Fragmenty tomu II - "Władczyni Tornad i bracia Balear"
1Teraźniejszość, Nowa Ziemia
- Nowa Ziemia składa się z kilkudziesięciu grodów takich jak ten – Zilthin oznajmił.
- To gdzie one są? Po drodze widzieliśmy tylko rozległe pola lisówkomiętki – Edilen zauważyła.
- Bo dzięki mieszkającym tu magom możemy pozwolić sobie na zasłonę, właśnie w postaci niewidzialności. Magowie we współpracy z elfami wytwarzają pewne artefakty jak np. szkatuła świateł. Gdy emituje ona zielone światło, gród jest widoczny, ale gdy przybiera czerwony kolor - z zewnątrz dostrzegalna jest jedynie ogromna plantacja lisówkomiętki, która zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Kiedyś, gdy zawierając przymierze z Ejwreną przybyli tu pierwsi osadnicy, czyli już ponad dwieście lat temu, ziemia ta była niegościnnym i nieurodzajnym pustkowiem, ale mieszkańcy wzbogacili ją, po części pracą, a po części magią. Wiemy, które rośliny są mało wymagające, a jednocześnie poprawiają kondycję tej ziemi, jak np. lisówkomiętka, która zwabia zwierzynę i daje jej schronienie. Sarny, których mięso jest wyborne, chętnie zjadają jej liście i kwiaty. Co do ludzi – sami widzieliście, niektórych ludzi zapach tej rośliny całkiem zniewala – dodał uśmiechając się pod nosem.
Zlithin przywitał się ze strażnikami przed bramą i oznajmił, że przyprowadził gości od Ejwreny. Czatujący na jednej z baszt łucznicy, zaczęli obracać kołem zębatym, co sprawiło, że metalowe kraty bramy uniosły się do góry.
Na drugiej baszcie stali krasnolud i mag. Ten pierwszy delikatnie układał w wielkim koszu szklane kule emitujące energię. Edilen domyślała się, że to jakieś kolejne artefakty bojowe.
Po przejściu przez bramę ujrzeli osadę z domostwami, które rzucały się w oczy swoją różnorodnością: jedne domy były pokrytymi mchem lepiankami, wyrastającymi jakby z ziemi i miały przed sobą dekoracje w postaci przeróżnych rzeźb z drewna oraz ogródki kwietne i niskie płotki, inne znajdowały się na drzewach, choć niektórym z nich bliżej było do wielkich gniazd niż domów, a jeszcze inne na ziemi przypominały szałasy lub drewniane chaty.
Ten, kto pierwszy raz znalazł się w Nowej Ziemi, od razu dostrzegał pewien niuans: ta kraina dzieliła się jakby na dwa poziomy:
- Dolny: po utwardzanych piaskowych ścieżkach, pośród lepianek, szałasów i chat lub na placach ze straganami, poruszały się grupki krasnoludów jak i ludzi, czasem też troli. Ci ostatni z własnej inicjatywy wykonywali prace siłowe jak np. przenoszenie ciężkich materiałów lub oranie w polu. Trole były dumne, że są najsilniejszymi mieszkańcami tej krainy. Inni instruowali tych olbrzymów jak pracować lub donosili im jedzenie.
Trolice, w odróżnieniu od swoich mężów nie lubiły prac siłowych, choć były prawie tak samo silne. Chętnie hodowały zwierzęta takie jak kaczki, gęsi kury oraz bydło, a także razem z kobietami krasnoludzkimi haftowały i rzeźbiły w drewnie.
Kolejną grupę osadników stanowili ludzie mieszkający w chatach, przeważnie byli to magowie, trenowali oni różne zaklęcia obronne, warzyli eliksiry, ale też pomagali każdej innej rasie w bardziej skomplikowanych czynnościach rzemieślniczych, kucharzyli dla pozostałych ras, jak i zajmowali się sztuką np. malując obrazy lub komponując melodie dla elfów lub wyprawiali skóry zwierząt upolowanych przez Dzieci Nocy.
- Górny : tak zwany drugi poziom krainy mieścił się między drzewami na rozwieszonych nad ziemią mostach prowadzących do niewielkich domków.
Można tam było dostrzec elfy grające lub podśpiewujące sobie podczas pracy przy warzeniu eliksirów lub produkcji broni np. łuków lub szyciu ubrań. W czymś na kształt wielkich gniazd mieszkały tam także Dzieci Nocy, które z chęcią zaszywały się w cieniu koron, a na ziemię schodziły przeważnie w nocy, by polować na zwierzynę, a potem wypoczywać w karczmie.
Elfy także opuszczały leśne korony, by zadbać o swoje ogródki warzywne i zielniki lub nazbierać grzybów, a także skosztować czegoś w jadłodajni lub wypić piwo.
Ludzie i krasnoludy często odwiedzali swoich nadrzewnych przyjaciół oraz wymieniali się z nimi rękodziełami. Trolle natomiast, z racji sporej wagi i mniejszej sprawności, nie zapuszczały się na „drugie piętro”, ale chętnie gromadziły się przy straganach i wraz z ludźmi lub krasnoludami prezentowały wytworzone wspólnie narzędzia, sprzedawały wyhodowane zwierzęta lub gotowały strawę w karczmach.
Zilthin oraz pozostali idąc za nim, minęli plac targowy osady, a następnie skierowali się w stronę lasu, skąd widać było domy elfów usytuowane na drzewach, a na ziemi - chaty sprawiające wrażenie wciśniętych w gęste zarośla.
- Dokąd idziemy? – Edilen spytała.
- Do mojego domu, jako jeden z niewielu Dzieci nocy nie mam go na drzewie, wolę bardziej po ludzku mieszkać, choć ciemność uwielbiam. Musicie odpocząć.
- Czemu nam pomagacie? – dziewczyna kontynuowała.
- Ejwrena twierdzi, że jesteś tą wybraną, która sprawi, że nasza ziemia zamieni się w oficjalnie szanowany i potężny kraj. Już nie będziemy musieli obawiać się ani króla Ambrazji ani innych władców. Wiemy doskonale, że prędzej czy później zechcą nas najechać, tak zresztą było około stu lat temu. Ponieśliśmy ogromne straty, ale stawiliśmy opór, choć to zwycięstwo było okupione zbyt wielkimi kosztami.
- Ja… wybraną? To chyba jakaś pomyłka. Zostałam niesłusznie oskarżona o ojcobójstwo, odebrano mi wszystko co miałam, nawet moje imię zostało zhańbione, nie jestem już następczynią tronu Orlandii. Wszyscy w moim kraju mają mnie za zdrajczynię.
- Ejwrena należy do najznakomitszego rodu wieszczących elfów. Tę wojnę sprzed stu lat też nam przepowiedziała.
- Ale ja jestem zwykłą banitką, uciekam razem z nimi, wciągnęłam tych ludzi w sytuację bez wyjścia, też są już poszukiwani… Nie, to nie ma sensu. Czuję zmęczenie i zdziwienie, że ktoś może dostrzegać we mnie coś więcej niż wrak człowieka – stwierdziła.
- Edilen, nie mów tak – Rafael nagle odezwał się.
- A może ma rację? Ona i ten jej krewny obiecali naszej rodzinie pomoc we wtargnięciu na dwór pewnego księcia, który zasługiwał, byśmy odebrali mu wszystko… co dla niego kradliśmy, ale teraz ugrzęźliśmy tutaj – Leo nagle stwierdził.
- Cóż, chciwość lubi wami zawładnąć, ale może jest jeszcze jakaś nadzieja… - Zilthin rzekł tajemniczo.
- Panie książę dzieci nocy szanowny, bo tak cię nazywają, przepraszamy bardzo, że nie jesteśmy godni waszych, za wysokich dla nas, progów! – Leo czuł, że to miejsce zaczyna go irytować.
- Uspokój się, nie potrzeba nam tu sprzeczek – Laurel próbowała jakoś złagodzić gniew męża.
- Zawiodłam was, macie rację – Edilen odparła.
- Może i tak, ale przynajmniej moja rodzina ruszyła się z tego grajdołu, w którym zamiast żyć, koczowali. A zresztą, co takiego pozostało w Orlandii? – Głód, zniszczenie, trupy na ulicach i dyktatura jej niedoszłego męża… - Adora, ku zaskoczeniu wszystkich nagle odezwała się.
Przez chwilę zapanowała niezręczna cisza i wszyscy szli w milczeniu. Zilthin wreszcie wskazał dłonią na znajdujący się na uboczu piętrowy drewniany dworek.
- Oto moja siedziba. Miło mi będzie was gościć. Wszystkich.
