Najważniejsze wspomnienie mojego dzieciństwa to jeże. Ojciec twierdzi, że zamiast wymyślonego przyjaciela miałem wymyślone jeże, ja jednak wiem, że były prawdziwe. Nigdy nie wymyśliłem przyjaciela i ich też nie. Jako małe dziecko bardziej lubiłem borsuki, więc sądzę, iż gdybym miał coś wymyślać, wymyśliłbym sobie borsuki.
Miałem wtedy pięć lat, a noc była ciepła i jasna. Nie potrafię powiedzieć, czy świat spał w blasku księżyca, czy w poświacie pochodzącej od niewidocznego słońca, które o tej porze roku niegłęboko skrywa się pod horyzont w swej wędrówce między zachodem a wschodem. Całkiem prawdopodobne, że wydarzenia, o których chcę opowiedzieć, oświetlał i księżyc znad horyzontu, i słońce tuż spod.
Świat spał, ale nie ja. Nie wiem, co mnie zbudziło, i nie wiem, po co zacząłem wdrapywać się na parapet. Dość powiedzieć, że gdy już tam wlazłem, miałem dobry widok na podwórko. Byłem jak mały nocny stróż, którego strojem służbowym jest żółta piżama w niebieskie słoniki (wyobrażałem sobie, że to borsuki).
Gdy mówię, że świat spał, to mam na myśli rodziców, babcię, psa, nasz parterowy dom, ogródek i sad, i podwórko oglądane z parapetu. Nie ma tu żadnego nadużycia, gdyż tamtej nocy to był cały mój świat, chwilowo nie potrzebowałem nic więcej.
Świat spał, a tylko ja nie. Tak przynajmniej myślałem, toteż byłem zaskoczony, gdy zauważyłem ciemny kształt sunący środkiem podwórka. Przez to, że nie spał, wydawał się nie należeć do mojego świata; nadszedł spoza niego i zaraz miał go opuścić.
Dziecięcym sercem zapragnąłem, żeby to był borsuk, zaraz jednak poznałem, co to za zwierzę. To był jeż. Ucieszyłem się prawie jak z borsuka. Telewizja twierdziła, że jeśli chcę, to mogę wiedzieć, dokąd tupta nocą jeż. Niestety nie wyjawiła mi tego, choć chciałem, bardzo chciałem. Odpowiedź leżała gdzieś w zaświatach, dokąd zmierzał kolczasty gość, wystarczyło pójść za nim.
Dużo z tego, co mówię, to moja późniejsza, dorosła interpretacja. Jako pięciolatek nie byłem zdolny się nad tym zastanawiać. Tamtej nocy ważny był dla mnie jeż i to, że okno było otwarte.
Nie pamiętam, jak wylądowałem w krzaku pod oknem, ani jak szedłem boso za jeżem. Dlaczego się nie spłoszył? – doprawdy nie wiem. Wtedy mnie to wcale nie dziwiło. Wyszliśmy poza granicę mojego świata. Nie jestem w stanie określić, jak długo trwała wędrówka.
Dobrze pamiętam za to widok ujrzany w miejscu, dokąd jeż w końcu dotuptał. Nie był już sam, na łące zebrało się mnóstwo jeży. Niektóre dreptały, ustawiały się w niepojętym dla mnie porządku; inne stawały słupka i węszyły, ich pocieszne noski poruszały się przy tym. Nie wiedziałem już, który to „mój” jeż, mój przewodnik, było ich tak wiele. Jeszcze paru spóźnialskich przemknęło stąd i zowąd, zupełnie nie przejmując się moją obecnością.
