durchamps musiał nagle opuścić Olivet, a zarządzanie młynem powierzył jakiemuś tam siostrzeńcowi.

Sobotniego ranka przed dom konsula Mories zajechała kolasa zaprzężona w czwórkę wybornych i niezwykle pięknych koni. Powoził miły młodzieniec, uśmiechnięty, wesoły. Okazało się, że hrabia Fere przysłał po swoich gości swego najlepszego przyjaciela – księcia du'Agnoster. Był to niski, trochę kulejący chłopak o trochę melancholijnym usposobieniu, aczkolwiek nie pozbawiony był dowcipu, dość ciętego. Jak się okazało książę miał polskie korzenie – jego matka była Polką i trafiła do Francji w roku koronacji cesarza Napoleona. Tam też poznała jego ojca. Młody du'Agnoster kochał bardziej Francję, swoją przybraną ojczyznę, o Polsce wyrażał się trochę zgryźliwie, ale podobno miał ku temu osobiste powody. Był to dobry towarzysz podróży, umilał czas inteligentną pogawędką, ale – jak stwierdziła Madeleine – nie miał takiego uroku osobistego jaki stał się udziałem jego najlepszego przyjaciela – hrabiego Fere.

Po około godzinnej jeździe rodzina Moires zajechała w ciche, leśne ustronie gdzie w brzozowym gaiku stała duża altana. W tej to altanie, w cieniu drzew, w pobliżu rzeki i pól na których piętrzyły się kopy skoszonej trawy młody hrabia Fere odniósł sukces, o jakim mógł tylko śnić. Mniejsza o to, że całkowicie zdobył rodziców Madeleine, oczarował jej siostrę i został zaakceptowany przez 6– letniego urwisa Jana to udało mu się zbliżyć do Madeleine. W trakcie prawie dwugodzinnego spaceru pośród drzew udało mu się poznać ją na tyle, że wiedział doskonale jakim sposobem podejść tą z pozoru nieśmiałą osóbkę. W istocie Madeleine była aniołem, acz walczyło w niej o prymat tyle przeciwności, tyle złudnych wrażeń. Sprawiała wrażenie delikatnej, a okazała się twarda i nieustępliwa, miała skłonność do melancholii, ale zdecydowanie częściej się śmiała. Cóż to był za uśmiech – ileż emocji wzbudzał w sercu Lucjana Fere, po raz pierwszy od tylu lat. I jakie to było dziwne...

Madeleine miała na niego dobry wpływ. Działa bardzo silnie. Bał się niektórych myśli, jakie mogły wypływać z konstytucji ludzkiego ciała. Starał się tłumić zwierzęce odruchy – była taka... urokliwa. Niepodobna było myśleć o niej tylko tak jak zamierzał. Od początku, od momentu gdy tylko pojawił się kilka dni temu w Orleanie miał sprecyzowany plan działania – zdobyć rodzinę Moires, posiąść Madeleine, była idealna do jego planu... Był tego pewien. Ale gdy poznał ją lepiej demoniczne zamysły, które tkwiły mu w głowie zostały starte na proch – przeraził się, bo czuł, że zakochał się naprawdę w tym kwiecie, najpiękniejszym w całym francuskim ogrodzie. Mimo to, był jednak dość niestabilny emocjonalnie. Nękała go duchowa tortura, strach i niepokój, wystarczyło by coś poszło nie tak, uaktywnił się nieprzewidziany bodziec i... nie przestanie jej kochać, ale plan...

Wrócili ze spaceru do altany, popijali przednie wino, dyskutowali o sztuce, Madeleine namówiła panicza Fere by spróbował pisać z nią wiersz. Była uradowana, śmiała się. Polubiła tego młodzieńca, a przebywanie z nim sprawiało jej niemałą przyjemność.

Siedzieli już wszyscy w kolasce. Hrabia Fere postanowił osobiście odwieść swoich gości do ich domu, rozmowa w pojeździe była bardzo wesoła, hrabia Fere co rusz wymyślali z księciem du'Agnoster nowe koncepty, które niezawodnie trafiały w czułe struny rozmówców. Wszyscy śmiali się do rozpuku. Dojechali na miejsce. Hrabia został zaproszony na niedzielny rodzinny obiad.



