Hotel PRL (gatunek bliżej nieokreślony - przyroda, obyczaj i... nie tylko ) - odcinek 1

1
Rok 2007
Pewne liceum w Polsce

Coś uderzyło mnie w głowę. Po chwili wyciągnęłam z włosów kawałek kredy.
- Ile ty masz lat, imbecylu?! – wstałam z ławki i spojrzałam na tego palanta Alana. W tym tygodniu siedział z Oliwią, która wydawała się pękać z dumy. W poprzednim chodził z Alicją, jeszcze wcześniej z Moniką, Laurą i… musiałabym wymienić większość dziewczyn z klasy, a to by potrwało, bo chłopaków mamy zaledwie siedmiu. Tak, czy owak, co te dziewczyny widzą w tym deklu? Ładny tyłek i wysoki wzrost? To zdecydowanie za mało do zaoferowania. Tępe pipy, nie przeszkadza im, że ich koleżanki się na nim przejechały? Ala przez tydzień miała zapłakane oczy, wszyscy szeptali, że to przez niego.
- Co tam? Zaczytałaś się w podręczniku od fizyki? A może już przeniosłaś się winny wymiar?
- Spierdalaj, nie trwoń mojego cennego czasu.
- O, ja rozumiem, ty jesteś z innego wymiaru, albo czekasz, aż cię tam przeniesie pan Alojzy! – nagle rzekł, a reszta klasy zaczęła się śmiać.
- Spierdalaj, mówię ci po raz drugi.
- A co, Helcia ty jesteś jakaś inna, dlatego nie jestem w twoim typie? No pewnie. Daleko mi do podstarzałego dziwaka, który w wyciągniętym swetrze gada sam do siebie…
Nie wytrzymałam i złapałam za książkę i rzuciłam nią w tego ćwoka, ale w tym momencie drzwi otworzyły się i podręcznik wylądował u stóp pana Alojzego.
Nauczyciel podniósł książkę i spojrzał po klasie.
- Czym zasłużyła sobie wiedza, by nią tak pomiatać? – spytał, uśmiechnąwszy się. – Najważniejsze, że energia wam dopisuje, moi drodzy, bo dzisiaj będziemy przerabiać teorię względności.
- A nie prawo Oma? Czyli zamiast z jedną to, z dwoma – Alan nagle wtrącił, a większość klasy wybuchnęła śmiechem.
Nauczyciel nieco zażenowany, zamilkł i jakby przygasł.
„Nie pozwolę ci, śmieciu, upokarzać naszego nauczyciela!”
- To ja rzuciłam książką, nie powinnam, ale celowałam w tego bezczelnego… ćwierćmózga– dumna z siebie, stwierdziłam, wskazując na Alana.
- Heleno, nacechowane przemocą rozwiązania nie są dobre. Zła energia, przekazuje się dalej, jak każda inna – stwierdził, ale po klasie poniosły się stłumione śmiechy.
- O tak, Hela ma za dużo złej energii, bo… nie może znaleźć chłopaka – Alan nie zamierzał przestać.
- Helena na wszystko jeszcze ma czas, nie musi się śpieszyć. Ale za to lekcja już trwa w najlepsze, a my jeszcze w przysłowiowym lesie, dlatego bardzo proszę, otwórzcie podręcznik na osiemdziesiątej ósmej stronie…

