Kaleka księżniczka z końca świata: Na (nie)swoim miejscu - Część druga (Obyczajowe+P)

1
Link do poprzedniego rozdziału: viewtopic.php?f=93&p=274464#p274464


Piątek, 19 września.

Zenon pojawił się wyjątkowo szybko jak na niego. Zanim zdążyłam się zorientować, już wynosił nasze bagaże do samochodu. Wyglądał, jakby bał się zostać w ośrodku choćby minutę dłużej. Pustki na korytarzach tylko to potęgowały – większość pacjentów już wyjechała, a fizjoterapeutów nie było widać. W ostatni piątek turnusu zawsze uciekają wcześniej, więc o żadnym bonusowym pożegnaniu na korytarzu nie mogło być mowy.

Tabletkę na chorobę lokomocyjną zagryzłam lodem, którego w ostatniej chwili zabrałam z lodówki w ośrodku. Dobrze, że sobie o nim przypomniałam. Nie piję przed długą trasą – dla mnie toaleta w podróży to wyzwanie większe niż wizja wymiotowania przez okno starego forda. Brak poręczy, brak miejsca, brak pewności.

– A nie mogłaby Lilka następnym razem pojechać z kimś innym? – odezwał się nagle Zenon, nawet na mnie nie patrząc. – Na przykład z tą Basią… albo może ośrodek ma jakichś opiekunów, jak w maju?
– Zenek, mówiłam ci – westchnęła mama. – Ośrodek już nie ma opiekunów. W czerwcu ostatni odeszli, a nowych nie ma, bo to ciężka robota za marne pieniądze.
– No ale ta Basia? – dopytywał.
– Basia ma tylko trzydzieści sześć godzin miesięcznie z projektu rządowego. Żeby mogła jechać na turnus, Lilka musiałaby cały rok z niej nie korzystać. I tak wystarczyłoby tylko na dwa tygodnie. Raz do roku.

Zenon nie odpowiedział. Widziałam po jego twarzy, że jest niezadowolony.

Udawałam, że mnie to nie rusza, ale w środku znów powtarzałam sobie to samo: miałam rację od początku. On tylko gra przyjaznego, a w rzeczywistości najchętniej pozbyłby się mnie z ich życia.
Założyłam słuchawki. W głośnikach ryknął japoński rock – idealny, by przytłumić myśli.

Czateria była moją ucieczką. Józefiny nie było online, więc szukałam rozmów gdzie popadnie. Znalazłam nawet kogoś ciekawego… ale akurat wtedy internet padł. Kaszuby. Zenon je uwielbia, a dla mnie to po prostu dziura, gdzie nie ma zasięgu. Ironia – człowiek pochodzący z lubelskiego pluje na własne strony, a zachwyca się tym pustkowiem.

Dotarliśmy przed dziewiątą. Mama i Zenon poszli po kebaba z budy obok, a ja rozłożyłam się w pokoju gościnnym. Kurczak z sosem mieszanym i frytkami smakował dobrze, choć byłam już tak zmęczona, że mogłabym zjeść cokolwiek. Po kolacji padłam od razu. Sen był jedynym, czego chciałam.

---

Sobota, 20 września.

Obudziłam się około dziesiątej i od razu włączyłam internet. Cisza i spokój – jedyne, czego potrzebowałam. Wiedziałam, że Zenek długo na dupie nie usiedzi i w końcu zaciągnie nas na setne zwiedzanie Gdańska albo nad morze. Jakbyśmy z mamą nie były tu już trzy albo cztery razy.

Śniadanie w wykonaniu Zenka? Gyros z mrożonki. Po tym „przysmaku” poszliśmy we trójkę do lumpeksu, który był tuż obok. Ceny takie, że czasem taniej w sieciówce. Zenon pchał mój wózek, jak zawsze.

Nie cierpię zakupów odzieżowych. Snuję się wtedy po sklepie i czekam, aż czas minie. Jedyne, co mnie kusi, to sekcja książek, ale tym razem nie było niczego ciekawego. Ostatecznie wzięłam bluzę oversize z napisem:
„I am not antisocial, I am just selective social”.
– Lilka, może coś innego? – mama próbowała mnie nakłonić.
– Nie – odpowiedziałam twardo. Rzadko mi się zdarza taki upór.