Stałem urzeczony. Z perspektywy lat dziękuję sobie, że nie dałem się ponieść dziecięcemu entuzjazmowi, nie wbiegłem między kolczastą brać, nie spłoszyłem. Oto zrobiło się jeszcze piękniej: rój świetlików zaczął tworzyć nad jeżami migoczące aureole. Tego piękna nie potrafię opisać, teraz potrafię je tylko wspominać i przeżywać. Wtedy jakoś wiedziałem, po prostu wiedziałem, że za chwilę stanie się coś niezwykłego, coś najpiękniejszego, jakiś cud. Jeszcze moment i…
I katastrofa: pojedyncze szczeknięcie tak blisko, że aż podskoczyłem. Wielki kudłacz, nasz kundel Bobek znalazł się tuż przy mnie. Spojrzałem na niego: wirował w niezgrabnym tańcu psiego szczęścia, siekąc ogonem na wszystkie strony; cieszył się, że mnie znalazł. Gdy powróciłem wzrokiem, ujrzałem tylko kolczaste kępy traw, a wysoko nad nimi mdłe ogniki gwiazd tłumione łuną północnego słońca. Jeże i świetliki zniknęły.
– Bobek! – zakrzyknąłem. – Niedobry piesek! – I rozpłakałem się. – Bo-beeek!
Pies ciągnął mnie za rękaw, lecz nie chciałem iść, odtrąciłem go. Pragnąłem, by wszystkie borsuki z piżamki podrapały go dotkliwie za to, co zrobił. Na próżno, gdyż borsuki istniały tylko w mojej wyobraźni, na materiale piżamki były przecież słonie. To mądre zwierzęta. Choć mogły zadeptać, poznały, że Bobek nie chciał źle, i oszczędziły go.
Nie ruszałem się z miejsca. Po chwili Bobek zaprzestał wysiłków, zwątpił. Nie wiedział, co się ze mną dzieje, nie wiedziałem i ja. Skąd mogliśmy wiedzieć? Ja byłem pięciolatkiem, a Bobek był psem. Nawet cała piżamka, liczna gromada mądrych słoni nie potrafiła pojąć, dlaczego usiadłem na trawie, jakby mając nadzieję na powrót jeży, a jednak cały czas płacząc gorzko – bez żadnej nadziei. Słonie nie potrafiły pojąć, potrafiły jednak współczuć: całe stado ryczało razem ze mną.
Właśnie wtedy pogodziłem się z faktem, że na piżamce to nie są borsuki. Tak ryczeć potrafią tylko słonie.
Po jakimś czasie stado się zmęczyło i ryk ustał, został tylko mój szloch. Rozpaczałem siedząc, potem łkałem leżąc, aż wreszcie zmorzył mnie sen. We śnie matka otarła mi z twarzy łzy i podała ulubionego wielkiego misia. Wtuliłem się w niego, zrobiło się ciepło i bezpiecznie. Chusteczka w matczynej ręce miała mokry nos, zaś miś pachniał jak Bobek.
Obudziło mnie niedalekie szczekanie, znajome szczekanie; zbliżało się. Jasność dnia, zapach wczesnego poranka, chłód i wilgoć trawy; w końcu dyszenie psiego pyska. Nie zdążyłem sam się ponieść, już ojciec porwał mnie w ramiona. Pomyślałem, że jest najsilniejszy na świecie, skoro dźwignął i mnie, i wszystkie słonie. Niesiony do domu, oglądałem, jak widoczna tuż nad horyzontem połowa ognistej tarczy rzuca promienie w lekką mgłę przez gałęzie odległych drzew. Promienie były jak kolce, jakby to nie słońce wschodziło. Jeż wzeszedł w mój umysł i został tam na zawsze.
Rodzice uznali moją opowieść za sen lub wymysł dziecka. Gdy relacjonowałem, co zaszło, udawali, że mi wierzą; ja w dziecięcej naiwności wierzyłem z kolei im. Na pewno nie wątpili, iż powodem wyjścia przez okno była ciekawość, dokąd tupta nocą jeż.
– Telewizja otumania i ogłupia – zawyrokował ojciec. – Mamy szczęście, że nie sprawdzałeś, czy wilk zawsze bywa zły.
W następnych latach powoli odkrywałem, że rodzice scenę z jeżami mają za fantazję i oczekują, iż w miarę dorastania sam dojdę do podobnego wniosku. Zrobił się z tego rodzinny żart:
– Jesteś pewien, że to nie były borsuki? Kiedyś najbardziej lubiłeś borsuki.