***

Współczesność
- No nie! Fuj! – Zirytowałam się, gdy po zakręceniu kranu ujrzałam gromadzącą się w zlewie wodę oraz pływające na jej powierzchni paznokcie, włosy i chyba jeszcze jakieś zdechłe owady, które wypłynęły do góry.
- Biedny zlewie, ty chyba masz refluks! – stwierdziłam dumna z suchara własnego autorstwa.
Natychmiast zamknęłam łazienkę, ale klamka niemal została mi w ręku, a do tego o mało co nie skaleczyłam się wystającym gwoździem.
Zniechęcona usiadłam na łóżku, ale po chwili postanowiłam przyciągnąć do siebie walizkę i zacząć ją wypakowywać. Chciałam wyjąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy i iść spać, to był męczący dzień – od rana w drodze i jeszcze samochód płatał figle z tymi kontrolkami które, jak się potem okazało wskazywały na coś, czego nie było; myślałam, że kontrolka może się jedynie przepalić i wtedy nie jesteś świadom niebezpieczeństwa, ale ona może się też bez powodu włączyć i zawiesić na amen. Po chwili usłyszałam pukanie.
- No jak tam? – ojciec, wsadziwszy nos w drzwi spytał.
- Dobrze – odparłam bez przekonania, ale nie tak wyobrażałam sobie początek wyjazdu.
- U mnie się zlew zatyka.
- Tutaj to samo.
- Przecież przyjeżdżamy do tej babki po raz któryś, a ona tak nas olała… Czy mi się wydaje, ale dostajemy najgorsze pokoje…
- Może wyglądamy na dwójkę nudziarzy i biedaków– sami sobie wszystko gotujemy i nie zamawiamy pierogów od mieszkającej na piętrze Ukrainki… Choć nieraz chciałam zabawić tę kobietę rozmową, na jakieś, żeby nie było, wyłącznie neutralne tematy, ale różnie wychodziło. Najpierw w miarę dyskutowała, a potem to już… nie.
- Zapłaciłaś zaliczkę w wysokości jednego noclegu? – ojciec spytał.
- Owszem.
- No to jutro poszukamy sobie czegoś innego.
- Będzie ciężko, nadeszły ostatnie piękne dni października. W uzdrowisku roi się od podjaranych spacerkami emerytów. No chyba, że wybierzemy jakiś drogi hotel z kategorii, nie ma tylu chętnych na takie drogie wygody…
- Nie będę przepłacał za pierdoły: dodatkowe torebki herbaty i przeterminowane saszetki kawy, codzienne sprzątanie w postaci wymiany ręcznika i możliwość skorzystania z basenu, w którym woda jest średnio czysta no i... szwedzki stół z przed dwóch tygodni.
- Ok, ja nic nie mówiłam.
Następnego dnia, zrobiliśmy zgodnie z założeniem. Babka nalegała, że po południu ktoś przyjdzie do tych zlewów, ale tata i ja byliśmy nieugięci.
Gdy wsiedliśmy do auta, pytająco spojrzałam na ojca. Wyglądał, jakby nad czymś intensywnie rozmyślał.
Po chwili stwierdził, że pamięta jakobyśmy mijali po drodze coś w charakterze ośrodka wczasowego. Tak z kilometr od miasteczka.
Zapytałam, czy ma na myśli spory poszarzały budynek przy ruchliwej trasie.
Odparł, że owszem. No to domiszcze stoi bardziej w głębi, nie przy samej drodze. To wielka zaleta. Ja i ojciec lubimy ciszę i spokój.
Cóż, raczej nie pomyślałabym, że obiekt jest otwarty, bo przynajmniej z zewnątrz wyglądał na nieco zaniedbany. Trochę zaniepokoiłam się, żebyśmy nie wylądowali jeszcze gorzej, ale nieszczerze odparłam, że co nam szkodzi? Sprawdźmy! Witaj przygodo! I tym podobne okrzyki zdesperowanej turystki.
Wjazd był dość ciasny. Skręciliśmy i skierowaliśmy się w stronę parkingu. Jak się okazało, budynek od strony recepcji nie wyglądał już na taki zabiedzony. Aczkolwiek nasz samochód towarzystwa na parkingu nie miał. Od wewnątrz, że tak powiem, to miejsce wyglądało na bardziej „żywe”: na podwórzu ośrodka, położonym na pagórku, rosły okazałe świerki, a trawa była nienagannie skoszona.
Gdy weszliśmy do środka, mimo pewnej dozy archaiczności, która jednak dodawała klimatu, a nie szpeciła, przywitały nas boazerie na ścianach, obudowane rury wychodzące z podłogi i schody: takie jakby z tego „prasowanego, kamiennego paździerza” - za cholerę nie wiem, jak inaczej to wyartykułować.
Recepcjonistka dała nam klucze do pokoi, oraz wyjaśniła że na parterze jest aneks kuchenny.
Idąc wyżej, na suficie na półpiętrze dostrzegłam spory obraz. Przedstawiał on obiekt, właśnie od strony recepcji. Spojrzałam na datę „Ośrodek Wczasowy Rodzinna Sielanka, 1988”.
