Dzień dobry. Moja próba zmierzenia się z legendą pana Samochodzika. Zapraszam do lektury i proszę o oceny.
Było brzydkie, marcowe popołudnie, gdy do drzwi skromnego gabinetu w Ministerstwie Kultury i Sztuki, na których wisiała enigmatyczna tabliczka „Samodzielny Referat ds. Operacyjno-Badawczych”, zapukała przygoda. No, może nie sama osobiście, tylko w towarzystwie pana Zeńka, ale po kolei.
Ślęczałem właśnie nad sprawozdaniem z pewnego śledztwa, które zagnało mnie na południowy kraniec województwa łódzkiego. Dotyczyło ono tajemniczego zniknięcia pewnego obrazu z małego wiejskiego kościoła. Obraz ostatecznie udało się odnaleźć, przeżyłem również kilka ciekawych przygód, a finał okazał się niezwykle zaskakujący, lecz o tym opowiem innym razem. Tymczasem stukałem leniwie w klawisze starej maszyny do pisania, od czasu do czasu zerkając na rozrzucone w nieładzie notatki. Lampa biurkowa kreśliła żółty krąg na mojej pracy, reszta pokoiku pogrążała się powoli w nastrojowym półmroku marcowego popołudnia. Coraz częściej, zamiast klawiszy maszyny, w skromnym gabinecie słychać było stukanie kropel deszczu, nieregularnymi szlaczkami spływających razem z rozmiękłymi płatkami śniegu po tafli szyby. Śledząc ich drogę, z rozrzewnieniem wspominałem ostatnie wakacje, spędzone we Francji, w malowniczej Dolinie Loary, potem równie ciepło pomyślałem o sprawach, które zawiodły mnie na równie piękną Warmię, do Fromborka. Mimo wielu trudów i niebezpieczeństw, z którymi spotkałem się podczas obu tych wypraw, obecnie, zgarbiony nad papierkową robotą i dygocząc z zimna w niedogrzanym gabinecie, rozpamiętywałem tylko te dobre strony, czyli głównie słońce, ciepło i świeże powietrze.
Musiałem aż zanadto zadumać się nad niezwykłymi właściwościami atmosfery środkowej Francji i północnej Polski, bo w pewnym momencie usłyszałem, dobiegający jakby zza grubej ściany głos:
— Panie Tomaszu, zbudźże się pan, do jasnej anielki.
Z niemałym wysiłkiem rozkleiłem powieki i ujrzałem pochyloną nade mną pomarszczoną twarz portiera, pana Zeńka, ozdobioną sumiastym wąsem i wielkim, czerwonym nochalem. Portier przyglądał mi się z nieukrywaną troską i delikatnie szarpał za ramię.
Gwałtownie zerwałem się z krzesła. Zbyt gwałtownie. Krzesło poleciało do tyłu, pan Zeniek z niebywałą jak na swój wiek sprawnością odskoczył na bok, a ja boleśnie uderzyłem kolanem w biurko. Głucho stęknęło drewniane pudło, zajęczała smutno maszyna do pisania, na domiar złego stojąca na krawędzi blatu szklanka z resztką kawy przewróciła się, rysując czarną cieczą grubą krechę na rozrzuconych papierzyskach.
Rzuciłem się do ratowania sytuacji. Podniosłem nieszczęsną szklankę, zebrałem zalane kawą notatki i wytarłem je kawałkiem szmatki do kurzu, którą zawsze miałem w dolnej szufladzie biurka, a następnie z zakłopotanym uśmiechem ruszyłem w kierunku pana Zenka, który stał oparty plecami o pancerną szafę i patrzył na mnie, szelmowsko mrużąc oczy.
— Jeśli pan szanowny za każdem razem budzi się z takimi ceregielami, to wcale nie dziwne, żeś pan ciągle w kawalerskim stanie — powiedział z przekąsem portier.