Awanse młodego hrabiego Fere w towarzystwie orleańskim były błyskawiczne. Szybko też stał się nieodłącznym towarzyszem Madeleine. Bywali razem na rautach, dwa razy na większym balu, zapraszała go na wieczorki literackie jakie urządzała od czasu do czasu z przyjaciółmi. Rodzice i otoczenie córki konsula było zachwycone. Wszyscy też, oczywiście, plotkowali o tak bliskiej przyjaźni tych dwojga młodych ludzi. I słusznie...

Po około dwóch miesiącach znajomości hrabia Fere postanowił zaprosić Madeleine wraz z rodziną do swej nowej posiadłości, jaką miał tuż pod Orleanem. Teraz to dopiero hrabia Fere pomyślał o domu w jakim godnie przyjąłby swoich najdroższych gości. Postanowił skopiować dworek neogotycki, z polskimi detalami. W sobotę, dzień przed zapowiedzianym obiadem, w środku nocy młody hrabia Fere szedł przez łąkę niecałe pół kilometra w linii prostej od rogatek miejskich. łąka należała jeszcze przed godziną do Orleańskiej Kompanii Handlowej, a teraz była jego własnością. Odłożył w trawę plik dokumentów, a obok wbił swoją mahoniową laskę. Stał i patrzył w księżyc – blady rogalik na granatowym niebie.

Ktoś – nie sam – szedł przez łąkę. Lucjan Fere obejrzał się w stronę lasu, z którego wyszło kilka postaci w czarnych powłóczystych szatach z kapturami na głowach.

– Jesteście wreszcie. Czemu się spóźniliście? – zapytał surowo.

– Wybacz panie – zaczęła pierwsza z postaci.

– Cicho! Nie marnujmy czasu! – krzyknął. Spłoszony krzykiem bażant poderwał się z trawy i umknął w noc. – Do rana macie wybudować tu wspaniałą rezydencję, z ogrodem, osobnym domkiem dla gości. Za domem, w dolince chcę mieć kompletne zabudowania gospodarcze i uwijająca się tam służbę. Do rana – dodał groźnie.

Zbierało się na burzę. Księżyc znikł całkowicie za kotarą chmur czarniejszych od nieba. Szybko zaczęło pada. W końcu rozległ się pierwszy grzmot, a po nim następny. Błyskawice rozświetlające od czasu do czasu okolicę ukazywały dziewiątkę postaci krążących po łące. Wkrótce burza ucichła, nad ranem przestało padać. Gdy ciepły, poranny wiatr rozgonił chmury, promienie słońca odsłoniły okazałą rezydencję otoczoną parkiem. Był to duży, biały dom, strzelisty, chwytający za serce, zdawał się być bardzo lekki.

Zegar bił 19. W domu państwa Moires trwały ostatnie gorączkowe przygotowania, poprawki toalety. Cała uwaga matki i pragmatycznego ojczulka skupiała się na lekko oszołomionej Elżbiecie. W końcu około piątej po południu konsul wraz z rodziną zajęli miejsca w powozie nadesłanym przez Lucjana Fere.

Zajechali pod bramę posiadłości młodego hrabiego. Otworzyło im czterech służących w czarnej liberii haftowanej srebrną nicią. Dwóch z nich trzymających pochodnie, wskazało przybyłym dalszą drogę. Po krótkiej jeździe żwirową alejką przez park państwo Moires zajechali na dziedziniec domu hrabiego Fere, który czekał na przybyłych w drzwiach. Ubrany był w odświętny czarny kostium. Skłonił się nisko gościom, podał ramię Madeleine i poprowadził gości do sporej sieni.

ściany wyłożone były brązową boazerią, w równych odstępach stały na podstawach polerowane zbroje rycerskie, z tarczami na których widniały różnorakie herby. Nie brakowało także obrazów największych artystów. Po zielonym, angielskim dywanie weszli do jadali. Zasiedli przy ręcznie rzeźbionym dębowym stole. Obiadokolacja była przepyszna, rozmowa jak zwykle przemiła. Konsulowa rzucała do męża znaczące spojrzenia urzeczona bogactwem i smakiem arystokratycznego przyjaciela domu. Po spożytym posiłku gospodarz zaproponował by wyjść do ogrodu. Wieczór był bardzo ciepły, a w ogrodzie było dość jasno – oświetlały go chińskie lampiony. Konsul z konsulową rozsiedli się w altanie, Elżbieta z Janem podziwiali marmurowe rzeźby i piękne kwiaty. Panicz Fere z Madeleine spacerowali po ogrodzie.