„ Jakby nic się tu nie zmieniło: ten sam kolor ścian frontowych – przybrudzony biały, oraz bardzo charakterystycznie pomalowane „oblamówki” okien – taki ni to buraczkowy, ni to brązowy kolor farby.
- Zobacz, ktoś dumnie sportretował ten obiekt – zauważyłam.
- No – ojciec odparł i na chwile utkwił wzrok w obrazie, po czym jakby się otrząsnął z zamyślenia. – Jejku nie stójmy tu z tymi torbami! – nagle powiedział zniecierpliwiony.
Coś mnie podkusiło, żeby wyciągnąć rękę do tego obrazu. Lekko dotknęłam go palcami.
- Chyba olejnymi - stwierdziłam skrótowo, ale ojciec już wkraczał na korytarz. Pobiegłam za staruszkiem.
- Ja mam szesnastkę, ty siedemnastkę – rzekł.
Rozgościłam się i po sprawdzeniu pokoju, z ulgą stwierdziłam, nie dolega mu żadna ani mniejsza, ani większa usterka. Kolejną zaletą była ogólna czystość, której średnio można by się spodziewać oceniając jedynie obiekt po… okładce. Na zlewie leżały dwa mydełka. Jedno wezmę sobie na pamiątkę. Były też dwa papiery toaletowe, ale spokojnie, żadnego z nich nie zamierzałam zabierać do domu.
Było już całkiem ładnie, słońce nieśmiało wyszło zza chmur, co ja uznała za znak: pora urządzić sobie spacer. Natomiast tata nagle stwierdził, że potrzebuje drzemki.
Ciekawe, co go tak zmęczyło? Pewnie to patrzenie na obraz.
Wyszłam przed ośrodek i z uznaniem spojrzałam na okazałe świerki. Drzewa, posadzone całkiem luźno, zdawały się dumnie prezentować swoje rozłożyste gałęzie, ale część promieni słonecznych prześwitywała przez nie i zdawała się osiadać na zieloniutkiej jeszcze trawce podszytej cienką warstwą mchu. „Ciekawe ile te drzewa mają lat, skoro w osiemdziesiątym ósmym były niemal tak samo potężne…”
Ale nie tylko tutejsze wysokie i rozłożyste „szychy” zasługiwały na uwagę. Tuż przy drodze płynął strumień, zdając się melodyjnie szeptać w tylko mu znanym języku. Ale bez wątpienia była to pieśń o górach, ciszy i spokoju. Dlatego bardzo przypadła mi do gustu. Gdy wyszłam na chodnik i znalazłam się na wysokości skrętu do ośrodka, po lewej stronie koryta rzeki zaczął się pagórek, obrastały go iskrzące złotem klony, cześć liści spoczywała już na nabrzeżu rzeki pokrywając je odświętnym dywanem. Inne dostały się w nurt i żeglowały z prądem. Natomiast po prawe stronie biegła droga asfaltowa, a za nią, od dołu ozdobione wąskim paseczkiem świerkowego młodnika, zaczynało się strome zbocze, nieco powyżej lasku przechodziło ono w polanę, natomiast na szczycie wzgórza widniał rząd okazałych drzew, które niczym dzienne latarnie, łapiąc w swoje korony słońce, zdawały się rozjaśniać aleję.
Z cichej, pełnej zachwytu i jak błędnie sądziłam samotnej, kontemplacji przyrody, wyrwał mnie czyjś głos.
- Do pracy pani idzie?
Zmarszczyłam brwi i odwróciłam się. Przed ośrodkiem obok strumienia stał mężczyzna może w wieku mojego ojca, a może parę lat młodszy.
- Nie, skądże! Ale w tak pięknej okolicy to chciałabym pracować – stwierdziłam.
- To mogę się z panią zamienić – nagle wypalił.
- No nie wiem, czy miałabym odpowiednie kompetencje – odparłam, uświadomiwszy, sobie, że ten fach majster krzątał się w pobliżu recepcjonistki i chyba coś tam naprawiał w komputerze. A więc chłop kolokwialnie mówiąc jest szefuniem z ośrodka.
- Się pani douczy – lekceważąco machnął ręką.
„Nie wie chłop, co ma. Spokój i piękną okolicę. Czyżby marzyła mu się robota korpo z toksycznymi kolegami i koleżankami, no i dumne spoglądanie z dziesiątego piętra na szare i zanieczyszczone miasto?
Na spacerze zrobiłam rundkę po parku zdrojowym, tam także jesień pomalowała drzewa na moje ukochane barwy – złoto i czerwień i takie same dywany rzuciła pod nogi kuracjuszom. Po drodze nabrałam w plastikową butelkę wody źródlanej. Nie za dużo, ponieważ zaledwie po dniu, robi się ona czerwona, to z racji dużej zawartości żelaza.
Ostrożnie zapukałam do pokoju ojca. W końcu ile można spać? Nikt mi nie odpowiedział. Ponowiłam pukanie, ale znacznie głośniej i znowu nic. Złapałam za klamkę, ale było zamknięte.
„No nie do wiary! Poszedł gdzieś sobie!”
Nagle uznałam, że siedzi w kuchni, więc i ja postanowiłam tam zawitać, ale myliłam się, ojca nie było.