— Najmocniej pana przepraszam — powiedziałem, czerwieniąc się jak uczniak. — Sam pan rozumie… ta pogoda i w ogóle...
— Panie Tomaszu, co się pan będziesz mnie tłomaczył? — Pan Zeniek postawił na nogi przewrócone krzesło, by następnie się na nim bezceremonialnie rozsiąść. — Sam bym cóś niecóś przykimał w jakim kącie, ale wiadomo, służba nie drużba. W charakterze listonosza mnie pani Anielka przysyła. Mówi do mnie: „panie Zeńku, zaraz do domu ide, a tu niektórzy poczty nie odebrali. Dużo tego nie ma, ledwie dwa polecone, pięć zwykłych i dwakroć tyle telegramów. Prawie wszystkich już obdzwoniłam i obsztorcowałam z góry na dół, że służbowej korespondencji dają się kurzyć w sekretariacie, ale u pana Tomasza znów myszy kable przegryźli i telefon głuchy, jak moja ciotka Gienia, świeć Panie nad jej duszą. Trzeba by mu zanieść osobiście, bo telegram z samego Kairu wysłany.” Jużem miał powiedzieć, żeby jaki młodziak się kopsnął, bo stale się kręcą jak patyk w przerębli, nogi mają zdrowe, a tak by chociaż wykonali pożyteczne robótkie. Ale widzisz pan, pech niemożebny, pochowali się praktykanty, że sam musiałem zapychać do pana przez te wszystkie piętra. Nie dość, żem zgoniony jak kobyła na Służewcu, toś mnie pan jeszcze takie przywitanie wyfasował.
— Telegram z Kairu? Co pan mówi? — skierowałem uwagę na trzymany przez pana Zenka świstek. — Z prawdziwego Kairu?
— No przecie, że nie z Mokotowa, gdzie mój znajomek, niejaki Marceli Prysk prowadził przed wojną lokal gastronomiczny trzeciej klasy z wyszynkiem, o nazwie „Pod Pyramydamy”, do czasu, aż mu hitlerowska bomba całego interesu z dymem nie puściła, a jego samego skazała na wieczne tułaczkie. Dziś już takich przybytków nie ma… — pan Zeniek pokręcił zwieszoną głową z nieukrywanym smutkiem.
Delikatnie wyciągnąłem złożony na dwoje blankiet telegramu z grubych paluchów zadumanego pana Zeńka i cicho odczytałem jego treść:
„Kuwasa zyje STOP Los dra N lub klonica Stacha z Poswierka STOP Omnia sub parva lapide iacere vide
AB”
Przetarłem oczy ze zdumienia i przeczytałem jeszcze raz. Telegram wydawał się niczym więcej, jak tylko głupim żartem. Jasne, zarówno diabeł Kuwasa, jak i Stach z Poświerka przywoływały w mej pamięci wydarzenia sprzed piętnastu lat, gdy jeszcze jako dziennikarz przebywałem w obozie archeologicznym we wsi Oporna. Także łacińska sentencja wiązałą się z tamtymi przygodami, była częścią epitafium z płyty nagrobnej kanonika Leonarda z Opornej. Ale telegram zdawał się nie mieć sensu, choć rzeczywiście, wyglądało na to, iż nadany został z Kairu, o czym świadczył zadrukowany pasek papieru, naklejony w polu adresata.
— Nic z tego nie rozumiem — mruknąłem.
— Co się dziwić? Poleci taki jeden z drugim ciapciak psia jego mać Orbisem na koniec świata, nagazuje się zagranicznemy tronkamy, a potem szle, co mu do łba strzeli. To ja już pójde — dźwignął się ciężko z krzesła pan Zeniek. — Każdy ma swoje robote. Do widzenia, panie szanowny.