– Jak podoba ci się mój dom? – zaczął lekko zmieszany Fere.

– Jest śliczny i taki... ogromny. Sam tu mieszkasz... przepraszam, sam pan tu mieszka?

– Madeleine, proszę, mów mi na ty. Bez zbędnych formalności.

– Skoro tego pragniesz...

– Nie tylko tego... Nie wiesz ile myśli kołacze się w mej głowie...

– Przerażasz mnie – odparła Madeleine. – Czy...

Ujął ją lekko za rękę i zaprowadził do altany, do rodziców. Usiadła zmieszana, nie wiedziała co się dzieje. Spojrzała mu w oczy, uśmiechnął się, lekko zdenerwowany, po czym uklęknął przed nią i poprosił o rękę. Spojrzała zdumiona, rozchyliła usta i... zgodziła się. Został przyjęty, na co odpowiedział szerokim uśmiechem. Uśmiechem który konsulowa wzięła za znak wielkiej radości młodego człowieka spowodowanej zaręczynami. Częściowo miała rację. Wielka radość zapanowała tego wieczora w domu hrabiego Fere i w domu przy Rue Royale 12.

ślub młodych zaplanowano na pierwszy tydzień nadchodzącego miesiąca. Panicz Lucjan wymusił też niemal na rodzicach panny młodej by uroczystości ślubne odbyły się w sali balowej jego rezydencji, a nie w katedrze św. Krzyża. Podane przez niego argumenty nie były szczególnie przekonywujące, rodzice panny młodej mieli wiele zastrzeżeń, ale w końcu ulegli zięciowi. Gości zaproszono nieledwie stu, jednakże lista ta uległa skróceniu i na ślubie Madeleine Moires i Lucjana hrabiego Fere obecnych było sześćdziesięciu gości – przyjaciele i rodzina konsula Moires, ze strony pana młodego przybyło zaś tylko kilku gości.

W dzień po hucznym weselu hrabiostwo Fere wyjechało w długą i pasjonująca podróż poślubną po miastach Europy: Lyonie, Paryżu, Bazylei, Wiedniu, Pradze, dzień przebywano w Krakowie, po czym młodzi udali się do Florencji, zawitali do Rzymu (Madeleine tak chciała odwiedzić Italię), na koniec zaś zatrzymali się jeszcze raz w Paryżu.



Zbliżała się wiosna następnego roku. Pod rezydencję Lucjana Fere zajechała czarna kareta. Wysiadł z niego Lucjan wraz z szanowną małżonką. Pan wrócił do domu, z podróży – woła służba. Wpierw po powrocie monsieur Fere odprowadził swoją małżonkę na pokoje. Ucałował ją i odszedł zająć się interesami. Był uśmiechnięty.

Skierował się do rozległych piwnic. Błądził chwilę po labiryncie wnęk, przedsionków, korytarzy, aż znalazł się w centralnym pomieszczeniu tych – większych od samej posiadłości – podziemi. Była to okrągła, dość duża sala. Oświetlało ją kilkanaście świec poumieszczanych na występach muru, lub w różnorakich wnękach. Na przeciw wejścia, pod przeciwległą ścianą stał marmurowy tron. Na nim to też usiadł Lucjan Fere. W chwilę później do sali weszło osiemnaścioro zakapturzonych postaci. Skłoniły się lekko Lucjanowi i okrążyły umiejscowiony w samym środku granitowy blok.

Z kręgu wystąpiła jedna z postaci. Spod szaty wyciągnęła czarny tobołek. Wyjęła z niego sztylet, fallusa a także bogato zdobiony puchar. Gdy skończył dwóch pozostałych członków dziwnego zdarzenia wyciągnęło świece i odpaliło je od tych, które już oświetlały salę. Stanęli po bokach pierwszego z uczestników. Ten skinął lekko dłonią na pozostałych uczestników. Odeszła dójka. Zniknęła w mroku piwnic. Po chwili przyprowadzili młodą, nagą blondynkę o uroczej twarzy i obfitych kształtach.

Odezwał się przewodniczący obrzędu. Głos miał zachrypnięty, trochę roztrzęsiony. Szybko się jednak opanował:

– Podajcie mi puchar! Wypijmy za chwałę i wieczną potęgę naszego Pana!