No gdzie on śmiał pójść beze mnie? Już tak się do niego przyzwyczaiłam? A pomyśleć, że jako nastolatka byłam przekonana, że ucieknę od niego, gdy tylko skończę osiemnastkę i już nigdy nie odwiedzę biedaka, tak żeby mu było przykro i wiedział, że od zawsze byłam na niego zła przez te wszystkie sztywne zasady i zgorzkniałość.
Postanowiłam zadzwonić do ojca. Dzwonek rozbrzmiał na korytarzu. Przyłożyłam ucho do drzwi, ale niczego więcej nie usłyszałam. No tak, gdziekolwiek jest, nie wziął telefonu. No chyba, że zemdlał i leży w pokoju nieprzytomny? Zaczęłam się martwić.
Uznałam, że pójdę do recepcji i… może poproszę o zapasowy klucz, żeby tylko móc sprawdzić, czy staruszkowi nic się złego nie dzieje. Już na korytarzu na dole usłyszałam jakieś głosy. Ostrożnie zapuściłam żurawia, a tam, na kanapie przed telewizorem siedział szefunio i… mój ojciec. Oglądali jakiś program.
- Tu jesteś! – zawołałam.
- Pan był naprawić telewizor, ale większość kanałów nie działa, więc powiedział, że mogę tu przyjść i zerknąć.
- Bo tutaj jest wszystko, Netfliksy, HBA i te jeszcze inne... – stwierdził fach majster.
-O, wyszedłeś tato do ludzi, miło patrzeć jak się uspołeczniasz.
Od kiedy ja stałam się taka uszczypliwa i drwiąca? Hm…
- Oglądamy program o teorii względności, może popatrzysz z nami, córciu?
- Czy teraz młodzież interesuje się fizyką? – fach majster nagle wypalił.
- Młodzież… Nie wiem, trzeba by o to jakąś zapytać. Ale ja mogę z wami popatrzeć.
Mimo moich szczerych chęci, po zaledwie minucie podsumowań i banałów tym, że czas nie biegnie wszędzie tak samo i może ulec zagięciu, szczególnie w miejscach zwanych czarnymi dziurami, w tunelach czasoprzestrzennych, nie zdążyłam dowiedzieć się niczego nowego.
- To wszystko jest dla mnie logiczne, czas płynie względnie, zależnie od ośrodka… Ale kiedyś dyskutowałam na pewnym forum z typem, który miał kota w avatrze, o tych światach równoległych. Facet jest zwolennikiem teorii istnienia wielowymiarowości a właściwie nieskończonej ich liczby, każdy nowy wymiar ma być kolejnym odbiciem świata, jego przedłużeniem czy coś w tym stylu. Pamiętam jak zwróciłam mu uwagę, że kartka to nie jest przykład dwuwymiarowości, bo ma ona swoją grubość. No to on mi na to, że cień jest taki przykładem – nie można ująć cienia, ale za to ma on swoją długość i szerokość. I naprawdę na tamtą chwilę poczułam się, że tak powiem zagięta. Ale jak sobie później to przemyślałam, to uśmiałam się w duchu. Cały problem w tym, że cień nie jest materią! To światło, po kątem kwantów nią jest! I te cholerne cząstki choć maleńkie też mają swoją grubość!
- A to tylko materia ma być wymiarem? Przecież czas nie jest materią.
- No nie jest, ale ujmuje w pewne ramy materię.
- A cień nie ujmuje w ramy granic światła?
- Tato, o czym my gadamy? Chcesz być jak ten typ co ma… kota?
- Kota Schroedingera? A pamiętasz, miałaś taki epizod przed klasą maturalną, zapisawszy się już na zdawanie fizyki, a potem tak nagle ci się odwidziało i ze świetnych ocen wskoczyłaś na tróje na szynach.
- To dawne czasy – lekceważąco padło z moich ust.
Przypomniałam sobie ten dziwny okres w moim życiu – czasy licealne. Pan Alozjy Ferenc, mój ówczesny nauczyciel fizyki, po tym jak fuksnęło mi się i raz dostałam piątkę, a jakimś cudem, dwie inne prymuski, które zawsze były absolutnie najlepsze, otrzymały ze sprawdzianu czwóry, facet nagle uznał, że jestem jakimś objawianiem.
W głębi duszy wiedziałam, że się myli, nigdy nie byłam tak zwanym „ścisłym mózgiem.” Powinien pokładać nadziej w kimś innym. Żal mi było tego starego kawalera, z którego potajemnie śmiali się uczniowie – miał pod pięćdziesiątkę, a nadal mieszkał w licealnym internacie, zupełnie jak uczniowie. Na przerwie, zamiast rozmawiać z kolegami i koleżankami z pokoju nauczycielskiego, gadał sam do siebie, a poza tym ubierał się w zbyt luźne powyciągane swetry. W głębi duszy, desperacko nie chciałam go zawieźć, dać mu jakąś nadzieję i powiedzieć, że jest spoko nauczycielem i nie zasługuje na to by jakieś pustaki się z niego śmiały( tak jak pewien nasz klasowy przystojniak, który był po prostu rozpieszczonym przez mamuśkę nic niewartym ćwokiem. Typ śmieszkował przed klasą, przedrzeźniał pana Alojzego i wykpiwał to starodawne imię, powtarzał coś w stylu „Alojzy to dziwak i niedorajda, nie chciała go nawet najbrzydsza z bab łajza.” Szkoda mi było tego nauczyciela, ale czułam, że fizyka nie jest dla mnie, więc skończyłam jak skończyłam, według pana Alojzego – jako uczennica, która jest wyjątkowo zdolna, ale bardzo leniwa. Zawiodłam go.