Ukłoniłem się panu Zenkowi i usiadłem za biurkiem, jeszcze raz uważnie czytając dziwny telegram, ale jego treść w żaden sposób nie składała mi się w logiczną całość. Nie mogłem się również w żaden sposób domyślić, kto krył się pod inicjałami AB. Wrzuciłem więc telegram do szuflady, traktując go jak dziwny i nieśmieszny żart i wróciłem do pracy.
Maszyna jednak nadal z rzadka się odzywała, lecz nie z powodu powracającej senności. Moje myśli krążyły uparcie wokół samotnej wysepki z kurhanem gdzieś na bagnach, na której zespół profesora Nemsty prowadził wykopaliska. Czasem zawitały do zimnego wnętrza romańskiej kolegiaty, w której kanonik Leonard uśmiechał się krzywo ze swej płyty nagrobnej. Omnia sub parva..., wszystko zostaje złożone pod małym kamieniem. Potem przeskakiwały do ogrodu kościelnego Justa, gdzie przy porzeczkowym winie poznałem historię Stacha z Poświerka, który kłonicą miał zabić diabła Kuwasę. Ale przecież telegram mówi, że Kuwasa żyje!
Potarłem palcami skronie. Jeśli faktycznie miał to być kawał, to trzeba przyznać nadawcy, że wykazał się dużą dozą wyobraźni. Zacząłem podejrzewać któregoś z praktykantów, kręcących się po urzędzie, jak to określił pan Zeniek, którym z nudów zdarzały się czasem głupie pomysły, ale jak dotąd szczęśliwym trafem mnie omijały. Tyle, że telegram wyglądał na autentyczny, o czym świadczyły pieczątki pocztowe. Poza tym… Który praktykant tak dogłębnie znałby sprawę relikwiarza z Opornej?
Wyciągnąłem telegram z szuflady i jeszcze raz uważnie przeczytałem jego treść. Kto jeszcze mógł mi go przysłać? Profesor Nemsta, lub ktoś z tamtej ekipy? Bzdura! Minęło piętnaście lat od tamtych wydarzeń. Komu chciałoby się do nich wracać, jeszcze w takiej formie?
Kim zatem u licha jest ów tajemniczy AB, którego spotkał los dra N?!
Nagle jakieś płomyk rozbłysnął nieśmiało w zakamarkach mego umysłu. Ostrożnie, by go nie zgasić jakąś nagłą myślą, pochyliłem się nad nim i delikatnie zacząłem dorzucać kolejne szczapki: Kuwasa, Nemsta, Egipt, profesor, AB…
Zerwałem się z krzesła, znów boleśnie uderzając w nie kolanem. Ale teraz nie zwróciłem na to uwagi, podobnie jak na znów przewróconą szklankę. Doskoczyłem do szafy pancernej, obok której leżały gazety, które już od jakiegoś rosły w całkiem pokaźny stos przeznaczony na makulaturę.
— Kiedy to było? Wczoraj, przedwczoraj? — mruczałem pod nosem, wertując nerwowo zadrukowane płachty.
Jest! Gazeta z przedwczoraj, a w niej dość lakoniczny komunikat od korespondenta z Egiptu:
Nieznany los polskiego egiptologa
Kair. 9bm. Jak donosi nasz korespondent, w Sur el-Amarna zaginął polski naukowiec, profesor Adam Bartkowski. Według ustaleń miejscowej policji, profesor prawdopodobnie utonął podczas kąpieli w rzece Nil. Na brzegu znaleziono bowiem przedmioty, które zidentyfikowano jako należące do profesora. Poszukiwania trwają, ale według śledczych szanse na znalezienie naukowca żywego są niewielkie, z powodu silnego nurtu i licznych wirów. Profesor Bartkowski wsławił się…
Ściskając w jednej ręce potarganą nerwowo gazetę, a w drugiej wymięty blankiet telegramu, pognałem prosto do mojego bezpośredniego przełożonego, dyrektora Marczaka.