- Spora chata, ale taka mroczna się wydaje – Adora podsumowała. - Z tyłu ma okna?
- W ogóle ich nie ma.
- To pewnie sporo wydajesz na świece – stwierdziła.
- Nie, w całkowitej ciemności widzę tak dobrze, jak wy w środku dnia.
- To… niesamowite – Adora stwierdziła.
- Jeśli myślisz, że zbałamucisz siostrzenicę mojej żony… - Leo znowu odezwał się, a Laurel nerwowo przełknęła ślinę.
- Uspokój się - syknęła.
- Uważa się za lepszego od nas, a pozwala, by Adora robiła do niego maślane oczy, co mu wyraźnie schlebia!
- Przepraszam za mojego męża, jest już zmęczony. Kochanie, zaraz się położysz i odpoczniesz – stwierdziła, zdążywszy uszczypnąć go w dłoń, gdy ten chciał coś jeszcze dodać.
- Nie ma za co. Rozumiem wasze obawy i wiem, że są szczere, ale zapewniam, że nie mam złych intencji względem waszej krewnej.
- A dobre waćpan ma? – Adora nagle spytała szybciej niż pomyślała. Laurel, w geście potępienia nietaktu siostrzenicy, aż zmarszczyła czoło, ale sama nie bardzo wiedziała jak uratować sytuację, która stała się niezręczna.
- Ja po prostu pochwaliłem panienkę Adorę, za odwagę i determinację, ale chyba zostałem źle odebrany – Zilthin odparł speszony.
- Mamo, czy ten pan nazwał Adorę odważną i nieustraszoną? – Eryczek, nie mogąc ukryć szczerego zdumienia, zapytał matkę.
- O nic nie pytaj! Wystarczy, że twój ojciec klepie, co mu ślina na język przyniesie, a to już w zupełności wystarczy.
- Ale ja tylko… - chłopiec urwał dostrzegłszy grymas dezaprobaty na jej twarzy.
- No dobrze, to może rozgośćcie się – Zilthin rzekł i otworzył drzwi. W środku było ciemno jak w piwnicy, ale też duszno i pachniało stęchlizną. – No tak, już palę świece, mam je tu na specjalnie okazje.
Gdy do ponurego salonu zawitało stłumione światło, wszyscy usiedli przy masywnym stole.
Nagle ktoś zapukał.
W drzwiach stanęła trolica. Trzymała duży kosz pełen smakowicie pachnących potraw.
- Witaj kochaniutki, jakiś ty chudy i blady, dobrze, że jedzenie kazałeś zrobić, bo ty musisz przytyć. Samiec powinien dobrze zjeść, ludzki, czy też zmodyfikowany z krwią nietoperza też. Mój chłop jak głodny to nieprzydatny do niczego, jeszcze bardziej tępy niż jest, ale panicz mu nie mówi o tym, bo by się obraził i byłoby mu smutno.
- Nie powiem, Geldo. Mam gości, może chcesz z nami zjeść?
- Ja i mój już po obiedzie. Tamten dawno chrapie, a ja wybieram się na zasłużoną drzemkę, ale dziękuję za zaproszenie, może następnym razem – stwierdziła i odeszła.
Zilthin postawił przed nimi półmisek z pieczoną dziczyzną, warzywa oraz owoce.
- Podobnie jak Adora, uważam, że w Orlandii, takiej jaką teraz opuściliśmy, nie czekała i nie czeka nas żadna przyszłość – Laurel stwierdziła.
- Nareszcie przyznałaś mi, ciociu, rację. Dobra ta dziczyzna i owoce – dodała, zajadając z apetytem i wielką radością.
- Cieszę się – Zilthin odparł i nieśmiało spojrzał na nią.
- Ja również dziękuję w imieniu moim, Rafaela i pozostałych. Skoro zdaniem Ejwreny jestem wybrana by wypełnić przeznaczenie, postaram się was nie zawieść. Ale…kiepska ze mnie czarodziejka – nie panuję nad swoją mocą, a co dopiero … Eh, może chociaż jakoś odpracuję to, że daliście mi i moim towarzyszom schronienie, a Rafael został uratowany – dokończyła niezbyt udolnie.
- Nie przejmuj się, wszystko w swoim czasie – książę Dzieci Nocy odparł.
- Ja też dziękuję – Laurel powiedziała.
- Wy tak dziękujecie, a jutro obudzimy się wyssani z krwi… - Leo jakoś nie mógł się powstrzymać.
- To szkodliwy mit, nie pijemy krwi, zapewniam – Zilthin natychmiast zaprotestował.
- Leo, proszę cię, już przestań – Laurel krzywo spojrzała na męża.
- Wiecie, co? – Rafael nagle odezwała się. - Chciałbym, żeby Merlin tu była. Pragnąłbym irytować ją podobnymi scenami zazdrości, jak to miałem w zwyczaju – rzekł, a z jego oczu popłynęły łzy.
- Wiem, ja też bym pragnęła jej obecności – Edilen przyznała.
W pomieszczeniu zapanowała cisza. Dopiero po dłuższej chwili przerwał ją Zilthin.
- Ja już zjadłem, więc może zostawię was. Jest tu kilka pokoi, w których możecie odpocząć – stwierdził, po czym szybko wyszedł. Adora wyglądała na wyraźnie nieusatysfakcjonowaną jego decyzją, ale nie chciała nalegać, by dotrzymał jej towarzystwa, czując, że wyszłaby wtedy na bardzo zdesperowaną.
Po wyjściu Zilthina wszyscy siedzieli w milczeniu, ale nagle Rafael, niczym oparzony zerwał się z krzesła.
- Odprowadzić cię do łóżka? – Edilen spytała, dostrzegając jego gorączkowe spojrzenie.
- Nie, ja muszę wyjść, iść za tą dziwną energią i aurą , którą czuję, od momentu, gdy przestąpiliśmy próg tej krainy… Czułem też wcześniej jakby obecność kogoś bliskiego, twojej matki…
- Moja matka nie żyje, pogodziłam się z tym, jak i z utratą reszty najbliższych…
- Wybacz Edilen, nie potrafię tego wyjaśnić, ale muszę podążyć za tym…
- Dopiero co doszedłeś do siebie, może powinieneś jeszcze… odpoczywać i o niczym nie myśleć… - Nieśmiało zasugerowała.
- Nie, muszę się przekonać, czemu czuję obecność tej energii. Czy stałem się obłąkanym szaleńcem, czy też… - Tu nagle urwał i natychmiast wybiegł z domu.
- Rafaelu, wracaj! – Edilen zdążyła krzyknąć, ale wobec braku odzewu z jego strony, natychmiast ruszyła za nim. Teraz i ona zaczynała wątpić w jego poczytalność.
Czyżby ta przeklęta trucizna zaatakowała także jego umysł? Co robić?!
- Rafaelu! Poczekaj na mnie, proszę cię! Nie wydobrzałeś jeszcze, musisz się oszczędzać! – Biegnąc ścieżką, krzyczała, ale mężczyzna nie zwolnił. Pędził przed siebie ile tchu, ledwie manewrując pomiędzy przechodniami. W końcu wbiegł na plac targowy i wtopił się tłum. W tym momencie, drogę Edilen zasłoniło kilka trolic, które żywo dyskutowały.
- A mnie się te krasnoludy podobają, pracowite są i długo mogą nie jeść i nie ucinają sobie półdniowych drzemek jak nasi mężowie.
- Geldo, chyba zanadto się niskorosłymi interesujesz…
- Ja? Nie, Albubo, wcale. Tylko sobie podziwiam ich, bo małe jest piękne. To ludzkie powiedzenie, ale całkiem dobre.
- Duże też jest piękne.
- No też.
- A poza tym, krasnoludy potajemnie ślinią się do smukłych elfek. Nieładnie. Ale za to smukłe elfy jako samce mało jedzą. Takiemu smukłemu samcowi bym ugotowała strawę, to na cały tydzień by miał. I by mi grał na fujarce tak ładnie i po drzewach skakał aż miło, żadnego legowiska pod sobą nie zarwał…
- Magolo, wypominasz mi interesowanie się krasnoludami, a ty o tych elfich samcach coś za dużo opowiadasz…
- Przepraszam, bardzo śpieszy mi się – Edilen niechcący szturchnęła jedną z trolic.
- A kobieta ludzka gdzie się śpieszy?
- Krewny majacząc w gorączce dokądś pobiegł i właśnie go zgubiłam.
- Pomożemy szukać. Jak wygląda? Chudy? Gruby? Łysy? Rudy?