Coraz wyraźniej lekceważąc fizykę, wolałam wyjść na próżną niż na tą, która fuksem coś osiągnęła, by zaraz potem uzmysłowić sobie ( i panu Alojzemu), że nawet jak bardzo się staram, to nie jestem nawet po części tak zdolna, jak sobie uroił. Może widział we mnie kogoś w stylu swojej zdolnej córki, której przecież jako stary i zdziwaczały kawaler nie miał?
Kilkanaście lat minęło od tamtych czasów. Teraz to on już pewnie grubo po siedemdziesiątce ma, jeśli nieusłuchana oraz wredna młodzież wcześniej go nie wykończyła.
- Co się tak, córciu, zamyśliłaś?
- Pamiętasz pana Alojzego Ferenca?
- Jakże miałbym nie pamiętać? Dziesiątki razy wzywał mnie na wywiadówkę i martwił się, że pewnie wpadłaś w złe towarzystwo i używki, skoro tak opuściłaś się w nauce, a ja za każdym razem uspokajałem go, że nie ma takiej opcji.
- Może nie trzeba było tak szybko się poddawać i dziś zasłałaby pani jakimś słynnym naukowcem? – szefunio zażartował. Całe szczęście że nie przeszedł ze mną na ty, jak widać, zauważył, że gadki o młodzieży nie były w moim guście.
- Marzę o zastaniu pisarką – stwierdziłam, jakby tego mężczyznę miało to zainteresować.
- Świat nie jest łaskawy dla artystów – nagle stwierdził.
- To pana obraz, przedstawiający ośrodek z osiemdziesiątego ósmego wisi na parterze? – spytałam.
- Nie mój – zdawkowo stwierdził.
Ojciec podziękował mu za wspólne oglądanie, po czym oboje poszliśmy do kuchni przyrządzić kolację.
- Chłop powiedział mi, że ten ośrodek kiedyś tętnił życiem, ale teraz to… on umiera.
- Facet czy ten dom wczasowy? Bo nie wiem, jakiego kalibru wieniec zamówić?
- Nie wiedziałem, że z mojej córki jest taka złośliwa paskuda…
- A ja, że z mojego ojca taki empatyczny człowiek…
Po kolacji postawiłam przed nami herbaty. Upiłam kilka łyków swojej.
- Dosypywałeś mi cukru? – zdziwiłam się.
- Ja miałbym ci dosypywać cukru?! – spytał z takim wyrzutem, jakby zamiast słodzidła chodziło o arszenik.
Postanowiłam wylać herbatę i zrobić sobie nową, w ogóle niesłodzoną. Po chwili stwierdziłam, że taka zaczęła mi najlepiej smakować.
- Kurczę, byłam w miasteczku i nie kupiłam bułek na rano – nagle oznajmiłam.
- To jutro rano kupisz.
- Nie, chcę sobie pospać zamiast zarywać ranek, dlatego dzisiaj pojadę do biedronki i wrzucę je do zamrażarki, będą świeże.
- Tylko zaraz wracaj, jest już ciemno. Nie spaceruj sama po parku.
- Tato… Tak, na pewno zostanę dłużej, najpierw posnuję się w ciemnościach, a potem pobaluję z emerytami w tej tancbudzie naprzeciwko pijalni – krzywo się uśmiechnęłam.
Zgodnie z założeniem ruszyłam do auta, ale przed recepcją spotkałam pewną kobietę.
- Podoba się pani u nas? – spytała.
- Jasne, cisza i spokój, czego chcieć więcej.
- To miło słyszeć. Innym, szczególnie młodym się tutaj nudzi – zauważyła ponuro. - Ostatnio mieliśmy takich z dzieciakami to narzekali, że wszędzie daleko, a tu przecież mamy piękny park, plac zabaw, aleja spacerowa na wzgórzu, ścieżka przy strumyku i miasteczko o rzut beretem…
- W dupie się im poprzewracało, nie doceniają tego, co naprawdę się liczy – uśmiechnęłam się do niej. Na spracowanej i zmęczonej twarzy tej kobiety, chociaż na chwilę, pojawił się uśmiech. Gdy ruszyłam na parking, kątem oka widziałam, jak wspomniana nieznajoma stanęła na mostku nad strumieniem przy wyjeździe z ośrodka. Przejeżdżając tamtędy, zatrzymałam się i odsunęłam szybę – podwieźć panią do miasteczka?
- Dziękuję, ale nie trzeba, znajomy zaraz po mnie przyjedzie.
Gdy wróciłam, rzecz jasna nie mając ochoty szwendać się w nocy po parku, czego, nie wiedzieć czemu obawiał się mój ojciec, uporządkowałam sobie rzeczy w pokoju, a potem rzuciłam okiem na tę „Córkę mrozu” - pożyczoną książkę, którą strasznie się męczę nawiasem mówiąc.
Musiałam jednak usnąć przy lekturze. Uznawszy, że jest środek nocy, postanowiłam zamknąć oczy i spać dalej – rano się ogarnę.