– Za jego chwałę i potęgę! – odkrzyknęła reszta i puchar wypełniony winem jął krążyć wśród uczestników. Gdy wrócił z powrotem do przodownika ten kazał podać sobie złote puzderko. Wyjął z niego hostię.

Lucjan Fere wzdrygnął się.

Hostię położono na brzuchu blondynki, którą ułożono na granitowym bloku. Następnie przodownik wyjął kolejne hostie i ułożył je na ciele dziewczyny. Potem zamknął puzderko i wyciągnął dłoń po nóż. Sprawdził ostrze i delikatnie, tak by nie zranić dziewczyny zaczął jeździć nim po jej ciele. Po ciele blondynki przeszedł dreszcz. Następnie przodownik ujął w dłoń fallusa. Potem siłą wepchnął go w krocze dziewczyny. Jej twarz wykrzywił grymas bólu.

To był jakby znak. Pomocnicy odstawili świece. Każdy rzucił się na hostię. Uchwycił ją zębami, nie bacząc, czy szarpie ciało dziewczyny. Przeżuwali ją, wypluwali. To co wylądowało na ziemi deptali.

Lucjan Fere uśmiechał się szeroko.

Jedna z postaci rozpięła szatę. Podeszła do leżącej blondynki i wyjęła fallusa z krocza. Zastąpiła go swoim naturalnym prąciem. Zaczęła się orgia. Kilkoro uczestników odrzuciło szaty. Były to młode kobiety i mężczyźni. Zezwierzęcenie osiągnęło szczyt – każdy musiał przeżyć ten moment, każdy musiał odpaść ze zmęczenia od kotłowaniny ludzkich rąk, twarzy wykrzywionych grymasem chorej rozkoszy, nóg, jak liść od gałęzi.

Lucjan Fere uśmiechał się szeroko.

Gdy orgia się skończyło przodownik ujął w dłoń ponownie sztylet. Znów wędrował nim po ciele blondynki, teraz jednak nie zważał na zadawane jej rany. W końcu ostrze zatrzymało się. Przodownik obrzędu wyciął blondynce serce. Odrzucił nóż i ujął drgający jeszcze narząd w dłonie. Podniósł nad siebie. Oblało go kilka kropel krwi. Chwilę potem serce przestało drgać.

Przodownik wolnym krokiem zbliżył się do Lucjana Fere. Ten wyciągnął ręce i przyjął serce. Uchwycił je pewnie i z obłąkańczym uśmiechem...

Obrzęd dobiegł końca. Lucjan hrabia Fere wycierając usta chusteczką spacerował jeszcze przez chwilę po podziemiach. Słudzy uprzątnęli salkę. Następnego dnia rano – w Niedzielę Palmową – wieśniacy zbierający w lesie chrust znaleźli zbezczeszczone ciało młodej blondynki Angelette.

Nad ranem tego dnia małżeństwo Fere leżało jeszcze w łóżku. Dwa miesiące temu nowe szczęście spłynęło na ich życie i dom – hrabina Fere była w ciąży. Tuliła się teraz do pięknie ukształtowanego ciała swego małżonka. On gładził ją po włosach.

– Kochanie... Pora już wstać. Trzeba iść do kościoła. – powiedziała.

– Idź sama. Ja nie mogę.

– Ale to ważny dzień. W Wielkim Tygodniu pójdziesz? A na Wielkanoc? – nie chciała ustąpić. Zawsze taka była. A jaka była urocza w małym gniewie, albo gdy się przekomarzała.

– Nie wiem. Dziś nie pójdę. Nie mogę.

Na tym rozmowa byłaby i się skończyła jednak Lucjan dodał jeszcze:

– Kocham Cię. Kocham za to kim jesteś. Jaka jesteś. Za dziecko które nosisz w sobie... Za wszystko.

– Też Cię kocham... – odpowiedziała wstając Madeleine. – Ty do kościoła nie idziesz, ale ja tak. Pora się ubrać. Fryderyko!

Pół godziny później Lucjan Fere został sam w domu. Służba się nie liczyła. Siedziała cicho, bojąc się wzbudzić jego gniew. I słusznie.

Rozmyślał. Jego plany właśnie spełniały się jak w cudownym śnie. Nikt się w nie nie wtrącał. Madeleine była mu oddana, kochał ją strasznie, pragnął tylko i wyłącznie jej szczęścia. To było najważniejsze – mówił sobie, ale wtedy drugi, tak samo silny głos dodawał – Czy aby silniejsze od tego, co pali cię już tak długo? Za długo? Przypomniał sobie jak Madeleine wyciągnęła skądś „Nie– boską komedię” niejakiego Krasińskiego. W sumie dramat dość sympatyczny, ale zakończenie utworu i słowa „Gallileo victis!” – obudziły w nim nową nutę. Miłość stała się moim problemem – mówił, ale bez przekonania. Nie potrafił pomyśleć, że Madeleine kiedyś będzie mu już niepotrzebna, że ich losy się rozdzielą. Wyjął z dna szuflady stary list, jaki miał do niej wysłać w dwa dni przez zaręczynami. Nie wysłał go nigdy, gdyż był jak sam stwierdził, zbyt naiwny, szczery. I dziecko – za pół roku będzie ojcem. Spojrzał na jeden z fragmentów listu:

Moja jedyna, najdroższa miłości. Nie mogę już dalej ukrywać, jak bardzo cię kocham. Ostatnio leżąc samotnie w swoim pokoju myślałem dużo o tobie, bardzo dużo. Jesteś dla mnie jak kwiat pośród łąki – ktoś nie umiejący patrzeć na świat mógłby obok ciebie przejść, ale ja znalazłbym cię – znalazłbym cię na pewno. Jesteś zaiste piękna i delikatna jak ten kwiat... Ktoś inny postąpiłby nierozsądnie – zerwałby cię i przyłożył do serca, ale uschnęłabyś kiedyś, obumarła... Ja chcę zrobić inaczej – chcę abyś żyła przy mnie. Przyszedłbym na łąkę z doniczką i zabrałbym cię ze sobą, d domu. Patrzylibyśmy, najpiękniejszy z kwiatów, razem na zachody słońca, całowałbym twoje płatki i tulił listki...

Czytał dalej. Faktycznie – pomyślał – dobrze zrobiłem nie wysyłając tego listu. Najważniejsze, aby dziecko urodziło się zdrowe i żyło, żyło, aby zrobić to co doń należy. Za tyle lat upokorzeń, za wieki poniżeń odpłaci jedno dziecię... A matka? – uśmiechnął się złowrogo – a matka...

Serce mu zmiękło. Matka – dodał po chwili – matka jest... jej nie może si nic stać, ale.. Jakaś cześć jego natury dodała krztusząc się od paskudnego śmiechu: Kto wie, do czego to dojdzie...



Nadeszła pora rozwiązania. Poród przebiegł bez najmniejszych problemów. Nie było powikłań. Hrabina Fere wydała na świat zdrową córeczkę.

Po całym zamieszaniu zostali w sypialni sami, we trójkę. Lucjan ucałował żonę. Córeczka uspokoiła się już nieco i spała w łóżeczku.

– Jestem tak szczęśliwy.

– Widzę, kochany – odparła Madeleine. – Jak damy jej na imię? Może Maria?

– Proponowałbym coś innego.

– Hortensja? Angelette? Anna?

– Może Antonia?

– Może i być...

– A więc... Witaj w rodzinie Toniu – rzekł Lucjan uśmiechając się do śpiącego noworodka.

– Kochanie...

– Tak, Madeleine, moja najdroższa?

– Nie... nic... – odrzekła zmieszana i ucałowała Lucjana w policzek. – Nic...

Lucjan zostawił żonę i córeczkę i udał się na – jak to sam powiedział małżonce – spacer po swoich włościach. Ostatnimi czasy często tak spacerował, dość powiedzieć, że minimum raz na tydzień znikał na dłuższy czas z domu, spacerował po lesie, podobno okoliczni mieszkańcy widzieli jak przesiadywał nad rzeką.

Jednak hrabia Fere jak zawsze skierował się w stronę podziemi. Ponownie zasiadł na marmurowym tronie, ponownie przyglądał się wszystkim obrzędom i orgii. Tym razem jednak końcówka rytuału była inna. Przewodnik obrzędu podszedł do hrabiego z sercem ofiary na dłoniach. Ten skinął odmownie głową, nastąpiła chwila konsternacji gdy hrabia uczynił drugi ruch ręką. Uczestnicy rytuału i orgii rzucili się na serce. Gdy już się nadjedli Fere wstał i wyrzekł tylko jedno zdanie:

– Zbliża się godzina!

Po tym wszystkim opuścił podziemia i wrócił do ukochanej żony. Mieli do uporządkowania album rodzinny, gdyż hrabina uprosiła ojca by to na niej spoczęła ta odpowiedzialność. Spędzili tedy małżonkowie wieczór na wspominaniu historii rodziny Moires, przeglądaniu pamiątek po przodkach. Wszystko było jak dawniej, tylko życie dawało obojgu więcej radości, hrabiemu Fere przynosiło zaś nowe niepokoje.



Mijały tygodnie. Mała Tonia rosła na zdrową dziewczynkę i była oczkiem w głowie ojca.

Lucjan Fere wrócił do domu z kolejnego "obchodu" swoich włości. Madeleine siedziała na tarasie wychodzącym na ogród. Czytała najnowsze wydanie „Podróży do Hispzanii” której autorem był Th?
Huginn ok Muninn flięga hverian dag



i??rmungrund yfir;

óomk ek of Huginn, at hann aptr ne komit,

þó si??mk meirr um Muninn.



-------------------------------------------------------



Witajcie w Kraju Umarłych!

Tutaj śmiech zniewoli Wasze lęki!

A marzenia i sny...

Spełni Wielki Papier!!!

2
Widzę w kilku miejscach powtórzenia, tutaj jeden przykład.


żebrak widząc chłopca uśmiechnął się ironicznie. Uśmiech ten dziwnie kontrastował z spaloną słońcem twarzą przeoraną głębokimi zmarszczkami, ale pasował do oczu – spojrzenie żebraka było surowe, a w oczach czaiła się sprawiedliwość. Chłopiec odpowiedział mu podobnym uśmiechem połączonym z skinieniem głową.

– Aa... kogóż ja widzę... Michał– żebrak? – zaczął jadowicie chłopiec – tylko tyle wam zostało? Musicie uciekać się do żebrania by wyżyć na tym trudnym świecie? – dodał z udawaną słodkością.

– Zostaw mnie w spokoju Lampko – odparł mu z uśmiechem bezdomny.

Twarz chłopca nabrzmiała krwią, cały zaczął drżeć i zaciskając rączkę na lasce, prawie wykrzyknął, jednak w ostatniej chwili powstrzymał gniew i wysyczał, rzucając na żebraka złowrogie spojrzenie.

– Nie nazywaj mnie tak! Nie jestem żadną Lampką!!! Zrozumiałeś?

– Nie unoś się tak, bo w końcu zgaśniesz – odparł spokojnie żebrak.


Inny przyklad.


Dziękuję – odparł młodzieniec i wszedł do gabinetu konsula. Pokój ten urządzony był bardziej bogato, ale z dobrym smakiem. Konsul siedział za dużym mahoniowym biurkiem pamiętającym czasy empire'u, za sobą miał okno i widok na Loarę kąpiącą się w słońcu. W pokoju wisiały także dwa obrazy – jeden przedstawiał Napoleona na czele wojsk, a drugi był wizją szturmu na Somosierrę, obok niego w oszklonej gablotce spoczywał Krzyż Legii Honorowej. Na gablotce ustawione było także zdjęcie starszego mężczyzny podobnego do konsula. „Pewnie ojciec” – pomyślał nasz znajomy.

Ten pokój był jaśniejszy, jak gdyby przytulniejszy. Konsul


Wiecej przykładów nie przytoczę.



Teraz kilka literówek i zjedzonych ogonków.


granatowa kamizelkę


granatową


Miło mi, że dostaję takie referencję


Referencje


Był zdolny, przenikliwy. I przydatny


Nie zgrabnie zaplanowane, lepiej "Był zdolny, przenikliwy i przydatny". Bez kropki i wielkiej litery.


Udała się do swej komnatki,


Komnaty pasują do zamków, nie do domostw szlachty. Tak sądzę.


Lucjan Fere uśmiechał się szeroko.

Jedna z postaci rozpięła szatę. Podeszła do leżącej blondynki i wyjęła fallusa z krocza. Zastąpiła go swoim naturalnym prąciem. Zaczęła się orgia. Kilkoro uczestników odrzuciło szaty. Były to młode kobiety i mężczyźni. Zezwierzęcenie osiągnęło szczyt – każdy musiał przeżyć ten moment, każdy musiał odpaść ze zmęczenia od kotłowaniny ludzkich rąk, twarzy wykrzywionych grymasem chorej rozkoszy, nóg, jak liść od gałęzi.

Lucjan Fere uśmiechał się szeroko.


Jeśli to było zamierzone to przepraszam, ale wygląda to nie zgrabnie.


Gdy orgia się skończyło


skończyła


„Podróży do Hispzanii”


Hiszpanii


Elżbieta przerwała lekturę

Elżbieta przymknęła na chwilę oczy. Bolała ją głowa


Gubisz się we własnym opowiadaniu :) Pomyliłeś imiona.


która był on kiedyś utracił.


którą



Co do samego utworu, cóż. Jest ciekawy, wykazałeś się trochę inwencją twórczą. Styl też całkiem dobry. Kuje w oczy tempo akcji. Początkowo idzie wolno, opisujesz miejsca. Potem oświadczyny, slub, podróż poślubną opisałeś w kilku linijkach, wszystko idzie coraz szybciej. Rodzi się dziecko, kocha je, zostaje porwane. Rodzi sie drugie, zostawia go żona, ginie. Ponadto ma zbyt ludzkie uczucia jak na lucyfera, z jednej strony jest bezwzględnym potworem, z drugiej kocha swoją żonę i dziecko. Ale to ty jesteś twórcą możesz stworzyć co tylko zechcesz. Błędy wskazałem wyżej. Kilka wynika z niedbałości/zmęczenia. Moja ocena ogólna za tekst to 4-.



Pozdrawiam,

Hansu
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.





Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.

3
No fakt w tekście się pogubiłem przy korekcie - :) Wszystko przez to że w wersji pierwotnej była Elżbieta :)



Dzięki za ocenienie i wytknięcie błędów - jak na debiut w Weryfikatorium - bardziej czuję zażenowanie za śmiesznostki niż ból zadany wprawną ręką Weryfikatora:)
Huginn ok Muninn flięga hverian dag



i??rmungrund yfir;

óomk ek of Huginn, at hann aptr ne komit,

þó si??mk meirr um Muninn.



-------------------------------------------------------



Witajcie w Kraju Umarłych!

Tutaj śmiech zniewoli Wasze lęki!

A marzenia i sny...

Spełni Wielki Papier!!!

4
Nuda.

Z początku było ciekawie, tło akcji i takie tam. Nawet tempo wydarzeń nie było tak męczące jak mogłoby się wydawać. Ale z każdym kolejnym akapitem coraz mniej obchodziło mnie zakończenie. Przeczytałem całość tylko i wyłącznie z poczucia obowiązku.

Styl nie jest najgorszy, powiem nawet, że dobry. Zastosowanie francuskich nazwisk oraz nazw miejscowości i właściwego słownictwa zapewniło osiągnięcie pożądanego klimatu. Było czuć, że to XIX wiek.

Sama fabuła, jak już wspomniałem, nie powala. Co do dialogów to momentami jest dość spore zamieszanie, przez co nie wiadomo kto kiedy mówi.

Błędów interpunkcyjnych nie było zbyt wiele, ale jednak były. Najgorsze są jednak te powtórzenia. Nie zawsze, ale jednak zdarzało się tak, że ręce mi sie załamywały. No tragedia, jednym słowem.

Popracuj nad tym, a będzie już całkiem nieźle.



Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

5
Wiesz jaki słowa cisną mi się na usta? Już Ci mówię: takie sobie.

Gdy styl pozostaje całkiem niezły, tak historia z biegiem zaczyna niemiłosiernie nużyć. Momentami czułem się jakbym czytał tekst epoki romantyzmu. Nie wiem czy to dobrze, czy źle.

Nie dopatrywałem się błędów, bo się na tym nie znam - jeśli chodzi o przecinki.

Chociaż wiele uchybień wspomnieli moi poprzednicy.

Nie poprawiałbym tego tekstu jeśli chodzi o błędy.

Wziąłbym się raczej za pisanie czegoś mniej patetycznego (?), czegoś osadzonego bardziej w naszych realiach.

W sumie to jestem ciekaw dalszych Twoich tekstów.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”