- Naprawdę nie trzeba, dam sobie radę.
- Powodzenia.
Edilen wybiegła na środek placu i stojąc na palcach w morzu głów usiłowała dostrzec Rafaela, ale bezskutecznie. Kilkanaście metrów dalej znajdował się solidny pomnik z rzeźbami pięciu przedstawicieli ras zamieszkujących Nową Ziemię, wszyscy bratersko podawali sobie dłonie.
Edilen postanowiła wdrapać się na postument, mając nadzieję, że z góry uda jej się dostrzec Rafaela. Liczyła się każda sekunda, bo nie zwolniwszy, równie dobrze mógł on już opuszczać plac.
Edilen, zgodnie z planem weszła na postument i idąc po nim z każdej stron wypatrywała Rafaela, w pewnym momencie potrąciła kogoś.
Na frontowej stronie postumentu plecami do niej siedział jakiś mężczyzna. W tej chwili spostrzegła, że dyryguje on dłońmi w powietrzu, i tą czynnością wprawia w rytm jakąś kukiełkę z frędzli, która tańczy na wietrze, ku uciesze grupki dzieciaków z różnych ras razem wesoło podskakujących i próbujących złapać końcówki frędzli.
- Przepraszam – powiedziała. - Szukam krewnego, źle się czuł, z gorączką wbiegł w ten tłum, myślałam, że stąd go zobaczę, ale… - urwała czując beznadzieję.
Mężczyzna nagle odwrócił się do niej. Miał piegowatą twarz i długie do ramion wymieszane z siwizną brązowe kręcone włosy. Kukiełka wirująca na wietrze upadła na ziemie, niezadowolone dzieci zaczęły gwizdać. Jednak on przez dłuższy czas się nie powiedział ani słowa, milcząco wpatrując się w Edilen.
- Słyszy mnie pan? – spytała, ale po chwili utkwiła wzrok w kukiełce, ta nagle wzbiła się nad ziemię. Edilen zdała sobie sprawę, że teraz to ona, całkiem przypadkowo, ją podniosła i wprawiła w wirujący ruch na wietrze.
- Udało mi się, chcąc użyć swojej mocy nie wywołałam przypadkowego tornada – mruknęła bardziej do siebie niż do nieznajomego. – Nieważne. Co ja robię? - dodała i odwróciła się na pięcie.
- Poczekaj! - Usłyszała nieco zachrypnięty głos. Zdumiona odwróciła się.
Mężczyzna miał w oczach łzy, jego usta drżały, jakby chciał wypowiedzieć jakieś słowo.
Milcząco przyglądała się mu, ale po chwili znowu odwróciła się, z zamiarem odejścia.
- Iris? To ty? – nagle usłyszała.
- Nie – odpowiedziała, spojrzawszy mu w oczy.
- Wybaczy pani, że z kimś pomyliłem – odparł, tempo spojrzawszy przed siebie.
- Nie szkodzi – odparła. Mężczyzna, jakby nigdy nic, kontynuował podnoszenie kukiełki i wprawienie jej w wirujący na wietrze taniec.
- Kto złapie wójcia – zbójcia? – zawołał do dzieci.
- Ja!
- Nie bo ja!
- A właśnie, że ja!
Jednak Edilen wciąż stała w tym samym miejscu i spoglądała teraz na mężczyznę, ani na chwilę nie spuszczając go z oczu. Wzięła głęboki wdech.
- Iris to imię mojej matki, córki Meridy Balear – nagle odpowiedziała. Znowu odwrócił się i spojrzał w jej stronę.
- To niemożliwe, a jednak cuda się zdarzają – rzekł, a w jego oczach stanęły łzy.
- Co jest niemożliwe? – spytała. Milczał przez dłuższą chwilę.
- W imieniu Iris wybacz nam, że opuściliśmy ją i matkę by szukać jakichś głupich przygód. Potem, odcięci do siebie i reszty świata, nie mieliśmy pojęcia co stało się z naszymi bliskimi, ja nie mogłem wrócić, byłem poszukiwany… Ale nie żałuję tego co zrobiłem.
- A co zrobiłeś wuju?
- Puściłem z dymem dwór pewnego drania…
- Księcia Hermana?
- Skąd ty… - urwał zdumiony.
- Wydaje mi się, że poznałam ludzi, którzy co nieco mi opowiedzieli…
- To niesamowite… - urwał szczerze poruszony.
- Rafael nie oszalał. Zanim wybiegł na ten plac, twierdził, że czuje rodzimą bliską energię - stwierdziła.
- Rafael? Ten Rafael?! – stwierdził, wskazując na wdrapującego się na postument mężczyznę.
- Pierwsza go znalazłaś! – ten o którym rozmawiali nagle rzekł.
- Kuzynie, tyle lat cię nie widziałem! – Witold, wzruszony, rzekł.
- Witoldzie, przyjacielu! Ale stary z ciebie koń!
- Cała przyjemność po mojej stronie, młodzieńcze w piątej dekadzie życia!
Obaj mężczyźni, nie czekając na nic, padli sobie w ramiona, ale po chwili, zmieszani tą jakże niemęską wylewnością, przestali się ściskać, otarli łzy i obaj spojrzeli na Edilen.
- Podobna do Iris, prawda? – Rafael spytał.
- Tak, bardzo. Najpierw zacząłem się zastanawiać, czy moja siostra zażywa eliksir młodości… - Witold nagle wypalił.
- Może i teraz by coś podpijała, ale tylko troszeczkę, bo na pewno zachowałaby swoje największe piękno, które miała w sercu.
- Miała?
- Cóż… Muszę ci wiele opowiedzieć – rzekł Rafael.
- Ja tobie też, drogi kuzynie – odparł Witold.
- Ale pozwól że spytam natychmiast… oni też tu są, prawda?
- Kto, Rafaelu?
- Kornel i Baltazar, rzecz jasna.
- Przykro mi. Nie widziałem ich od przeszło trzech dekad. Wszyscy byliśmy młodzi i głupi, opuściliśmy matkę i siostrę w swojej naiwności, że świat przyjmie nas z otwartymi rękoma i sowicie wynagrodzi. By wreszcie trafić tu gdzie jestem, przeszedłem swoje, a oni, jeśli nadal żyją… Bóg jeden wie…
Przeszłość, dwór księcia Hermana
Witold - niebieskooki młodzieniec o brązowych kręconych włosach do ramion, wyszedł naprzeciw bratu, który właśnie wrócił do zamku. Kornel był blady jak ściana i z podkrążonymi oczami, ledwo trzymał się na nogach.
- Jesteś chory? – Witold spytał z niepokojem.
- Nie, tylko zmęczony – odparł.
- Od wczoraj nie powiedziałeś ani słowa. Jak wypadła twoja nowa misja? -Witold spytał, nie mogąc już dłużej ukrywać niepokoju.
- Nie jest wcale lepsza od twojej. Jest podła, paskudna!
- Ale opowiedz o niej, proszę.
- Eh… Witoldzie, wszyscy trzej mieliśmy być poszukiwaczami skarbów. Marzyliśmy o wolności, przygodzie, odkrywaniu tajemnic, rzeczy i miejsc, których jeszcze nikt nie odkrył…
- Powiedz wreszcie, o co chodzi.
- Książę zlecił mi sprawować opiekę nad swoją kopalnią diamentów.
- Brzmi interesująco.
- Intersująco?! W istocie rzeczy miałem pilnować ludzi, którzy rzekomo nie przykładają się do powierzonych im zadań! A prawda jest taka, że pracowników kopalni traktuje się gorzej niż zwierzęta. Żałują im nawet miarki wody i kromki starego chleba! A gdy szyb się zapadnie, zostają tam pochowani żywcem.
- I co zamierzasz zrobić?
- Jeszcze pytasz?! Odejść, tak jak Baltazar. On pierwszy zorientował się, do czego jesteśmy potrzebni temu draniowi. Książę Herman to krwiopijca.
- Waż słowa, ktoś może podsłuchać i będziesz w tarapatach.
- A ty nie myślałeś, by stąd odejść? – Kornel nagle spytał. – Może razem znaleźlibyśmy lepsze miejsce, bliższe takiemu, o którym marzyliśmy…
- Poszukiwanie skarbów to naiwne marzenie. Pięknych miejsc się nie odkrywa, tylko się je podbija, a skarbów się nie szuka, tylko się je odbiera, rozumiesz?
- Zmieniłeś się, Witoldzie – Kornel nagle przyznał. – Naprawdę uważasz, że tu jest twoje miejsce, u boku tego bezwzględnego i chciwego księcia oraz wyrachowanej pary złodziei?!