Niestety po około godzinie przewracania się boku na bok miałam dość – sen mnie opuścił na dobre.
Wstałam z łózka i nie bardzo wiedząc, co z sobą robić usiadłam na krześle.
Nagle jakaś melodia zadźwięczała w mich myślach, zaczęłam ją nucić. Szybko zorientowałam się, że przypomniała mi się piosenka „Shampain” Marinny - pewnej artystki, której lubię od czasu do czasu posłuchać. Nagle zachciało mi się puścić na komputerze ten kawałek i kolokwialnie mówiąc do niego powywijać. Głośność ustawiłam nie za dużą, ale jakby i tak nie była odpowiednia, to najwyżej ojciec zapuka do pokoju i tylko on może mieć o to pretensje na tym całym piętrze.
- Drinking champain! – zaczęłam śpiewać i podrygiwać w takt melodii. Tekst tej piosenki chyba dotyczy; tego, że jakaś laska ma złamane serce bo jej ukochany ożenił się z inną i nie może spać, wiec dobrze bawi się pijąc szampana. Jednak mnie najbardziej podobała się warstwa melodyczna, przywodząc na myśl pop lat osiemdziesiątych - może to celowy zabieg? Marinna lubi eksperymentować z różnymi gatunkami. Jedno jest pewne ta piosenka porywa mnie do szalonego tańca jak żadna inna.
Gdy już się wyszalałam, straciwszy przy tym z tysiąc kalorii, i szklankę potu zapewne, noc za oknem zaczynała po woli rzednąć, a mnie… strasznie zachciało się pić. Ale nie szampana tylko… herbaty.
Ostrożnie wyszłam na korytarz, zmierzając po omacku do stolika, gdzie stał czajnik. Fotokomórka, która jeszcze tego wieczora zapalała się w korytarzu w okolicy moich drzwi, nie działała.
Po omacku doszłam do miejsca z korytarzowym stoliczkiem, ale mebla tam nie było. Tak samo i czajnika, który wcześniej stał na nim.
- Brak szacunku dla gości, zabrać im stolik i czajnik spod nosa… - mruknęłam sama do siebie.
Postanowiłam ruszyć do kuchni, ale nagle rozbłysnęło światło.
- Spać pani nie może? – stojąc, jak zauważyłam, przy włączniku, spytała jakaś młoda kobieta, włosy miała poowijane w coś przypominjącego plastikowe wałeczki. Przyjrzałam się jej, wyglądała trochę znajomo, ale nie była to recepcjonistka.
- No nie mogę. Fotokomórka chyba się zepsuła.
- Foto… co? – spytała.
- Nieważne. A czajnik został stąd zabrany?
- Stąd? Tu nie było czajnika.
„To jakiś żart?” Spojrzałam na nią krzywo.
- Ja też idę do kuchni. Akurat jem śniadanie, później to się dopiero zacznie, prawdziwy kociokwik… Ludu jak brudu – stwierdziła.
„A więc jakaś młoda pracownica tego ośrodka.”
- Turyści mają przyjechać? – spytałam nieco zaniepokojona, bo mnie, dość specyficznej osobie, najlepiej odpowiada samotność i święty spokój.
- Już są, mamy pełne obłożenie aż do końca miesiąca – odparła z uśmiechem.
- Acha… Rozumiem – kolejny raz krzywo popatrzyłam na tę żartownisię, ale nic więcej nie powiedziałam. Przez głowę przeszło mi, że „gen Z „urządza jakiś dziwaczny prank, jakże charakterystyczny dla pokolenia dzisiejszych nasto i dwudziestolatków, i nagrawszy moje zdziwienie oraz wzburzenie, zza ściany zaraz wyskoczy tu jakaś grupka małolatów i będą mieli ubaw aż po pachy.
Gdy obie zeszłyśmy do kuchni, dotarło do mnie, że ta wygląda inaczej, jakby ktoś zrobił z niej… muzeum PRL-u. Lodówka wręcz o archaicznym wyglądzie buczała niesamowicie głośno. W miejscu kuchenki indukcyjnej stało coś, co przypominało metalowy piec z drzwiczkami i taką dużą rurą. Po mikrofali nie było śladu, stół też wydawał się jakiś inny i krzesła także. Na tej dziwacznej kuchni stał czajnik, ale bynajmniej, nie elektryczny.
- Jestem Ola – dziewczyna przedstawiła się.
- Helena – odparłam wpatrując się w to wszystko z coraz większym z przerażeniem.
- Zagotować więcej wody? – spytała.
- Tak, poproszę.
- Darek już dwadzieścia minut temu zszedł do kotłowni, zaraz będzie cieplej. Wszystko w porządku? Bardzo pani zbladła.
- Nic się nie dzieję. Muszę tylko… na chwilę wyjść i przewietrzyć się, ale zaraz wrócę – odparłam, po czym niemal biegiem ruszyłam na korytarz. Przystanęłam, utkwiwszy spojrzenie w miejscu, gdzie powinien wisieć obraz. Nie było go tam! Podeszłam do ściany i wyciągnęłam w jej kierunku rękę, jakbym nie ufała własnym oczom. Miałam, wrażenie, ze wszystko co widzę, nie jest prawdziwe, jakby na oczy nałożono mi jakiś złośliwy filtr, ale okazało się, że faktura ściany była, w dotyku wyraźnie namacalna.