Po szybkim makaronie z fasolą (tak, z mrożonki) wsiedliśmy do tramwaju. A raczej… próbowaliśmy. Przy automacie bilety stały się sprawą honoru:

– Ja kupię, Krysiu. – Zenek wyciągnął portfel.
– Ależ Zenku, ja kupię! – odparła mama tonem, jakby grali w telenoweli.
– No nie, ja!
– Zenku, nie wygłupiaj się…

Przewróciłam oczami. Miałam wrażenie, że ich romans trwa od wczoraj, a nie od prawie trzech lat. Co ciekawe, Zenek zawsze rzuca się do płacenia za tanie rzeczy, ale przy droższych nagle jego męska duma nie ma problemu, gdy mama wyciągała pieniądze.

Jazda tramwajem to jedna z nielicznych rzeczy, które lubię w Gdańsku. Uwielbiam patrzeć na innych pasażerów. Po godzinie byliśmy już nad morzem. Mama i Zenon postanowili że przejdziemy się alejkami w stronę Sopotu. Wybrali wejście na plażę z długą kładką – dało się wjechać wózkiem.

Mama uparła się, żebym poczuła fale. Skończyło się na tym, że trzymali mnie za ręce z obu stron, bo bez balkonika ani kul nie miałam szans by zrobić to bez ich pomocy. Ale to przecież mama uznała, że nie warto zabierać sprzętu na turnus, „żeby nie zagracać samochodu”.

Zenon kupił największe włoskie lody dla całej naszej trójki. Efekt? Nikt nie zjadł do końca, wszystko wylądowało w koszu. Ja od początku mówiłam, że wolę szejka czekoladowego z Maka. I tak mieliśmy tam iść.

W Maku Zenon zamówił frytki dla siebie i szejka dla mnie. Mama, jak zwykle, udawała, że nic nie chce, po czym wyjadała Zenonowi połowę frytek. Dostałam kilka i, o dziwo, dobrze smakowały zapijane szejkiem. Tak jedliśmy, idąc w stronę molo.

Kiedy okazało się, że wejście jest płatne nawet po sezonie, Zenon stwierdził, że nie ma sensu tam iść. Uff. Wolę to niż powtórkę z czerwca, kiedy zrobił awanturę bileterce.

Mama i Zenek wymyślili kolację na mieście. Wracaliśmy alejkami oświetlonymi latarniami. Dopiero wtedy zauważyłam ich urok – ciemność,cisza. Piękne miejsce.

W Gdańsku poszliśmy do meksykańskiego baru, w którym byliśmy w czerwcu. Po długim decydowaniu się okazało się, że o tej porze mają już tylko zupy. Mama i Zenon westchnęli, że to bez sensu, i ruszyliśmy po kebaba na osiedlu.

W tramwaju spotkałam pierwszego w moim życiu kanara. W dodatku była to kobieta.

Później weszliśmy do osiedlowego kebaba. Zenek zamówił dla mnie i siebie, mama nie chciała, jak zwykle. Zostawił nas na chwilę, by pobiec po owoce do Biedronki dla niej– pięć minut przed zamknięciem. Wrócił zadowolony, jakby zdobył szczyt, i oznajmił, że kupił mi też Fantę. Tyle że minutę później zaczął narzekać jakie to te napoje są niezdrowe. A przecież nie prosiłam go by cokolwiek mi kupował.

W mieszkaniu zjadłam kebaba. W torbie znalazłam kilka cukierków dorzuconych przez Turka. Pewnie z litości, ale nie analizowałam tego. Wypiłam w ciemnościach swoją Pepsi, no prawie w ciemnościach,bo światło latarni ulicznej nieznośnie wpadało do środka.
Zasnęłam.

---

Niedziela, 21 września.