- Nie oceniaj mnie bracie. Jeśli nie porzuci się szczeniackich marzeń, to nigdy nie znajdzie się swojego miejsca. Dziecięca naiwność czyni nas bezdomnymi.
- Nie rozumiem, co cię tu trzyma –Kornel stwierdził z żalem i odwrócił się, chcąc już odejść, ale Witold znowu odezwał się do niego.
- Nie miej mi za złe, że powiedziałem to, co powiedziałem. Masz rację, bracie - to twoja droga i tylko ty masz prawo do kreowania jej według własnych celów – rzekł i uśmiechnął się serdecznie, ale na jego twarzy widniał smutek. – Obyś odnalazł szczęście. Gdziekolwiek pójdziesz, zawsze będziesz moim kochanym młodszym braciszkiem, nigdy o tobie nie zapomnę, tak jak i o Baltazarze. Mam nadzieję, że jak już odnajdzie to swoje wymarzone miejsce, przyśle mi list; a teraz do ciebie będę kierował tę samą prośbę, tylko uważaj na siebie. - Poklepał Kornela po plecach.
- Pewnie, że się z tobą skontaktuję – rzekł. – Niech cię uściskam – dodał - po czym obaj padli sobie w ramiona.
- Żegnaj – Kornel powiedział i ruszył w swoją stronę.
Witold wyszedł z dziedzińca do ogrodu, po czym, z posępną miną usiadł na ławce i odprowadził smutnym wzrokiem brata.
- Ej! – nagle usłyszał za plecami. Odwrócił się i spojrzał do góry. Dostrzegł Laurel spoglądającą na niego przez okno.
- Dokąd on się wybiera? – dziewczyna spytała.
- Tak jak Baltazar, odszedł – Witold odparł i zwiesił głowę.
Nie minęła chwila, a czarodziejka przyszła i usiadła na ławce obok.
- Jeszcze się nie nauczyli, że raj obiecany to mrzonka? W życiu trzeba być drapieżcą – stwierdziła, po czym przyjacielsko poklepała go po ramieniu.
- A gdzie jest Leo? – Witold nagle spytał.
- Nie wiem, chyba w bibliotece siedzi, ale nie przy czymś ambitnym. Studiuje kompendium idealnego włamywacza: skrytki, zamki, ukryte przejścia oraz zaklęcia ogłuszające, jak to on. Poszedł, ale wróci. Nie ucieknie tak jak twoi bracia.
- Nikogo już nie mam. Najpierw odcięliśmy się od matki i siostry, a teraz rozdzieliliśmy się.
- Nie wiedzą, czego chcą. Słabe chłopczyki - podsumowała.
- Mówisz, że w życiu trzeba być drapieżcą i wiedzieć, czego się pragnie? – nagle spytał i spojrzał jej w oczy.
- Tak – bez wahania odparła.
Witold nagle wyciągnął ku niej rękę, jakby chciał pogłaskać ją po twarzy, ale zaskoczona uchyliła się.
- Powiedz mi, czy Leo uganiając się za tymi cennymi łupami, docenia skarb, jaki ma u boku? A może już ci się znudził? Nie sądzisz, że mógłbym zaoferować tobie więcej?
Dziewczyna zbladła.
- Witoldzie… - urwała zmieszana, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Uśmiechnął się kwaśno.
- Dobrze jest dawać innym rady o życiu, dopóki nie zaczną dotyczyć nas samych, prawda? – szyderczo spytał, po czym wstał.
- Nie miałam pojęcia, że ty…
- Hej, o czym tam dyskutujecie? – Leo właśnie zmierzał ku nim.
- O tym, że w życiu trzeba być drapieżcą i wiedzieć, czego się chce – Witold odparł.
- Ona zawsze to powtarza. Jest wyzbyta z uczuć wyższych. Żebyś tylko wiedział co ja mam z tą podłą istotą… – Leo, niczego nieświadomy, zaśmiał się.
- Podejrzewam, że samą udrękę – Witold uśmiechnął się chytrze.
- Żebyś wiedział! – Leo nie tracił dobrego humoru. – No, Laurel, co tak milczysz? Żadnej riposty nie będzie? Nagle złagodniałaś? – Ale ona wstała z ławki i bez słowa ruszyła do ogrodu.
Witold, dostrzegając pytające spojrzenie u Lea, tylko wzruszył ramionami.
***
Przeszłość, dwór królewski w Bestfalli
- Jest już kompletny – Kornel rzekł z ostatnim pociągnięciem pędzla, po czym odłożył przybory i otarł spocone czoło. Właśnie skończył malować portret Oleny, seniorki rodu królewskiego Bestfalii. Jej sylwetkę oplotła świetlista łuna, która po chwili zniknęła.
Starsza pani, bez słowa, nagle wstała z krzesła i zaczęła przechadzać się w tę i z powrotem. Gdy jej milczący „spacer” przedłużał się, inni zgromadzeni - Orion i jego ojciec oraz służba uważnie przyglądali się tej czynności, ale nikt nie śmiał przerywać starszej kobiecie choćby słowem, z wyjątkiem Kornela.
- I jak się szanowna pani czuje? – mag, nie wytrzymując, w końcu spytał.
- A więc… - nagle urwała z zamyśleniem. - Przed chwilą coś się stało. Jest inaczej, jakby kamień spadł mi z serca, nie tak duszno… Mogę znowu wziąć głęboki oddech i nic mnie nie kłuje i nie zatyka, a i sił jakby przybyło – stwierdziła z niedowierzaniem. – Wspaniale znowu móc w spokoju oddychać i nie kasłać co chwilę, nie czuć tak ogromnego przemęczenia, nie musieć maskować go fałszywym uśmiechem. Wreszcie mam ochotę na spacer i nie boję się, że zasłabnę. Ach… znowu czuję, że żyję! – stwierdziła z radością.
- To dla mnie zaszczyt móc uzdrowić jej wysokość – Kornel odparł, ale w jego głosie znacznie wyraźniej niż duma pobrzmiewał smutek.
- A nie mówiłem, że znajdę wreszcie remedium na twoją chorobę, kochana babciu – Orion do tej pory milcząc, odezwał się.
- Nie wierzyłam, że da się coś znaleźć, a raczej… kogoś. Dostrzegłeś jego niesamowity talent, tego młodzieńca i pomimo popełnionych przez niego wybryków, obdarzyłeś zaufaniem. I bardzo dobrze, bo masz oko do ludzi, będziesz wspaniałym władcą, niech cię kochany wnuku uściskam! – starsza kobieta stwierdziła i serdecznie przytuliła księcia. - Ostatni raz czułam się tak dobrze będąc młódką – seniorka rodu kontynuowała, jednocześnie bacznie obserwując Kornela. - Mimo wszystko widzę w twych oczach, mój uzdrowicielu, głęboki smutek – stwierdziła. Czujesz się tu zniewolony?
Kornel milczał, ale po chwili otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wtedy Orion dyskretnie posłał mu krzywe spojrzenie.
- Ja… - Kornel początkowo chciał przytaknąć, ale zawiesił się, obawiając gniewu księcia.
- Twój pobyt na tym dworze nie będzie trwał wiecznie. Jesteś na dobrej drodze, by przekonać nas, że możesz być opanowanym, przydatnym i wielce wartościowym człowiekiem, który dojrzał i nabył stosownej ogłady i korzysta ze swoich uzdolnień wyłącznie w dobrych celach. I który, rzecz jasna, może sam o sobie stanowić – starsza kobieta serdecznym tonem oznajmiła.
Na te słowa, w smutnych oczach Kornela zabłysnął promyk nadziei. Młodzieniec energicznie ukłonił się Olenie. – Czy masz podobne zdanie, drogi wnuku? – spytała Oriona.
- Naturalnie, Moja kochana babka ma zawsze rację – odparł. - Kornelu, Przysięga wiąże cię tylko na pewien czas. Gdy udowodnisz nam, że nauczyłeś się w pełni panować nad swoim porywczym temperamentem i dojrzałeś na tyle, by sam sprawować nad sobą kontrolę, świat będzie stał przed tobą otworem. – Orion stwierdził z serdecznym wyrazem twarzy. Kornel nieco nieufnie spojrzał na niego, jakby szukał tam jakiejś ukrytej skazy, najmniejszego przebłysku fałszu, ale nie był w stanie niczego podobnego dostrzec.
- Dziękuję paniczowi za okazanie łaski i zaufania – w końcu odparł zdezorientowany.