Postanowiłam wyjść przed budynek. Rześkie powietrze nieco mnie otrzeźwiło. I wtedy ze zgrozą spojrzałam na parking: Stało tam z kilkanaście autobusów, takich już bardzo staromodnych, tak samo rzecz miała się z nielicznymi osobówkami. Mojego auta nie było, na jego miejscu stał jakiś samochód, takie małe coś, co jeszcze kilkanaście lat temu można było spotkać na naszych drogach, niech mi spece od motoryzacji wybaczą tę ignorancję.
- To niemożliwe! Zwariowałam, albo mam porąbany sen! Tak, to na pewno sen! – wykrzyknęłam i pobiegłam z powrotem do kuchni.
- O jest pani, bo już zaczynałam się martwić – stwierdziła dziewczyna.
- Pani Olu… To może będzie dziwne pytanie, ale… który mamy rok?
- Jak to, który rok? A, rozumiem! To sugestia, że w kuchni powinien wisieć kalendarz. Świetny pomysł! Wiedziałam, że czegoś tu brakuje. Przyniosę z domu.
- Nie, wcale nie, ale jakby to powiedzieć… Cierpię na coś w rodzaju zaników pamięci i czasem pewne rzeczy mi się mylą, bo kiedyś miałam upadek z wysokości i on… trochę mi napsuł w głowie
- Rozumiem, od razu tak trzeba było. Życie z taką przypadłością musi być uciążliwe.
- Ach, żeby pani wiedziała, ale… nie narzekam, proszę tylko powiedzieć, który…
- Jest trzeci lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty – ósmy – stwierdziła. Załatwię ten kalendarz, obiecuję! – zapewniła.
- Świetnie – odparłam bez entuzjazmu.
- Pani znowu gdzieś idzie? – zapytała widząc, jak odwracam się.
- Tak, zaraz wrócę, bo… nie jestem pewna, czy zamknęłam drzwi od pokoju.
Natychmiast dopadłam swoich drzwi i stanęłam przed nimi blada jak ściana.
„A co jeśli tam będą obcy ludzie z tamtych czasów? Zwariowałam! Nie ma tamtych czasów i tamtych… ludzi! Muszę się uspokoić. Ale nie mogę, cała trzęsę się jak narkoman na głodzie. Już wiem! Żeby się zdystansować, zaśpiewam sobie tę cholerną piosenkę, najwyżej zaraz zabiorą mnie stąd do wariatkowa.”
- Drinking shampain… To forget yesterday… A remember the day…. The day I run away...
Czułam, że chyba coś pokręciłam z tekstem – ale jakie to miało teraz znaczenie? Zamknęłam oczy I złapałam za klamkę. Drzwi otworzyły się, stałam tak nie chcąc nawet spojrzeć na to, co zobaczę, ale niczego nie usłyszałam, żadnych zdziwionych lub oburzonych głosów. Otworzyłam oczy.
Tak, to był ten pokój, mój pokój, współczesny, na stole leżała moja komórka i ładował się komputer.
Gwałtownie odwróciłam się i spojrzałam za siebie – na suficie zapaliła się fotokomórka, w oddali, na stoliku, dostrzegłam czajnik. Machinalnie nalałam do niego wody i włączyłam urządzenie.
- Co to miało być?! O Boże! – choć nie jestem wierząca, opadając na fotel w korytarzu, westchnęłam.
- Nie możesz spać? – nagle usłyszałam. Ojciec wychylił nos ze swoich drzwi.
- No nie.
- Słońce, idź do kuchni, ten czajnik strasznie szumi. I… nie martw się, nie obudzę cię na śniadanie, będziesz mogła się wyspać. Pierwsza noc zazwyczaj bywa nieudana przy takich wyjazdach – stwierdził.
- Ok, dzięki tato, idę do kuchni.
Czułam, że muszę sprawdzić, czy to pomieszczenie znowu nie zamieniło się w jakieś PRL-owskie muzeum.
Odetchnęłam z ulgą, gdy już od progu dojrzałam mikrofalę i normalną kuchenkę oraz nowoczesne meble.
- Może dostałam jakichś halucynacji? – mruknęłam sama do siebie i odwróciłam głowę do ściany. Dostrzegłam na niej kalendarz. Głowę dałabym sobie uciąć, że wcześniej go tu nie było. Cholera, musiał być, tylko jak jedliśmy kolację, to go przeoczyłam. Ale jakim cudem?! Niczym niewierny Tomasz dotknęłam kalendarza, ściana pod nim miała znacznie żywszy kolor. To jakiś obłęd!
Po chwili usłyszałam kroki. Stanęłam jak na baczność, ale ujrzałam zaspanego, człapiącego się ojca.
- Ja też wypiję herbatę, chyba się wybudziłem, ale i tak nie spałem dobrze – stwierdził, masując skronie. – O, zawiesili tu kalendarz? Nawet pasuje - po chwili dodał.
- Czyli ty też zdajesz sobie sprawę, że go tu wczorajszego wieczoru jeszcze nie było?
- Córciu… wypij sobie tę herbatę i lepiej w końcu idź się wyspać.