Na szczęście dyrektor Marczak był w swoim gabinecie, co z uśmiechem zakomunikowała mi jego sekretarka, pani Zosia, ale obecnie prowadził rozmowę międzymiastową i prosił, aby mu nie przeszkadzać. Mimo to bezceremonialnie wparowałem do środka.
Profesor Jan Marczak, niski, łysiejący jegomość o pucołowatej twarzy, siedział za swym ogromnym, dębowym biurkiem i faktycznie rozmawiał przez telefon, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Na mój widok zmieszał się mocno, mruknął do słuchawki niewyraźne pożegnanie i popatrzył na mnie groźnie.
— Panie Tomaszu, ja rozumiem, że jest pan człowiekiem do specjalnych poruczeń, ale nadal obowiązuje pana zarówno hierarchia, jak i zwykłe zasady dobrego wychowania!
— Niech pan czyta — podsunąłem mu pod nos telegram i gazetę, a sam nerwowo zacząłem kręcić się po pokoju.
— Kuwasa… kłonica… sub parva… Zupełnie bez sensu… — mruczał pod nosem dyrektor Marczak. — O, o tym słyszałem — zawołał, biorąc do ręki gazetę. — Straszne wydarzenie. Taka starta dla nauki. Do tego nadal żadnych nowych informacji. No, ale słyszałem, że profesor Bartkowski zawsze uchodził za ekscentryka. Kąpać się w Nilu — pokręcił głową z dezaprobatą. — Chyba tylko po to, żeby być zjedzonym przez krokodyle.
— Krokodyle nie żyją w tamtym odcinku Nilu — rzuciłem odruchowo.
— Słucham? — Dyrektor Marczak popatrzył na mnie znad okularów w grubej oprawce.
— Krokodyle żyją w górnym biegu Nilu, powyżej Tamy Asuańskiej. Ale nie w tym rzecz.
— Ja myślę, że nie przyszedł pan tu tylko po to, żeby mi robić wykład z egipskiej fauny — powiedział urażonym tonem dyrektor Marczak. — O co zatem w tym wszystkim chodzi, bo musi o coś chodzić, skoro wpada pan do mnie jak bomba.
— Przecież to wszystko jasne! Profesor Bartkowski został porwany, lub… zamordowany!
Dyrektor przez chwilę przyglądał mi się uważnie, jak nadal krążę po gabinecie jak dziki zwierz po klatce, po czym dźwignął się z fotela, podszedł do mnie w milczeniu, ujął mnie za rękę i usadził na jednym z dwóch skórzanych foteli, stojących pod ścianą przy stoliku kawowym. Sam zaś sięgnął do stojącej obok szafy i wyciągnął z jej wnętrza dwa pękate kieliszki i butelkę francuskiego koniaku.
— Panie Tomaszu, czy nie czuje się pan, no nie wiem, nieco przemęczony? — zapytał z troską, nalewając złocisty trunek do kieliszków. — Ja wiem, że czasem trafiają się panu sprawy nad wyraz trudne, jak ta z dworem w Janówce, czy teraz ta ostatnia, z płoszowskim obrazem. Wielokrotnie proponowałem panu, że dostanie pan współpracownika. Tak, wiem — podniósł palec w geście nie znoszącym sprzeciwu. — Z magistrem Pietruszką się nie udało, może z powodu ambicji kolegi Pietruszki, może ze względu na pana cechy charakteru. To nieważne — machnął ręką, gdy znów chciałem zaoponować. — Ale przecież są inni, równie zdolni, a może nawet zdolniejsi, młodzi naukowcy, z którymi mógłby się pan dogadać.
— Do czego pan zmierza?
— Ja wiem, że pańska praca ma specyficzny charakter i trzeba naprawdę wyjątkowych zdolności, żeby rozwiązywać tego typu zagadki. Uważam jednakowoż, że zanim przyjdzie… pardon, wpadnie pan do mnie, powinien pan mieć przede wszystkim możliwość konsultacji swoich przemyśleń z kimś z niższego szczebla.
— W jakim celu?
— Aby odsiać sprawy poważne, od… no właśnie takich… — dyrektor ruchem ręki wskazał na leżące na biurku przyniesione przeze mnie papiery.
— To poważna sprawa — upierałem się.
— Bez wątpienia, panie Tomaszu, bez wątpienia, ale pozwoli pan, ja również, tak jak i pan, jestem już dziś zmęczony. Jest po godzinach, a mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Niech pan się napije tego znakomitego koniaku i nieco ochłonie. Może pan tu nawet chwilę posiedzieć, jeśli to panu pomoże.
Jednym haustem wychyliłem koniak z kieliszka. Był wstrętny. Skrzywiłem się, ale nawet gorzki smak nie wybił mnie z konceptu. Wstałem, wziąłem z biurka gazetę i telegram i położyłem na stoliku kawowym przed nosem dyrektora, który tylko przewrócił oczami.
— Uważam, że profesor Bartkowski został porwany, lub zamordowany — powtórzyłem twardo.
— A swoje przypuszczenia opiera pan na gazecie z przedwczoraj i telegramie, nadanym wczoraj. Jeśli profesor nie żyje, to ma według pana zdolności nadawania telegramów z zaświatów? — odparł uszczypliwie dyrektor. — W dodatku telegramów, których treść to zwyczajny bełkot.
Usiadłem i odetchnąłem głęboko, po czym spokojnym już głosem zacząłem wyjaśniać, dlaczego tak wzburzył mnie ten telegram:
— Zacznijmy od początku. Profesora Bartkowskiego poznałem jakieś pół roku temu przez naszego wspólnego znajomego, profesora Nemstę. Tak się złożyło, że mieliśmy czas długo porozmawiać, a muszę przyznać, że profesor jest osobą bardzo rozmowną. Rozmawialiśmy bodaj dwie godziny, on o swoich egipskich badaniach, ja o poszukiwaniach w kraju. Bardzo inteligentny, a przy tym niezwykle ciepły człowiek.
— A czy nie odniósł pan wówczas wrażenia, że jest… no nie wiem… dziwakiem? — dyrektor Marczak popatrzył na mnie z lekkim uśmiechem.
— Dziwakiem? — powtórzyłem z namysłem, udając, ze nie zauważam ironii. — No cóż… pewnie jak każdy naukowiec bardzo skoncentrowany na swojej dziedzinie, do tego jak to typowy profesor… możliwe, że po części mógł sprawiać wrażenie dziwaka.
— Sądzi pan zatem, że i ja sprawiam takie wrażenie? — dyrektor Marczak popatrzył na mnie lekko urażony.
— Ależ nie — zaprzeczyłem gwałtownie. — Chodzi o ten typ badacza, który może sobie pozwolić, aby całą swoją uwagę poświęcić obiektowi swych badań. O ile zdążyłem i zdołałem go poznać, z profesorem Bartkowskim raczej nie porozmawiałbym o telewizyjnym filmie, czy meczu piłki nożnej. Za to ze swadą i niemal bez końca mógł opowiadać o hieroglifach w znanej chyba tylko jemu komorze grobowej w Dolinie Królów. Choć muszę przyznać, że był również dobrym słuchaczem. Dziś nie postawiłbym złamanego szeląga, że to profesor Bartkowski zdominował naszą dyskusję. No, ale do czego zmierzam. Opowiedziałem wówczas profesorowi Bartkowskiemu o swoich przygodach, gdy jako młody dziennikarz, uczestniczyłem w pracach wykopaliskowych we wsi Oporna…
Przybliżyłem dyrektoroww tym momencie postać mitycznego diabła Kuwasy, który przeszkadzał wówczas w pracach wykopaliskowych, kradnąc narzędzia, a nawet więżąc doktora Nietajenkę w grobowcu Regierungsratha, którego z kolei kilka stuleci wcześniej zabił kłonicą Stach z Poświerka, biorąc go właśnie za diabła Kuwasę.