Powiedział to na tyle szybko, że dopiero po fakcie uświadomił sobie, że właśnie podziękował za łaskę komuś, kto perfidnie wrobił go w bycie potworem i uwięził. Nagle dopadły go niepewność i wyrzuty sumienia. Odniósł wrażenie, że przestaje wierzyć sam sobie.
A może zbyt drastycznie skorzystał ze swojej mocy? Dałoby się zajście z tymi bandytami od przymusowych walk rozwiązać inaczej?
Na litość Boską! Przecież ratował swoje życie z tak podłej sytuacji i nie dano mu żadnego wyboru! Czy on już zaczyna wierzyć w te bzdury, którymi jest karmiony przez swojego prześladowcę?
Gdy Kornel udał się do swojej komnaty, jego smutek jeszcze przybrał na sile, młodzieniec czuł się rozbity. Miał wrażenie że na dnie jego duszy zbiera się jakiś uwięziony krzyk. O pomoc. O zrozumienie. O prawo do wolności i swobodnego wyrażenia rozpaczy i lęku, które odczuwa. Miał dość udawania, że godzi się z rolą, jaką mu przypisano. Desperacko pragnął wykrzyczeć, jak naprawdę się czuję, ale nie mógł. I w tym momencie zapragnął namalować obraz. Jego tematyka przyszła mu do głowy w jednej chwili i uparcie zagnieździwszy się tam, nie dawała spokoju. Skoro nie może z nikim być szczery, o wszystkim co go trapi, „opowie płótnu”, które jako jedyne wysłucha go i nie będzie oceniać.
Kornel rozłożył przybory i rozrobił farby, a następnie zabrał się do pracy.
W miarę jak przenosił na płótno wszystko co niewypowiedziane, zamieniając żal w osobliwą i jakże pomysłową metaforę, zaczynał czuć się coraz lepiej. Swój niemy krzyk i bunt oraz sprzeciw wobec okrutnej rzeczywistości zawarł właśnie w tym osobliwym obrazie. Ponieważ, z wyjątkiem pójścia na wieczerzę i rychłego powrotu, ani na chwilę nie przerywał całkowicie pochłaniającej go czynności, stworzenie malowidła zajęło mu „tylko” całe popołudnie aż do późnego wieczora.
Jakiś czas przyglądał się swojemu dziełu, był zadowolony z efektu. Ten obraz, choć niezbyt skomplikowany, to jakże szczery i wręcz niemal jak żywy, dla wtajemniczonych mógł mówić tak wiele.
Szybko uznał, że tak osobiste działo nie może stać na widoku. Musi je wkrótce schować, ale niech wyschnie chociaż do rana. Tak, jutro skoro świt zapakuje obraz do szafy, do tego czasu powinien już obeschnąć.
Kornel, bardzo zmęczony wytężoną pracą, około północy w końcu położył się do łóżka. Chciał zapaść w sen, byleby o niczym więcej już nie myśleć.
Gdy przysypiał, nagle obudził go dźwięk czyichś kroków. Kornel natychmiast zerwał się na równe nogi i nie myśląc zbyt wiele, schwycił obraz i natychmiast zaniósł go do szafy.
„Nic mu się nie stanie. Później go wyjmę, by w spokoju dosechł.” Szybko zdmuchnął świecę, po czym wrócił do łóżka. Udawał, że śpi, ale nie zamknął oczu. Dostrzegł, jak ktoś ze świecą otwiera drzwi do komnaty.
Kornel, już z daleka rozpoznawszy Oriona, poczuł silny przypływ lęku.
„Czego on chce?!”
- Ale tu ciemno. Już śpisz? – nagle usłyszał. - Nasz cudotwórca nie świętuje swojego sukcesu? Nawet o dobre wino się nie upomniałeś? Babka twierdzi, że czuje się jakby znowu miała dwadzieścia lat. - Książe podszedł i podstawił świecę na szafce obok łoża.
- Nie, nie świętuję paniczu, ponieważ jestem… zmęczony, ale oczywiście zaszczycony, że mogłem uleczyć jej wysokość – odparł, licząc na to, że Orion szybko opuści jego komnatę.
- Moja babka lubi być w centrum uwagi – stwierdził. – Strasznie dużo gada, a teraz po tym uzdrowieniu, jeszcze będzie wyciągała wszystkich na długie spacery, wykończy nas – odparł i zaśmiał się.
Kornel nie bardzo wiedział co ma odpowiedzieć na te słowa, więc milczał.
-Malowałeś coś jeszcze? Pachnie tu farbą – Orion nagle zauważył.
- Coś tam próbowałem, ale mi nie wyszło – Kornel odparł.
- A gdzie masz to malowidło? – spytał, spojrzawszy na pustą sztalugę, dokoła której, na podłodze można było dostrzec plamy nie zaschniętej jeszcze farby.
- Wyrzuciłem je.
- Niby gdzie? Chcę je zobaczyć.
- Nie ma na co patrzeć. Parę kresek zrobiłem, a potem wszystko ze złości pomazałem – Kornel odparł, czując coraz większy niepokój.
- A więc właśnie przyznałeś się, że z jakiegoś powodu ukryłeś ten osobliwy malunek… Natychmiast mi go pokaż! – miły z początku ton głosu Oriona stał się rozkazujący.
- Ja… - Kornel wstał i usiadł na łóżku.
Orion przycupnął obok niego i spojrzał mu w oczy. – Ty pocieszny i przygłupi kłamczuszku…
- Jaśnie paniczu, niczego nie ukrywam, zapewniam – odparł błagalnie.
- To pokaż mi w końcu ten obraz! Ale najpierw może zgadnę… Na twoim obliczu czarno na białym malują się wstyd i strach. Czy to coś nieprzyzwoitego? – znowu zaśmiał się.
- Nie, jest po prostu… nad wyraz banalny. Nic szczególnego, zapewniam.
- Niech zgadnę. Czy ten banalny obraz przedstawia moją tępą siostrę w negliżu? Przecież widzę jak na nią patrzysz, głuptasku…
- Źle mnie panicz ocenia, nie śmiałbym czegoś takiego stworzyć, a pańska siostra jest mądrą i uczciwą dziewczyną, szanuję ją.
- Doprawdy wyszukany gust. Impulsywna i przygłupia dziewoja, natychmiast gadająca wszystko co jej przyjdzie na myśl… Ale ty też nie masz rozumu i sprytu za grosz, a więc może oboje pasowalibyście do siebie. Muszę cię jednak zmartwić: ona ma narzeczonego, mój ty głupcze – stwierdził z satysfakcją. A teraz pokaż mi w końcu ten obraz, rusz się! – zniecierpliwiony rzekł nakazująco.
Kornel niechętnie wstał i ruszył do szafy. Wyjął malowidło, po czym postawił je na sztalugach.
- Lubię… obserwować najprostsze przejawy natury i portretować je, a to nic nadzwyczajnego, nic godnego oczu tak wysoko urodzonego człowieka jak panicz, przecież uprzedzałem.
- Chyba za nisko się cenisz, ten obraz jest bardzo interesujący. Podoba mi się – Orion podszedł do płótna i wyciągnął dłoń w kierunku narysowanego tam motyla, tak jakby chciał owada pogłaskać, ten schwytany w pajęczą sieć, zdawał się bezskutecznie miotać, jego skrzydła były połamane, natomiast z drugiej strony, swobodnie zwisając na nitce spoglądał na niego duży czarny pająk. – Jakże kruche stworzenie ten biedny motylek… - książę nagle stwierdził. – Z połamanymi skrzydłami nigdzie nie doleci. Już tam zostanie, uwięziony na zawsze. Wbrew temu, co mu niektórzy obiecują – nagle dodał.
„A więc kłamał, z wyrazem twarzy najbardziej serdecznego i szczerego człowieka na świcie!” Kornel zbladł, czuł wzbierające w nim smutek i złość.
- Nie, nie na zawsze, na chwilę, pająk, by nie umrzeć z głodu musi na coś polować. Zaraz pożre motyla na obiad i jego gehenna szybko się skończy. – Kornel stwierdził udając, że ta scenka wcale nie napawa go lękiem, a tym bardziej, metaforycznie nie dotyczy. Jednak na dnie jego oczu powiały się łzy, które nie pasowały do jakby sztywno przyklejonego uśmiechu.
- A co gdyby pająk chciał trochę uleczyć mu te połamane skrzydełka, ale na tyle, by nie odleciał i zostawiać go sobie jako kompana- przyjaciela, bo może czuje się trochę samotny…
Na te słowa Kornel cofnął się o kilka kroków.
- Pająk i motyl nie mogą być dla siebie przyjaciółmi! – wyraźnie zaprotestował.
- Dlaczegóż to? – Orion spytał, po czym podszedł bliżej.
- Ani kroku dalej! – rzekł i ostrzegawczo spojrzał na swoje dłonie.
- Bo wykrzeszesz ogień?
- Tak.
- I spalisz wszystko i wszystkich dookoła?
- Owszem, przecież ci mówiłem, ostrzegałem.
- Czyżbyś się czegoś panicznie bał? A może kogoś? To jest bardzo zabawne, wiesz? No dobrze, to może chociaż odpowiesz na moje pytanie, dlaczego pająk i motyl nie mogą być przyjaciółmi?
- Bo są skrajnie odmienni i nigdy jeden nie zrozumie drugiego i odwrotnie. Pająk powinien przyjaźnić się z innymi pająkami, a motyl z innymi motylami.
- Pająk nie może przyjaźni się z innymi pająkami. Wśród pająków nie ma przyjaźni.
- Ma być mi ich żal?! Tych dwulicowych i zdradzieckich kreatur?!– Kornel nagle rzekł podniesionym głosem, wyraźnie tracąc nad sobą panowanie.
- A czemu fałszywych i zdradzieckich? Przecież mówiłeś, że muszą czymś się żywić… Milczysz? Zobacz – rzekł i wyczarował strużkę wody, która w powietrzu ułożyła się w pajęczynę. Umiem okiełznać swój żywioł w każdy kształt. Podoba ci się? – nagle spytał. Kornel milczał.
- Głuchy jesteś, gdy zwraca się do ciebie następca tronu?! – książę wysyczał przez zęby, ale Kornel nadal milczał. -Odezwij się, jak cię pytam! W tej chwili! – rozzłoszczony, przetransformował „wodna pajęczynę” w strugę, po czym chlusnął nią Kornelowi w twarz. – Jestem w stanie ugasić twój ogień – dodał. A więc zapytam jeszcze raz, podobała ci się moja wodna pajęczyna?
- Podobała mi się – Kornel odparł nie patrząc na niego.
- To nie takie trudne, ale trzeba to wyćwiczyć. Ty zapewne tak nie umiesz, sztuczka wymaga perfekcyjnego panowania nad swoją mocą i sobą samym. Spróbuj narysować coś w powietrzu za pomocą swojego żywiołu, tylko stwórz mały płomień, bo uszkodzisz komnatę.
- Jestem zmęczony, ja… Jest późno.
- A siłę masz mi pyskować?! Kim że ty jesteś?! Do roboty! Wyczaruj ten płomień, natychmiast! Ale zrób jeden niewłaściwy ruch, to cię zgaszę jak zapałkę i wtrącę do lochu.
Kornel skoncentrował się na swoich dłoniach, wkrótce przed nim, kilka metrów w powietrzu zmaterializowała się kula ognia.
- Nie! Odwołaj ją, miała być malutka, a nie wielkości dojrzałej dyni. Spalisz komnatę! – Orion rzekł niepocieszony. – Nie panujesz nad sobą, tak jak i nad swoją mocą. Widzisz, miałem rację, jesteś nieokrzesany i niebezpieczny, należy trzymać cię na uwięzi – stwierdził z satysfakcją.
- Nie prawda, kłamliwy draniu! Cały czas próbujesz sprawić, bym przestał sobie samemu wierzyć, to okrutne!– Kornel zamiast wygasić kulę cisnął ją tuż obok księcia. Ta, uderzywszy o podłogę, zaczęła ją trawić. Orion natychmiast posłał w jej stronę taką samą kulę wody. W rogu pokoju dało się słyszeć syk, a później pojawiły się kłęby dymu i pary.
- Dureń!
- Ciesz się, że nie cisnąłem jej w ciebie, a powinienem – Kornel odparł.
- Co powiedziałeś? Jeszcze śmiesz mi pyskować? Straże! Nagle zawołał. – Próbował mnie zaatakować. Zamknąć go w skrzyni – dodał.
Kornel, stojąc niczym osłupiały, przez chwilę zastanawiał się, czy nie zaatakować i nie spróbować uciec. Jednocześnie rozumiał, że książę może go powstrzymać swoim żywiołem, zwłaszcza gdy nie będzie dostatecznie zdecydowany i bezwzględny, także w unicestwianiu absolutnie każdego, kto stanie mu na drodze. Ogarnął go, a wręcz sparaliżował paniczny lęk. Ani drgnął, tylko czekał. Po chwili strażnicy zaprowadzili go do lochu, gdzie stała skrzynia z kilkoma niewielkimi otworami na powietrze, z wyglądu przypominała trumnę.
- Właź tam! – strażnik rozkazał. Kornel wykonał polecenie. Zamknięto wieko. W środku było tak ciasno, że musiał leżeć na wznak, nie mógł nawet obrócić się na bok.
- Jak on śmiał zaatakować panicza?! – usłyszał gdzieś nad sobą.
- To niezrównoważona bestia o dwóch twarzach. Wydaje się być łagodny i taki jest, lecz do czasu, ale po jakimś czasie, pod byle pretekstem, ukazuje swoją prawdziwą naturę.
- Nie zaatakowałem! Cisnąłem kulą ognia, ale obok księcia, a nie w niego!– nagle krzyknął.
- Milcz! Gdyby to ode mnie zależało, odrąbałbym ci łeb i rzucił go na pożarcie psom - usłyszał.
- Książę przyznał, że ledwo zdążył uskoczyć w bok. Po co on trzyma tego nieokrzesanego drania? – rzekł drugi strażnik.
- To nieprawda! – Kornel, zdesperowany, krzyknął.
- Milcz dzikusie! Jak śmiesz tak łgać?! Myślisz, że to złagodzi twoją karę? To się mylisz! Gdy pognijesz tu sobie jakiś czas, za towarzystwo mając jedynie swoje szczyny i ekskrementy, rychło złagodniejesz! – strażnik warknął.
- Ponoć ma niezwykłe zdolności uzdrowicielskie. Seniorka rodu zmieniła się nie do poznania. Biega po ogrodzie jak jakaś panienka, a jeszcze niedawno z trudem do jadalni się wlokła. No i przecież Waris też już nie jęczy na tę swoją fatalnie gojącą się ranę i Ajar znowu wrócił do służby…– powiedział kolejny żołnierz.
- Może i ma te zdolności uzdrowicielskie, ale niszczycielstwem zapewne nadrabia dla równowagi, tfu! – po tych słowach, kroki oddalających się żołnierzy, w końcu ucichły.
Przeszłość, rozległe bory gdzieś na krańcach Orlandii
Baltazar, zbaczając z piaszczystej drogi, natychmiast dopadł krzaka, ale już nieco przyschniętych jak na jesienną porę owoców, uzbierał niewiele. Po chwili postanowił rozejrzeć się za spróchniałym drzewem. W końcu znalazł takie, desperacko dopadł do pnia, przykucnął i zaczął zrywać z niego korę. Znalazł tam niewiele robaków. Gdy wstał, zakręciło mu się w głowie.
Wyszedł na leśną drogę i ruszył przed siebie. Przy ostatkach nadziei trzymał go zakręt w oddali. Przyśpieszył kroku.
„Może wreszcie tam będzie ta wartownia i granica? Pewnie jakieś pagórki ją zasłaniają. To musi być blisko i w tym kierunku, przecież doskonale wiem, jak kierować się na północ! Gwiazdy w nocy nie kłamią, a w dzień drzewa i porastające je mchy, a także droga słońca na niebie…
I dlatego już dawno powinienem przekroczyć granicę!”
Niemal biegiem pokonał zakręt, po czym jego oczom w oddali kilkudziesięciu metrów ukazało się skrzyżowanie dróg. Rosły na nim trzy potężne dęby.
Baltazar z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Nie może być! Co do diabła?! – jęknął. - Szedłem tędy! Na pewno! Te drzewa są dokładnie takie same, ten dąb po prawej ma urwaną gałąź, drzewo w środku jest spróchniałe i ma wielką dziuplę, a pod dębem po lewej stoi mała drewniana kapliczka. To nie może być inne skrzyżowanie, choćby podobne!
Zrozpaczony Baltazar, po chwili dostrzegł coś jeszcze, wcześniej tu tego nie było – obok kapliczki leżał wieniec kwiatów i paliła się świeca.
- Co to ma… znaczyć? Jest tu kto?! – krzyknął. – Pomocy! Zabłądziłem! Błagam, niech mnie ktoś usłyszy!– zaczął głośno krzyczeć, ale odpowiedziało mu tylko echo.