Rano po śniadaniu Zenon i mama oznajmili mi, że zostaję sama w mieszkaniu na kilka godzin, bo oni wypożyczą sobie rowery elektryczne i będą jeździć po Gdańsku. Z jednej strony się ucieszyłam – parę godzin spokoju to luksus. Ale z drugiej… zaczęłam się zastanawiać, czy to nie kolejny sprytny sposób Zenka na pozbycie się mnie, choćby na chwilę. Zaraz potem zganiłam samą siebie za te myśli – może po prostu chce spędzić trochę czasu sam na sam z mamą? To normalne. Może za bardzo się tego Zenka czepiam?

Oczywiście mama zostawiła mi zapasy przekąsek jakby miało ich nie być trzy dni, a nie trzy godziny. Upewniła się jeszcze kilka razy, czy na pewno niczego nie potrzebuję, i dopiero wtedy wyszli.

Parę godzin ciszy spędziłam dokładnie tak, jak lubię – pisząc z Józefiną. Czas zleciał błyskawicznie. Po kilku godzinach mama i Zenon wrócili i poszli na krótką drzemkę.

Dzień był wyjątkowo gorący – jakby wrzesień chciał nadrobić to, czego nie dało lato. Zenon stwierdził, że na zwiedzanie pójdziemy dopiero po osiemnastej. Wrócili z wycieczki z prezentem – trzema bransoletkami. Jedna była biała i półprzezroczysta, imitująca kryształki, druga – różowa z brokatem, a trzecia z białych i różowych kuleczek z brokatem, z kawaii zawieszką-aniołkiem. Tak bardzo mi się spodobały, że założyłam je od razu. To Zenek je dla mnie kupił.

Trafiliśmy na stary tramwaj, ale dało się do niego wjechać z wózkiem. Ulica Długa wyglądała o zmroku znacznie lepiej niż za dnia. Zenon kupił nam po rurce z kremem. Na rynku trwało kręcenie filmu retro – dużo Hindusów na planie, więc pewnie jakaś produkcja z Bollywood. Główna aktorka była biała. To chyba nietypowe dla takich produkcji.

Spacer mógłby być naprawdę przyjemny, gdyby nie Zenek i jego ulubiony temat porównań:
– No popatrz tylko, Krysiu, jak tu ludzie się uśmiechają. A w lubelskim? Same ponure gęby… – mruknął, patrząc na przechodniów. – W Londynie to dopiero jest życie, tu to jeszcze pół biedy.
– Może dlatego, że większość z tych uśmiechniętych to turyści… – chciałam już powiedzieć, ale ugryzłam się w język. Nie warto.

Mama i Zenon pomogli mi zejść z wózka na wielkie drewniane schody, żebym mogła posiedzieć i popatrzeć na wodę. Było pięknie – ciemność, światła statków, szum wody. Ale oczywiście nie mogło być zbyt idealnie.

Zenon znowu zaczął temat naszego kolejnego pobytu:
– Za dwa tygodnie znowu przyjedziecie. Nie przyjmuję odmowy.
– Zenku, ale my mamy obowiązki… – mama próbowała łagodnie.
– To sobie poukładacie. Lilka niech dogada się z tą swoją fizjoterapeutką, jak jej tam… Magdą, i z asystentką też. Wszystko da się ustawić – machnął ręką.
– Zenku, ale może listopad byłby lepszy, wtedy i tak mamy turnus… – mama westchnęła.
– W listopadzieprzyjedziecie jeszcze raz – przerwał jej. – A poza tym, możecie nawet zabrać to swoje krzesło kąpielowe. Ja zdejmę szybę z brodzika, będzie dobrze.
– Zenku, problemem jest wysokość brodzika, a nie szyba… – mama już ledwo panowała nad emocjami.
– Ech, zawsze tylko problemy. - Odburknąl Zenek, wyraźnie niezadowolony, że ktokolwiek mu się sprzeciwia.

Siedziałam cicho, zła na siebie, że nic mu nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że mama też ma dość, ale starała się trzymać fason.

Wracaliśmy ulicą Długą. Mama uparła się, że zjemy kolację na mieście, mimo że Zenek kręcił nosem. Długo nie mogła się zdecydować, bo w jednej knajpie jedzenie było „za zwyczajne”, a w innej „za udziwnione”. W końcu weszliśmy do jednej.

Zamówiłyśmy z mamą łososia z risotto, a Zenek – schabowego z frytkami. Łosoś smakował raczej jak karp, ale trudno. Tym razem Zenek nawet nie protestował, kiedy mama wyciągnęła kartę i zapłaciła prawie dwieście złotych za naszą kolację.

Czas leciał, a ja coraz bardziej się niepokoiłam, że nie zdążymy na ostatni tramwaj.
– Jak się spóźnimy, to trudno – machnął ręką Zenek. – Zainstaluję Krysi aplikację Bolta i zamówimy powózkę do domu.

Na szczęście zdążyliśmy. Ostatni tramwaj zawiózł nas z powrotem na osiedle.

W mieszkaniu padłam jak mucha. Zasnęłam z jedną myślą: jutro w końcu wracamy do domu.

---

Poniedziałek, 22 września.

Obudziłam się do szarego, pochmurnego poranka. Po wczorajszym upale nie było już śladu – pogoda zrobiła się typowo wrześniowa, jakby lato definitywnie postanowiło się skończyć. Jeszcze nie zdążyłam się dobrze rozbudzić, a mama zdążyła już wyskoczyć do osiedlowego Pepco. Wróciła z reklamówką ubrań dla mnie i zabawkami dla małego Feliksa – synka Leona, czyli swojego wnuka, a mojego bratanka.

Wyjechaliśmy z Gdańska około jedenastej. Ja jak zwykle rozłożyłam się wygodnie na tylnym siedzeniu. Tabletka na chorobę lokomocyjną zrobiła swoje – po kilkunastu minutach zapadłam w głęboki sen.

Obudziłam się po dwóch godzinach. Pierwsze, co usłyszałam, to głos Zenka. Rozmawiał z mamą, nie wiedząc, że już nie śpię.
– …ja tylko mówię, że jak coś nie daje efektów, to trzeba umieć z tego zrezygnować – mówił spokojnym tonem. – Po co się męczyć?

Nie sprecyzował, o co chodziło, ale domyślałam się. Czyżby miał na myśli turnusy? Kiedyś, zanim Zenon w ogóle pojawił się w naszym życiu, Leon i reszta dalszej rodziny też próbowali mnie przekonać, żebym zrezygnowała z wyjazdów. Mówili, że męczę nimi mamę, że to bez sensu. Dla nich to, że zaczęłam na stałe chodzić przy kulach i balkoniku, nie znaczyło nic – bo i tak ktoś musi iść obok mnie. Nie uległam wtedy i nie zamierzam ulec teraz. Rodzina „zaakceptowała” turnusy dopiero wtedy, gdy stały się pretekstem, żeby mama mogła widywać się z Zenonem.

Gdy mama i Zenek zorientowali się, że nie śpię, nagle zmienili temat. Oczywiście Zenon i tak wrócił do swojego ulubionego wątku – że powinniśmy przyjechać do niego w październiku.

W końcu dojechaliśmy do miasta, w którym mieszka Leon. Mama uparła się, że Zenek nie pozna naszego prawdziwego adresu, więc zawsze wysiadamy pod jego blokiem. Tym razem nawet nie wchodziliśmy do środka – Zenek tylko chwilę pogadał z Leonem na parkingu. Oczywiście Leon obiecał, że namówi mamę i mnie na kolejny wyjazd do Gdańska w październiku.

Kiedy Zenon odjechał, ja i mama przesiadłyśmy się do swojego auta i ruszyłyśmy w stronę domu.

Na drodze przy naszym domu stała nowa latarnia. Już świeciła. Kiedy wyjeżdżałam na turnus, był tam tylko goły słup. Niby drobiazg, a jednak jakoś milej.