Nie wiem ile dyrektor zrozumiał z mojego wywodu, ale słuchał uważnie. Może doszedł do wniosku, że z szaleńcem tylko tak można wygrać?
— Przejdźmy teraz do treści telegramu. — wziąłem do ręki blankiet. — Po pierwsze: Kuwasa żyje. Nie chodzi oczywiście o prawdziwego diabła, w niego wierzył tylko kościelny Just. Chodzi o osobę, lub osoby, które kryjąc się za legendą, próbowały sabotować badania naukowe. Tak było w przypadku wsi Oporna. „Diabłem” okazało się dwóch sprytnych wyrostków. Tutaj możemy założyć, że również pod „osobą” Kuwasy kryje się ktoś taki, kto przeszkadzał profesorowi Bartkowskiemu w dotarciu do jakiegoś odkrycia. Dalej, los dra N. Doktor Nietajenko został zamknięty w grobowcu przez owych wyrostków, gdy chciał rozwikłać jedną z zagadek ich działalności. Zatem tu można założyć, że profesor Bartkowski chce nam przekazać: zostałem uwięziony. Jest jednak druga część: kłonica Stacha z Poświerka. Tu robi się makabrycznie. Kłonica w tym przypadku oznacza narzędzie zbrodni. Zatem: zostałem porwany, lub zamordowany.
— A ten łaciński tekst? Co oznacza: „zobacz, wszystko leży pod małym kamieniem”?
— Tego nie jestem w stanie w tym momencie zrozumieć. Być może to wskazówka, gdzie rozpocząć poszukiwania profesora.
— A jak pan wyjaśni fakt, że profesor najpierw zniknął, a potem nadał wiadomość?
— To bardzo proste. Nie zrobił tego sam. Prawdopodobnie profesor zauważył jakąś nielegalną działalność, ale z jakiegoś powodu nie mógł, lub nie chciał nadać sprawie oficjalnego biegu i powiadomić egipskiej policji, lub nawet ambasady. Być może jednak miał kogoś na tyle zaufanego, że widząc, co się święci, zredagował treść telegramu, a zaufana osoba nadała go po zniknięciu profesora. Ale nawet w obliczu niebezpieczeństwa profesor nie chciał rozdmuchiwać sprawy. Napisał telegram w taki sposób, że tylko ja mogłem go zrozumieć, a wszyscy inni wzięliby jego treść za bełkot szalonego naukowca. Zostawił także trop, czego i gdzie szukać, aby odnaleźć jego samego, lub to, co odkrył.
Dyrektor Marczak westchnął głęboko, robiąc przy tym bardzo zbolałą minę. Potarł dłonią lśniącą łysinę i spojrzał na mnie z pewną dozą niechęci:
— Zakładając, że ma pan rację, choć nadal trudno mi w to uwierzyć. Co według pana powinniśmy zrobić, panie Tomaszu? Jechać do Egiptu? Wszcząć alarm, ryzykując być może międzynarodowy skandal?
— Nie wiem — rozłożyłem bezradnie ręce. — Jestem tylko skromnym referentem od specjalnych poruczeń. Nie pojadę do Egiptu na własną rękę, bo mnie na to po prostu nie stać. Ale lekceważąc ten telegram, obciążymy obaj swoje sumienia i pan o tym doskonale wie.
Zadziałało. Dyrektor Marczak gniewnie wypuścił powietrze nosem, ale wstał, wziął do ręki telegram i podszedł do biurka. Biorąc do ręki słuchawkę telefonu, rzucił do mnie sucho:
— Zobaczę, co da się zrobić. Do widzenia.
Ukłoniłem się i szybko opuściłem gabinet.
Powieść "Pan Samochodzik i klątwa faraona", fragment pierwszego rozdziału, powieść przygodowa dla młodzieży
1Nulla dies sine linea (Apelles)