„Może… pójdę w lewo lub prosto? Na pewno nie w prawo, jestem absolutnie pewny, że ostatnio skierowałem się akurat w tę stronę… Tylko, że właśnie idąc w w prawo, powinienem kierować się na północ, a wszystko wskazuje, że dwa poprzednie dni jakimś cudem cofnąłem się i szedłem w przeciwnym kierunku, skoro wróciłem znowu tutaj. Ale jak to możliwe?!
W tej chwili usłyszał tętent końskich kopyt. W oddali, drogą z kierunku z którego tu przyszedł, jechał powóz. Baltazar nie mógł uwierzyć własnym oczom.
W tym momencie w jego głowie powstała plątanina niepokojących myśli.
„To moja ostatnia szansa, by się wyrwać z tego przeklętego lasu. Może zabiorą mnie do granicy? Ta droga musi tam prowadzić. A ja nie dojdę tam sam, już nie mam zbyt wiele sił. A co jeśli nie zatrzymają się przed obcym? To prawdopodobne. Wyglądam podejrzanie – jestem brudny i mam zniszczone ubranie... Musiałbym ich zatrzymać siłą. Trudno, za wszelką cenę chcę się stąd wydostać. Bo inaczej zginę tu marnie.
Baltazar postanowił stanąć na środku drogi, dokładnie naprzeciwko nadjeżdżającego powozu.
Młody mężczyzna był obdarzony umiejętnością perswazji wobec zwierząt - potrafił natychmiast za pomocą swoich emocji pokierować ich zachowaniem.
„Zatrzymajcie się kilka kroków przede mną niezależnie od tego, co nakaże wam woźnica” – pomyślał i skupił wzrok na koniach, te początkowo galopując ku niemu, faktycznie zwolniły, a po chwili z impetem stanęły w miejscu. Jednak po chwili do Baltazara dotarło, że brakuje woźnicy, a w miejscu, gdzie powinien siedzieć, są ślady krwi.
- Jam zagubiony wędrowiec, chciałem tylko spytać o drogę do granicy i prosić o podwiezienie… - zaczął, czując się bardzo niekomfortowo.
Po tym, jak nikt nie wychylił się z powozu, młodzieniec ostrożnie podszedł do jego okien, ale te zasłonięte były długimi aż do podłogi firanami, które lekko falowały, natomiast drzwiczki wyłamano.
- Jest tam kto? – zawołał, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Po dłuższej chwili wahania postanowił ostrożnie odsunąć firany. Zamarł z przerażenia.
Na podłodze powozu znajdowała się duża plama krwi a na ścianach krwawe odciski dłoni, ale żywego ducha tam nie było.
Baltazar nerwowo rozejrzał się dookoła. Po chwili postanowił wdrapać się na powóz i usiąść na miejscu woźnicy. Złapał za lejce i nakazał koniom, by ruszyły na wprost. Przestraszone zwierzęta pognały niczym szalone. Po kilkunastu minutach kłusu ten sam las zaczął zmieniać drzewostan z liściastego – głownie dębowego i bukowego na świerkowy.
- Coś jest inaczej. Chyba na reszcie wybrałem właściwą drogę! Granica tego przeklętego państwa musi być niedaleko – Baltazar odetchnął z ulgą. Jednak świerkowa droga wcale nie prowadziła do przygranicznej wartowni, jak się spodziewał.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy przebywszy jeszcze około kilku kilometrów dotarł do metalowej bramy, za którą znajdował się zdziczały ogród oraz podniszczony już pałac – jego mury były w prawdzie kompletne, ale nadtrawione przez zacieki oraz gdzieniegdzie spękane.
Konie, także sprawiające wrażenie zdezorientowanych, zatrzymały się przed bramą. Baltazar zsiadł z powozu i przyjrzał się majaczącemu w oddali budynkowi.
- Opuszczony pałac? Tutaj? W samym środku puszczy. A może nie opuszczony tylko zaniedbany?
W tej chwili nagle coś trzasnęło, wtedy młodzieniec zrozumiał, że furtka jest otwarta – to wiatr nagle poruszył nią. Niewiele myśląc, postanowił prześlizgnąć się i wejść do ogrodu. Ostrożnie zamknął za sobą furtkę, dociskając klamkę, jakby nie chciał, by po raz kolejny wiatr spowodował hałas.
Jednak w tym momencie coś zaszeleściło w pobliskich zdziczałych krzewach. Po chwili okazało się, że wyleciało stamtąd stadko wron, lecz ów dźwięk wystarczył, by spłoszyć konie, które zawróciwszy rozbiły powóz o drzewa, wyswobodziwszy się w ten sposób.
- Wracajcie i stójcie tu! – Nakazał. – Zwierzęta wykonały polecenie. Jednak w ich oczach odbijał się strach, a wręcz przerażenie z racji jego woli, która działała podobnie, jakby nagle zakuto je w łańcuchy.
Baltazar, po chwili spojrzał na konie i ciężko westchnął.
- No dobrze, nie mam do tego prawa, a więc nie będę wykorzystywał swojej mocy wbrew waszej woli. – Biegnijcie, dokąd wam przyjdzie ochota! – rzekł.
Zwierzęta ruszyły z kopyta, po czym wbiegły pomiędzy drzewa, tym samym znikając mu z pola widzenia. Jeszcze przez chwilę, dopóki były dostatecznie blisko, potrafiłby zmusić je do powrotu.
Baltazar, coraz bardziej zmęczony i wycieńczony, niepewnie ruszył w stronę frontu budynku. Minął bukszpanowy żywopłot, który nieprzycinany od lat rozrósł się w kępy krzaków oraz równie zdziczałe krzewy owocowe i porośnięte mchem donice z chwastami zamiast kwiatów. Znajdując się już całkiem blisko wejścia, spojrzał na okna frontowe, zarówno na parterze jak i na piętrze wisiały w nich firany. Baltazar niemal podskoczył, gdy w jednym z okien na górze firanka została nieco odsunięta.
- Jam zbłąkany wędrowiec! Jest tu kto? Litości, przyjmijcie mnie, błagam!– krzyknął na cały głos i zastygł w pozie oczekiwania. W tym momencie nagle usłyszał gwałtowne przeraźliwe rżenie koni. Odruchowo odwrócił głowę i spojrzał za siebie; dźwięki dobiegały z głębi lasu, dokąd kilka minut temu udały się przerażone zwierzęta.
- Na pewno czai się tam coś strasznego! - rzekł sam do siebie, blednąc.
Nerwowo rozejrzał się.
- Jestem zbłąkanym wędrowcem, odwdzięczę się za gościnę. Przysięgam, będę pracował za posiłek i schronienie! – krzyknął desperacko, po czym zaczął nerwowo wsłuchiwać się w ciszę.
Im dłużej nikt mu nie odpowiadał, tym coraz większy lęk odczuwał. Gdy tak stał i bezradnie czekał nagle coś szurnęło za jego plecami, młody mężczyzna natychmiast odwrócił się i spostrzegł, że to pożółkły liść spadł tuż obok. Odczuwszy ulgę, wziął głęboki oddech.
Jednak w tym momencie drzwi za nim skrzypnęły; blady i spocony gwałtownie odwrócił się ponownie w ich stronę. Ujrzał przed sobą kobietę z mocno pomarszczoną twarzą i siwymi włosami.
- Słyszałam pana, a nawet widziałam przez firankę, ale proszę mi wybaczyć, że tak długo zajęło mi dotarcie z piętra, to już nie ten wiek. Zabłądził pan i jest wyczerpany… Proszę wejść – powiedziała.
- Niech droga pani wybaczy, że tak sobie tu zawitałem, ale… boję się. W lesie grasuje jakieś niebezpieczne, przerażające wręcz zwierzę. Widziałem… chyba mi pani nie uwierzy: pusty powóz, a w środku nikogo, tylko… kałuża krwi! A ja tu już siódmy dzień się błąkam po tym lesie. Przysięgam, że jakoś odpracuję za schronienie. Mogę sprzątać, rąbać drewno, a nawet co nieco umiem gotować… - zaczął gorączkowo wymieniać.
- Zapraszam – nieznajoma powiedziała.
- Dziękuję, jestem zacnej pani dłużnikiem – Baltazar ukłonił się nisko, po czym niepewnie wszedł do środka. Dom, a raczej pałacyk był stary. Przydałby się mu gruntowny remont – ściany były poszarzałe farba na nich popękała, drewniana posadzka skrzypiała, mając liczne ślady dziur po bytujących w niej kornikach. Niegdyś piękne i wzorzyste dywany z drogich tkanin, były pogryzione przez mole. Ten obraz starości łagodziły jednak malowidła: urokliwe pejzaże oraz kunsztownie wykonane portrety, a także gustowne meble, choć podobnie jak i drewniana podłoga posiadające ślady uszkodzeń przez żerujące w nich owady.
Staruszka zaprowadziła go do dużego salonu z kominkiem, jednak nie palił się w nim ogień, ale pomieszczenie było oświetlone przez liczne świece, ustawione na stole i w kątach. Kobieta poprosiła by usiadł przy stoliku.
- W tym lesie grasuje jakaś przerażająca bestia, wierzy mi pani?
- Tak, chodzą słuchy, że przybłąkał się tu niespotykanych rozmiarów niedźwiedź, może przybył z północy? Powiedział mi o tym pewien mężczyzna, który także szukał schronienia.
- Jest teraz u pani?
- Nie, wyruszył już w drogę, gdy nieco się uspokoiło. Podobno ten zwierz poluje przez całą dobę co kilkanaście dni… Tak twierdził. A ja faktycznie czasem słyszę jakieś krzyki ni to ludzkie ni zwierzęce i wycie…
- Nie wygląda pani na przerażoną – szybciej pomyślał niż stwierdził.
- A czego ja mam się bać? Najlepsze już przeżyłam, i tak jestem jedną nogą w grobie – stwierdziła.
- Proszę tak nie mówić. Proszę wybaczyć moje wścibstwo, ale to zadziwiające, że jest pani w stanie sama przetrwać w środku tego lasu.
- Nie całkiem sama, mój lokaj, Gustaw, czasem poluje na drobną zwierzynę lub nazbiera jagód lub grzybów, a ja jeszcze coś z tego przyrządzę.
- Nie ma go tu z panią? – Baltazar zdziwił się.
- Oczywiście, że jest. Miałby pchać się do gardzieli tego przerażającego zwierza? Nie rusza się stąd, gdy bestia ma swoje dni łowne. Zanim wyjdziemy z domu, zawsze nasłuchujemy, czy jest bezpiecznie, a po feralnych dobach mamy kilkanaście dni spokoju. Nie wierzy pan, że nie jestem tu sama? – po chwili spytała.
- Wierzę, skoro tak pani mówi.
- Zaraz go zawołam, ale to już nie na moje gardło – to stwierdziwszy zdjęła ze swojej szyi dzwoneczek, który nosiła na łańcuszku. Dom wypełnił donośny, brzęczący dźwięk.
Baltazar spojrzał na nią pytająco, ale ona tylko uśmiechnęła się nieznacznie i położyła palec na ustach. W ciszy odczekała kilkanaście sekund, a w tym momencie do pokoju wszedł mężczyzna. Miał nienagannie i eleganckie ubranie, szpakowate włosy, zaczesane do tyłu i bystre spojrzenie.
- Mamy gościa? – spytał.
- Jak widzisz, Gustawie.
- Nie zawołała mnie pani, by otworzyć drzwi, tylko sama go przyjęła? – zdziwił się, marszcząc brew.
- Przyznam, że chciałam sprawdzić, jak ten młodzieniec zareaguje na bezbronną staruszkę.
- Eh… - Gustaw westchnął, natomiast Baltazar popatrzył pytająco na tych dwoje.
- Może winnam wyjaśnić: nie jestem taka bezbronna, choć wiek już zaawansowany, to moc nadal krzepka – stwierdziła i nagle posłała ogień na drwa w kominku.
W pomieszczeniu natychmiast zrobiło się cieplej. – I, no cóż… Różni tu przychodzili, a ty młodzieńcze wydajesz się mieć dobry charakter – nagle dodała. – Tak czy owak, musisz być bardzo głodny i wyczerpany, a zatem… Gustawie, przynieś panu ciepłą strawę oraz herbatę – powiedziała.
- Dobrze, pani – odparł i obrócił się na pięcie.
- Poczekaj, a nie zapytasz, czego ja bym sobie życzyła?
- Czego szanowna pani sobie życzy? – spytał, choć w jego głosie pobrzmiewało lekceważenie.
- Niech będzie kompot i ciasto.
(...)
- Gustawie! – staruszka zawołała za nim.
- Tak, szanowna pani?
- Jak przyniesiesz mi herbatę i ciasto to też usiądź z nami przy stole, choćby przy tym gorzkim, niedobrym herbacisku, skoro ciasto nadmiernie zapycha ci żołądek – zawołała za nim.
- Ależ oczywiście – suchym tonem dobiegło z kuchni.
Baltazara zdziwiło to zaczepianie przez staruszkę jej służącego, ale nawet było zabawne. Może z tym droczeniem się chciała wyjść na młodszą i mniej życiowo oschłą niż stateczne damy w jej wieku? Tak naprawdę to ten lokaj mógłby być zgorzkniałym starcem, a nie ona. Wyglądało na to, że Helena dobrze się bawi, choć nie można było tego samego powiedzieć o Gustawie, bo ten miał dość niechętny wyraz twarzy.
„Jakże to się stało, że ten mężczyzna utknął ze staruszką w tym lesie? Może jej jest tu dobrze, w końcu w tym wieku już na niewiele ma się ochotę - kontakty towarzyskie zanadto męczą, czy tym podobne aktywności, ale on jest jeszcze nie aż taki stary… Pewnie żal było mu się stąd wyprowadzić i zostawić tę starszą panią na pastwę losu. Jeśli tak, to bardzo szlachetny z niego człowiek, ale wygląda na to, że ma do niej jakąś mniej lub bardziej świadomą urazę. A gdzie podziała się reszta służby? Może oni właśnie nie byli aż tak ofiarni i opuścili to miejsce nie chcąc mieszkać na tym odludziu? Ale pewnie kiedyś ten pałacyk tętnił życiem, choć teraz pachnie starością i zapomnieniem. Dziwne… Coś musiało się tu stać. A co, jeśli oni ukrywają jakąś przerażającą tajemnicę? Coś… mrocznego i niewypowiedzianego jakby wisi w powietrzu. A niech to! W co ja się znowu wpakowałem?! Muszę być bardzo ostrożny.”
Zanim Gustaw wrócił, Baltazar zdążył się najeść, Helena na jego pytanie, czy w czymś nie pomóc, odpowiedziała, że w dotrzymaniu jej towarzystwa, po czym zaproponowała „grę w słowa”. Chodziło o ułożenie wyrazów z wylosowanych liter, te zapisane różnym pismem zdawały się być wycięte z pożółkłych listów. Stateczna dama stwierdziła, że „gra w słowa” to jedna z nielicznych rozrywek, na jakie jeszcze sobie może pozwolić. Jak na staruszkę, szło jej wyśmienicie, Baltazar wyraźnie przegrywał.
- Proszę się nie martwić, nawet najgłupszy człowiek w końcu zdobyłby w tej grze biegłość, gdyby, tak jak ja, ćwiczył ją od prawie dwudziestu lat, a pan jest zapewne zmęczony i chciałby się umyć i odpocząć prawda? – stwierdziła, dostrzegając jego zakłopotanie.
- Jeśli można – rzekł nieśmiało.
- Nie ma sprawy, zaraz pokażę panu pokój, bo Gustaw chyba gdzieś utknął.
- Już idę – dobiegło ich z korytarza. – Pani szanowna mu pościeli, a ja przygotuję balię z wodą – bezceremonialnie oznajmił.
Baltazar otworzył usta ze zdziwienia, ale nie odezwał się ani słowem.
„Czemu tak do niej się zwrócił? Jakby cały czas sobie kpił… Tu coś nie pasuje”
- Może być – staruszka uśmiechnęła się zawadiacko.
- A… pan zdążył chociaż wypić herbatę? – Baltazar zapytał.
- Tak, nie chciałem wam przerywać gry w słowa – odparł z tajemniczym uśmiechem.
(...)
-Nie ma żadnej starszej pani, głupcze! To ja się w nią zmieniam, bo chcę zbadać intencję przybywających do naszego zamku ludzi, szczególnie mężczyzn… W końcu bycie miłym i uczciwym wobec z pozoru bezbronnej staruszki dużo o takim młodzieńcu mówi, prawda?
- A Gustaw to nie jest twoim lokajem, prawda?
- Owszem.
- To wiele wyjaśnia, ale wciąż nie wszystko – młodzieniec zauważył.
- Nie chciej wiedzieć więcej tylko uciekaj, wynoś się! – dziewczyna nagle szarpnęła go za ramię.
- Macie coś wspólnego z tą szalejącą w lesie bestią, prawda? – nagle spytał.
https://8upload.com/display/689fc1a34a0 ... zz.png.php