Fałszywe wspomnienie zatem, prawie dałem się przekonać. Teraz udaję wiarę jego fałszywość, tak jak wcześniej rodzice udawali wiarę w prawdziwość. Lecz tylko udaję. Wiem, co widziałem. W tym przekonaniu podtrzymuje mnie takie dziwne coś, co każdego dnia widzę w lustrze.
Pierwsza zauważyła to matka niedługo po pamiętnej nocy. Stwierdziła, że musiałem wtedy bardzo płakać, zmęczyłem sobie oczy i to jeszcze nie przeszło. To nigdy nie przeszło i nigdy nie przejdzie. Mam oczy nadmiernie wrażliwe na światło, jakby dostosowane do oglądania scen w blasku świetlików; przy jasności rzeczywiście nieco się męczą. Badam kilka zdjęć z wczesnego dzieciństwa i widzę oczy dziecka; na późniejszych – moje. Z wiekiem jest coraz gorzej i matkę to chyba przeraża, a na pewno niepokoi.
– Wyglądasz, jakbyś codziennie płakał – mawia.
Ja jednak wiem, że to nie od płaczu. Płakałem wtedy, tak, bardzo płakałem. Potem już nie. Nie płakałem, gdy zmarła babcia. Nie płakałem, gdy bliżej końca wieku chory psiak dogorywał. Jemu, Bobkowi nie wybaczyłem nigdy; a przecież go kochałem, a przecież mnie uratował. Wieczorami kładę się z otwartymi oczyma i wspominam piękną scenę. Jeśli się dostatecznie skupię, obrazek w głowie mam i widzę ją znowu, ale nawet mrugnięcie burzy iluzję. Leżę zatem, nie mrugając, oczy pieką. I wtedy – tylko wtedy – zdarza się, że ronię łzę. Nigdy jednak nie widzę, co miało stać się później. Jestem pewien, że byłoby to coś cudownego, czego nie potrafię sobie nawet wyobrazić. Gdy miałem pięć lat, noc jeży otwierała się przede mną jak piękny wiersz, a Bobek to unicestwił. Nie umiem przeboleć, nie umiem wybaczyć. Ta noc tkwi w mej duszy jak cierń, jak żądło. Jak kolec.
– Nie, mamo. Chłopaki nie płaczą.
Minęło wiele lat. Zestarzeli się już rodzice i ich idole, teraz starzeją się moi idole i starzeję się ja. Świat się zmienił i tylko politycy z ekranu wciąż obiecują wiele. Mieszkam teraz w całkiem sporym mieście, gdzie jeżdżą autobusy i tramwaje (kiedyś byłem nawet motorniczym). Nie tak łatwo dostrzec tu jeża, niemniej cały czas próbuję. Nocą ulice są złe na szukanie jeży, lepsze są parki. Chadzam zatem do parków na nocne spacery, z nikłą nadzieją, że trafi się jeż-przewodnik i znów znajdę się na łące tuż przed tajemniczym rytuałem, którego tym razem nikt i nic nie przerwie. Raz z daleka wziąłem za jeża porzucony kapelusz; innym razem leżący na ziemi kwiat słonecznika częściowo pozbawiony ziaren, przez co sprawiał wrażenie jeża z łysieniem plackowatym, aż mi się go żal zrobiło.
Czasem trafia się prawdziwy jeż, lecz nigdy nie chce mnie doprowadzić na łąkę, zamiast tego ucieka pod krzak lub zwija się w kolczastą kulę. Rozumiem to aż do bólu serca, przecież nie ma w pobliżu takich łąk.
Łąki są w mojej starej miejscowości, ale łąka ze wspomnienia już nie istnieje. Sam nie przypomniałbym sobie dokładnej lokalizacji, lecz ojciec pokazał, gdzie mnie wtedy znalazł. Teraz stoją tam budynki. Smuci mnie to, jednak w okolicy są jeszcze łąki bardzo podobne i nie widzę powodu, żeby jeże nie miały się zbierać na jednej z nich.
Wracam do rodzinnego domu szczególnie chętnie latem, szczególnie chętnie podczas pełni księżyca. Rodzice myślą, że przyjeżdżam do nich – bo do kogo innego? Wszyscy moi kumple wyjechali stąd i nie wiem nawet, gdzie który mieszka: w Łodzi czy w Trójmieście, we Wrocławiu czy w Krakowie. Prawda jest taka, że przyjeżdżam do jeży.
Podczas tych wizyt, gdy na moim podwórku zapada noc, siadam w tym samym oknie, słucham Lou Reeda płyty „New York” i modlę się:
– Jeżu! Jak ja czekam na ponowne twoje przyjście. Wtedy, kiedy wracam, kiedy ciebie nie ma… Czegoś mi brakuje. Tak bardzo chciałbym zostać… Pamiętam jak dziś łąkę pełną jeży, zabierzże mnie tam.
Stokrotnie, stokrotnie, stokrotnie powtarzam tę modlitwę. Jak dotąd bez rezultatu. Tak wygląda moja noc czekania.
Niedawno spotkałem jednego z idoli, o których przed chwilą wspomniałem. To wokalista ze znacznym dorobkiem artystycznym, teksty jego piosenek znam na pamięć. Rzecz dzieje się nocą w pewnym mieście. Wyobraźcie sobie: ulice ślinią się, przed momentem spadł deszcz. Idę prosto, skręcam w bok, a tam w blasku neonów i wystaw nadchodzi on. Nosi ciemne okulary, jak zawsze, choć teraz jest noc. Gdy mamy się minąć, zdejmuje je, może aby zdmuchnąć ze szkła jakiś paproch. Nasze spojrzenia się spotykają i dostrzegam wyraźne piętno świetlików i jeży, takie samo jak to, które przeraża moją matkę. Patrzę w te oczy zmęczone jak moje i poznaję, że co ja widziałem, widział i on. Neony oślepiają mnie, jego jakby bardziej. Nagle pojmuję, iż właśnie z tego powodu nosi ciemne okulary na estradzie, w studiu, na ulicy, nawet w nocy. Ma oczy szczególnie wrażliwe, gdyż świetliki i jeże zrobiły co swoje – i to silniej niż w moim przypadku, a to znaczy, że patrzał dłużej, widział więcej!
Oszołomiony odkryciem, pytam bez zastanowienia: – Czy ty wierzysz w święte jeże?
Jest zaskoczony, poznaję to po jego minie. Zaraz stara się przybrać neutralny wyraz twarzy, lecz nie do końca mu się udaje. Spodziewam się odpowiedzi zaczynającej się od słów „o tak, chcę ci powiedzieć”, jednak on przysłania oczy czarnymi szkłami i mija mnie bez słowa.
Poddaję się, nie mówię więcej już nic. Poddaję się, ponieważ w tym momencie przychodzi gorzkie zrozumienie, że skoro ja nie umiem opisać piękna preludium, które widziałem, to jakże on mógłby opowiedzieć o całości? Jedyny możliwy przekaz to „sza, cicho sza, czas na ciszę”. Idol odchodzi w ciszy.
Stoję zdruzgotany. Rozwala mnie żal do ukochanego Bobka; rozpieprza obawa, że nigdy się nie dowiem. O, jaki jestem rozpieprzony! Od dziesięcioleci tamta noc jak wiersz kolcem w duszy tkwi. Chcę wiedzieć, co robią jeże, chcę ujrzeć ten cud. Pragnę doświadczyć niewyobrażalnego piękna chociaż jeden, jeden raz. To jest jak głód, wieczne ssanie, bez końca, bez dna.
I teraz dochodzi piekąca zazdrość, że on widział, on wie. Ten idol wie! Dlaczego właśnie ten?! Dlaczego nie inny??! Wewnątrz jestem stadem słoni. Los najwyraźniej używa kart, którymi diabeł kiedyś grał. To nie tak miało być, zupełnie nie tak.