😉

Hotel PRL (gatunek bliżej nieokreślony - przyroda, obyczaj i... nie tylko ) - odcinek 1

4
W moim odczuciu bardzo ładne, przemyślane i zamknięte opowiadanie. Jest wprowadzenie do historii. Potem neutralne rozwinięcie w opowieści hotelowej. W końcu zwrot akcji, zbudowanie napięcia i wreszcie niejednoznaczne rozwiązanie. Wszystko ze wszystkim ładnie się łączy. Takie przyjemne SF. Pewnie można by nieco wygładzić, skrócić niektóre przydługie fragmenty i koniecznie starannie przeredagować (sporo literówek i błędów interpunkcyjnych).

Z zauważonych poważniejszych błędów:
Luiza Lamparska pisze: (ndz 03 lis 2024, 13:23) szwedzki stół z przed dwóch tygodni.
- sprzed.
Luiza Lamparska pisze: (ndz 03 lis 2024, 13:23) nie chciałam go zawieźć
- ale dokąd?:))
Luiza Lamparska pisze: (ndz 03 lis 2024, 13:23) takie małe coś, co jeszcze kilkanaście lat temu można było spotkać na naszych drogach
- no nie! tutaj wszyscy dawni właściciele maluchów (fiacików 126p) płaczą z żalu.
Luiza Lamparska pisze: (ndz 03 lis 2024, 13:23) człapiącego się ojca.
- to chyba nie jest zwrotny.

Hotel PRL (gatunek bliżej nieokreślony - przyroda, obyczaj i... nie tylko ) - odcinek 1

5
Zgadzam się, pisane na kolanie, jest sporo błędów, wersję bardziej ugładzoną i skorygowaną wrzuciłam na wprawkach.

Ale najlepszy kwiatek, jaki popełniłam w tym odcinku, to obraz wiszący na.... suficie. Oszukał grawitację, jak widać :)

Dziękuję, Jakubie, za wizytę i uwagi oraz zapraszam do dalszych części, które chyba powstaną w przyszłości, miejmy nadzieję, że niedalekiej.

Hotel PRL (gatunek bliżej nieokreślony - przyroda, obyczaj i... nie tylko ) - odcinek 1

6
Niestety, jestem rozczarowany. Gdy pojawia się hasło "PRL" to mam przed oczami liczne "bareizmy" znane z seriali "Alternatywy 4" i "Zmiennicy", gdzie ten ustrój był pokazywany przez pryzmat absurdów w tamtych czasach występujących. Przyznaję, że literatury opisującej socjalizm realny nie znam, bo tylko przekartkowałem "Dzienniki" Kisielewskiego, a ponieważ sam urodziłem się w stanie wojennym, to moje własne doświadczenia z komuną są niewielkie. Dlatego liczyłem na jakieś opisy czasów słusznie minionych. Dlaczego ich nie ma? Jest rok 2007, jest współczesność i tylko fragment o tym jak to kiedyś było siermiężnie. Nawet sympatyczny nauczyciel Alojzy nie ma z Polską Rzecząpospolitą Ludową nic wspólnego.

No cóż... Pozostaje czekać na następny odcinek.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron