Słońce pokonało już połowę swojej wyznaczonej przez dzień trasy. Mały chłopiec szedł polną ścieżyną szurając intensywnie stópkami w kurzu. Wzrok wbity miał w ziemię, a czoło zmarszczone. Prawdopodobnie dlatego nie zauważył jak wielki dystans pokonał od zabudowań, z których wyszedł. Jego naburmuszona mina silnie kontrastowała ze słoneczną pogodą.
Dobrze, że już po południu. Będą go szukać, ale nie znajdą. Ukryje się na złość. Niech sobie szukają, niech się martwią. Co go to obchodzi! Są już na tyle duzi, by nie płakać. Och! ...zwykle niósłby teraz dwojaczki ojcu na pole... Dziś sam sobie może iść po nie! Zawsze mógł sobie trochę podebrać... Jemu nigdy nie dawali tyle słoniny, a przecież lubi słoninę. Ciekawe, czy bardzo się o niego martwią? A może w ogóle nie zauważyli jego odejścia? A może on tak sobie idzie, a oni nawet nie wiedzą i się nie martwią?!
Cień iglastego lasku przyciągnął go swym chłodem. Pośród tych drzew znajdowało się pewne miejsce, o którym nie wiedział nikt prócz jednej osoby... No i być może paru saren i kilku zajęcy...
Całe szczęście, że już doszedł. Tu nikt go nie zaskoczy. O tym szałasie wiedział tylko on. Nawet Bartowi nie powiedział o nim. Był tylko jego. I tylko on znał jego sekret. Która to była ścianka? Chyba ta. Nie... może ta? Tak. Dobrze, że ukrył tu ten kawałek rzemienia. Był tylko jego. Pomoże mu zapomnieć o głodzie.
Chłopiec wyjąwszy z jednej ze ścianek szałasu rzemień zaczął go żuć. Ostry, acz trochę przytępiony ciągłym ssaniem smak skóry, wciąż był jednak mocno wyczuwalny.
Jaki on jest głodny. Musi się przespać. To mu zawsze pomagało zapomnieć o głodzie. A gdy się już obudzi, to wróci. Może nawet przeprosi. W końcu pewnie się musieli nadenerwować...
* * *
Jest wojownikiem. Ma miecz. Parobkowie, którzy idą obok nie mają. śliczny żelazny miecz. Jakiś pan jedzie za nim na koniu. Coś mówi. Nie słyszy go. Wyczuwa strach wokół siebie. Boją się chłopi, ale i pan pod maską wyniosłości chowa głęboko skrywany strach.
Było już dobrze po południu, gdy stanął przy miedzy. Po drugiej stronie dojrzał kmieci z sąsiedniej osady. „Zgniećmy ich!”, „Niech się oduczą przekraczania granicy!” W końcu udało mu się usłyszeć, co krzyczy pan na koniu. Z okrzykiem na ustach pognał swych chłopów na tych drugich. Słońce magicznie błyszczało na klindze jego miecza. Sprawiał wrażenie wręcz zaczarowanego. Uniósł go w górę. Ciął mocno, bo aż zza siebie. Chłop przed nim stracił głowę. Bryzgający krwią korpus biegł jeszcze przez chwilę nim upadł, ale on tego nie widział. Musiał się skupić na walce. Lekki piruet pomógł mu ominąć widły, a delikatne cięcie – ot, od niechcenia – pomogło właścicielowi wideł pozbyć się rąk. Następnego nabił na miecz jak wieprzka na rożen. Poczuł ból w lewym ramieniu. To jakiś wieśniak musnął go kosą. Odwrócił się wściekły, ale poczuł ból teraz w nodze. To tylko wieśniak. Metodycznie zaczął parować ciosy. Chłop znał się na żęciu. Czuł, że każdy następny cios może skończyć się w najlepszym wypadku szybką utratą głowy. W najgorszym będzie dość długo pluł krwią z przeciętego gardła. Zręcznie uskoczył w lewo. Kosa była mało poręczna i musiał to wykorzystać. Pochylił się, a gdy ostrze miało już nań spaść przeturlał się. Tak jak się spodziewał ostrze kosy utkwiło w ziemi. Szybko wstał i ciął od dołu, ale potwornie spartaczył cięcie. Pozbawił wieśniaka żuchwy. On sam zalał się szybko krwią, ale uciekał tak szybko, że nie zdążył go dobić. Niech ucieka. W końcu czekają jeszcze inni.
Oprócz niego bitwę przeżyło jeszcze sześciu pańskich parobków. Tamci albo poginęli z głupimi wyrazami twarzy, albo uciekli jak króliki. Pan na koniu był z nich dumny. Oglądał całą bitwę i podobało mu się. „Czas skończyć z tymi plewami! Nauczmy ich raz na zawsze! Spalmy to siedlisko plugastwa! Bądźcie bezlitośni! Niech będą przykładem dla innych!” Mdliło go od tych głupot. Kmiotkom całkowicie wystarczyłaby ta bitwa, a już ona była lekka przesadą. Cóż,rozkaz to rozkaz, a przecież pieniądz nie śmierdzi. Ruszyli w siedmiu do wioski. Strzechy płonęły szybko i gwałtownie. Kto nie chciał się spalić żywcem i próbował uciekać z chaty tego dobijali. Skutecznie na ogół. Najładniej płonął młyn. Aż huczało. Jakiś dzieciak wybiegł z niego i płonąc skakał jak opętany. Ukrócił te męki szybkim cięciem miecza. Jego wychudzone ciałko długo jeszcze drgało w pyle. Najgorzej pomyślał, jak tak nie chcą się rozstać z życiem... parobkowie długo jeszcze zabawiali się zwłokami kobiet i tymi, którzy za chwilę miały się nimi stać. Gdy wyszli z płonącej wioski jego miecz błyszczał od krwi i odbijał w sobie pożogę. A może było to tylko zachodzące słońce?
Gdy wrócili do pana właśnie miał siadać do kolacji. Przerwali mu i to dlatego był taki wściekły. Zapłacił połowę obiecanej sumy, ale i tak dobrze, że zapłacił. Z takimi zawsze są problemy...
* * *
Zmierzchało już, gdy głodny malec przetarłszy oczy obudził się.
Jak późno! I po co to zrobiłem? Teraz muszę wrócić do domu i pewno matka z ojcem mnie zbiją! Nie trzeba było uciekać. Nie pamiętam co mi się śniło... Co to za szmery? W krzakach coś się rusza. Lepiej uciekać. A może nie? Gdyby to chciało mnie zabić, już dawno by zabiło. Co to może być?
Mały chłopczyk ostrożnie zbliżył się do podejrzanego gąszczu. Jakież było jego zdziwienie, gdy rozgarnąwszy gałązki ujrzał groteskowy twór: człowieka bez szczęki.
Co to jest?! Całe we krwi i bez twarzy! I te oczy patrzą na mnie tak dziwnie! Co to za potwór!
- Mamo! Tato! - chłopiec krzycząc na całe gardło biegł w kierunku wioski niesiony jak na skrzydłach wiatru. - Mamo! Tato!
Po potwornej masce, którą utworzyła krzepnąca krew spłynęły dwie łzy. W miejscu, w którym niegdyś musiała być żuchwa pojawiło się parę niepozornych jak pierwsze kwiaty krwawych bąbli. Tyle słów niewypowiedzianych, tyle rzeczy, które chciałoby się jeszcze zrobić, tyle obrazów już niewidocznych - odpływajacych w mrok. Zamknęły się oczy okaleczonego chłopa. Umęczona życiem dusza bezpowrotnie opuściła ten żałosny ochłap mięsa mknąc na spotkanie z jej stwórcą.
Malec gnany strachem biegł. Przerażenie nie pozwoliło mu dostrzec kilku znamiennych szczegółów.
Gdzie są wszyscy?! Czemu część ludzi leży?! Niech wstaną! Czemu nie ma chat, tylko te tlące się belki? Co tu się stało?! Tu gdzieś powinna być jego chata. O mama! Czemu ona też leży? Nie... to nie może być jego mama... Jego mama miała długie czarne włosy i piękny uśmiech, a ta kobieta miała taka dziwną twarz... taką wykrzywiona i pokrytą bąblami. Opuchniętą. Nie... To na pewno nie jego mama...
Malec przypomniał sobie swój sen. Zatoczył się.
Mały chłopiec stojąc pośród tego, co niegdyś było całym jego światem, rozpłakał się...
* * *
- ...i mówię wam, że gdyby było mi dane, to pomacałbym tego bufona mieczem po żebrach. Tyle roboty, a tylko dwadzieścia sztuk srebra! – opowiadał najemnik z obandażowaną nogą i ręką. Jego opowieść cieszyła się w przydrożnej karczmie nie lada wzięciem. – Ale wiecie co wam powiem? Dziwna rzecz, bo zawsze, gdy się biję, mam wrażenie, jakby ktoś siedział we mnie i obserwował wszystko co robię. Widzę to wszystko jakby w zwolnionym tempie, jak we śnie. A potem, jakiś czas później wszystko się urywa. Zupełnie jakbym się budził z koszmaru, ale koszmar powraca i za jakiś czas, jak nie dotrę w porę do karczmy jakowejś, to taki żal mi duszę trapi, że aż żyć mi się odechciewa – przemawiał dalej. – Czy ktoś z was może mi powiedzieć co to jest? – zapytał.
- Ja ci powiem, - odezwał z namysłem skryty w cieniu swego kaptura jeden z biesiadników siedzący w rogu izby. - To sumienie...
Z góry dziękuję za doczytanie dotąd.