Entuzjazm jednak szybko prysł, kiedy tylko weszłyśmy do środka. Ojciec znów zaniedbał dom. Mimo że tym razem był trzeźwy, w każdym pokoju walały się puste puszki po piwie, a w powietrzu unosił się odór moczu. Mama wpadła w furię – awantura, jak zwykle po powrocie z Gdańska, była monumentalna. Po każdym pobycie u Zenona mama przez kilka dni chodzi jak na szpilkach – drażliwa, nerwowa, jakby wszystko ją przytłaczało.

Ja miałam tylko jedną myśl: dobrze, że tym razem nie robię sobie przerwy po turnusie. Jutro jadę na rehabilitację do Magdy. I wiezie mnie Basia – asystentka. Lubię te nasze podróże, bo zawsze możemy sobie pogadać. Czasem nawet pokątnie analizujemy z Basią romans mamy i Zenona.

I chyba jutro znów to zrobimy.

---

Wtorek, 23 września.

Poranek był szary i zimny, taki typowy wrześniowy dzień, który pachnie już jesienią. A jednak czułam w sobie zaskakująco dużo energii. Może dlatego, że po całym tym gdańskim zamieszaniu w końcu miałam okazję wygadać się Basi.

Basia przyjechała przed czasem. Zanim wyruszyłyśmy na rehabilitację, usiadła z mamą na werandzie przy papierosie. Słyszałam przez uchylone drzwi fragmenty ich rozmowy – mama opowiadała jej o Gdańsku, ale jak zwykle skupiała się tylko na pozytywach. O tym, że pogoda dopisała, że dużo spacerowaliśmy, że zwiedziliśmy Stare Miasto. Ani słowa o tym, jak Zenon znów wszystkim dyrygował, ani o jego monologach, ani o jego irytacji.
Basia kiwnęła głową – i tyle. Wiedziała zresztą wystarczająco dużo.

W samochodzie było ciepło, radio grało coś w tle. Mama pożyczyła Basi swoje auto – wtedy nie musi jej płacić za paliwo, bo gmina i tak tego nie refunduje.
– No to opowiadaj – powiedziała Basia po chwili. – Wersję „oficjalną” już znam. Teraz chcę twoją.

Więc opowiedziałam jej wszystko.
O tym, jak Zenon oznajmił, że za dwa tygodnie mamy znowu przyjechać, jak mówił do mnie tonem nieznoszącym sprzeciwu, jak kazał mi „poustawiać fizjoterapię” pod jego grafik. O jego narzekaniu na Lubelszczyznę i ciągłym porównywaniu wszystkiego do Londynu i Gdańska. O tym, że nawet jeśli czasem chce być miły, to i tak wszystko musi być po jego myśli.

Basia słuchała uważnie, jak zawsze. A potem powiedziała coś, co powtarzała mi już wcześniej:
– On jest egoistą, Lilka. Takim, który zrobi wszystko, żeby twoja mama w końcu odeszła od ojca i przeprowadziła się do niego. Ale ona nie jest naiwna. Jak nie będzie chciała jechać w październiku, to nie pojedzie.
– A myślisz, że mama go kocha? – zapytałam cicho.
Basia pokręciła głową.
– Nie. Gdyby kochała, już dawno by tam była. A ona nie jest typem, który rzuca wszystko dla faceta. I żadnej przeprowadzki nie będzie, możesz mi wierzyć.

Kiedy wracałyśmy, czułam się lżej. Jakby ciężar z ramion trochę zelżał. Powiedzenie wszystkiego na głos działało lepiej niż jakakolwiek terapia.

A jednak w głowie zakiełkowała myśl, której nie potrafiłam się pozbyć: czy to dziwne, że mimo wszystko wolę być u siebie?
Przecież Zenon zapewnia „lepsze warunki” – mieszkanie w dużym mieście, porządek, ciszę. A jednak nawet z ojcem, który znów zawalił dom i znowu śmierdzi piwem, czuję się tu… bardziej u siebie. Może dlatego, że to mój dom, moja wieś na końcu świata. Albo dlatego, że tutaj przynajmniej nikt nie mówi mi, jak mam żyć.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron