Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

1
I
Lucjan miał rację. Lepiej nie pchać się pośród ludzi, nie wiedząc jaka będzie ich re­akcja. Wiece wyborcze to co innego, bo tam możesz spotkać swoich, którzy przyszli specjalnie po to, żeby cię zobaczyć. Bartosz Czartoryski musiał przyznać przed samym sobą, że wolałby znowu ruszyć w tra­sę po kraju i poczuć klimat kampanijnej walki o głosy wyborców. Jasne że bycie prezy­dentem jest fajne. Nie chodzi tylko o sam blichtr z tym związany. Chociaż Czartoryskiemu wyda­wało się, że jego poprzednikowi na urzędzie, głównie o to chodziło. Pewnie dlatego skończył swoją karierę jako prezydent na jednej kadencji. Ale ta świadomość, że jesteś numerem jeden i że nad tobą nie ma już nikogo. No może oprócz prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego telefoniczne poła­janki musiał od czasu do czasu znosić, w związku z eskalacją konfliktu w ogarniętej wojną Ukra­inie. Walker oskarżał go o to, że Polska nie robi wystarczająco dużo, żeby wspomóc ukraińską ar­mię. Może na­wet miał rację, ale sondaże wskazywały, że większość społeczeństwa nie chce więk­szego zaangażo­wania w wojnę. Czartoryski musiał więc lawirować, żeby mieć nadzieję na dłuższe zakwaterowanie w Belwederze. No i wstrzymywanie ruchu w centrum miasta, podczas prze­jazdów jego ulicami opancerzoną limuzyną – co szczególnie lubił.
Lucjan powiedział mu ostatnio, że pewne rzeczy w zbliżającej się kampanii wyborczej trzeba bę­dzie zmienić. Przede wszystkim nie można pozwalać na tak zwane pytania z sali. Podczas pierwszej kampanii to działało, bo pozwalało ludziom odnieść wrażenie, że kandydatowi Czartoryskiemu leżą na sercu troski jego rodaków. Bo rzeczywiście leżały – chociaż nikt z jego sztabowców, z Lucjanem na czele, w to nie wierzył. Ale to było ponad cztery lata temu, kiedy Bartosz Czartoryski z biznesmena, który pierwszy milion oraz każdy kolejny uczciwie zarobił, przeistoczył się w trybuna ludowego, wyrażającego głośno gniew tych, których system zawiódł. Drogie mieszkania, słabo płatna praca, zmniejszające się możliwości awansu społecznego. Na tym można było zbić kapitał polityczny, jeśli było się wiarygodnym na tyle, żeby przekonać ludzi, że wie jak temu zaradzić. Pytanie czy pre­zydent, będący siłą rzeczy częścią systemu, był tak samo wiarygodny jak kandydat nie ponoszący za nic odpowiedzialności i nie muszący podejmować decyzji, których skutki dotykały tych auten­tycznie pokrzywdzonych.
Jadąc prezydencką limuzyną przez miasto, Czartoryski nadal widział to samo, co wcześniej, gdy tymi samymi ulicami przejeżdżał swoją prywatną. Przygnębionych i zagonionych ludzi, dziewczy­ny chodzące w podartych spodniach, narkomanów ledwo trzymających się na nogach i biedaków grzebiących po śmietnikach. Chociaż ten ostatni obrazek nie pojawiał się chyba tak czę­sto, gdy był jeszcze osobą prywatną, a nie najważniejszym politykiem w kraju. To oznaczałoby, że sytuacja w kraju się pogorszyła, a to z kolei tłumaczyłoby pikujące sondaże. Co można było z tym zrobić? Nie­wiele. Gospodarczo Polska zależała od koniunktury w Niemczech, które zain­westowały nad Wisłą kilkaset miliardów euro. A Niemcy też ostatnio słabo przędły. Szczególnie gdy skończyły się dosta­wy taniego gazu z Rosji, wykorzystywanego w tamtejszym przemyśle.
Ogólnie rzecz biorąc było źle i należałoby, zdaniem Lucjana, iść w propagandę, pozwalającą odwrócić uwagę od realnych problemów. Tu pomiędzy prezydentem a szefem jego kancelarii była pełna zgoda. Rozbieżności dotyczyły jedynie tego, jak miałoby to wyglądać w praktyce. Czartory­ski był zdania, że należy podpiąć się pod sukcesy polskich sportowców, tak żeby ludzie widzieli, że wybitne zasługi rodzimych atletów, są osiągnięciami całego społeczeństwa, na którego czele stoi prezydent. Lucjan zaczął marudzić, że niby wszystko się zgadza, ale w praktyce naród może to ode­brać w ten sposób, że prezydent nie ma własnych sukcesów, dlatego podpisuje się pod cudzymi. Czartoryski się jednak uparł.
Za pierwszym razem poszło gładko. Wystarczyło tylko poczekać, aż najlepszy polski piłkarz, Aleksander Kempiński, strzeli gola dla hiszpańskiej drużyny w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Na­stępnie założyć szalik w narodowych barwach, chwycić za kieliszek wypełniony szampanem, uśmiechnąć się od ucha do ucha, zrobić zdjęcie i wrzucić je na media społecznościowe z gratulacja­mi dla Kempińskiego. I już można było zbierać lajki za bycie wiernym kibicem zwycięskiej druży­ny.
Za drugi razem było już gorzej. Plan był taki, że reporterka z zaprzyjaźnionej redakcji na sam ko­niec konferencji prasowej, gdy już wszystkie poważne tematy zostaną wyczerpane, poprosi Czarto­ryskiego o komentarz na temat zwycięstwa polskiej tenisistki Anety Michalak w turnieju wielkosz­lemowym w Paryżu. I tak rzeczywiście się stało.
- Panie prezydencie – nieoczekiwanie dla wszystkich, oprócz oczywiście prezydenta, zabrała głos wymieniona wyżej pani reporter – jak pan ocenia wspaniałe zwycięstwo Anety Michalak w tego­rocznym French Open?
- No cóż – Czartoryski wyraźnie ożywił się, ostentacyjnie znudzony poprzednimi pytaniami – wszyscy wiedzą, że moje ulubione dyscypliny sportowe to piłka nożna i MMA. Nie znaczy to jed­nak, że nie lubię obejrzeć sobie zawodów sportowych w tak elitarnych dyscyplinach jak tenis, siat­kówka czy żużel. Poza tym im więcej naszych sportowców realizuje w praktyce hasło, czy raczej motto, Polska górą, tym lepiej. Gratulacje dla pani Michalak za odniesienie, kolejnego już, zwycię­stwa w turnieju cyklu ATP.
Wśród dziennikarzy i reporterów zebranych w sali konferencyjnej zapanowała konsternacja. Czartoryski zdał sobie sprawę z tego, że popełnił jakąś gafę. Nie wiedział jednak o co chodzi. Prze­cież złożył gratulacje, tak jak zobowiązywała go do tego prezydencka etykieta. Coś jednak poszło nie tak, bo nawet zaprzyjaźniona pani redaktor była skonfundowana. Dopiero po dłuższej chwili do Czartoryskiego dotarło, że pomylił turniej dla kobiet z turniejem z udziałem mężczyzn.
- WTA – prezydent niemal krzyknął do mikrofonu, próbując sprostować niefortunną wypowiedź – Oczywiście, że WTA. No w porządku...
Jednak w mediach społecznościowych z prezydenta tym razem sobie żartowano. A i rykoszetem oberwała, niewinna przecież niczemu, nieszczęsna Aneta Michalak.
Czartoryski chciał zrobić trzecie podejście, ale się zawahał. Była okazja – zawody z cyklu Grand Prix na żużlu. Gdyby najlepszy polski żużlowiec Maksymilian Dudziński je wygrał, prezydent mógłby mu osobiście złożyć gratulacje. „Panie prezydencie, a co jeśli zostanie pan wygwizdany?”. Pytanie Lucjana ostudziło jednak jego zapał. Musiałby podjąć ryzyko. Zupełnie niepotrzebne w jego sytuacji.
Tak więc w wiosenne sobotnie popołudnie, Czartoryski siedział w swoim prezydenckim gabinecie w zachodnim skrzydle Belwederu i nadrabiał zaległości, czytając raporty wywiadu, które miały mu pomóc zorientować się w sytuacji na ukraińskim froncie. Sam nie wiedział, czy w interesie Polski było, żeby ta wojna trwała nadal, czy też lepiej ją zakończyć, podpisując jakieś porozumie­nie, którego koszty ponosiłaby głównie Ukraina. Gdy Walker go o to pytał, wykręcał się od zajęcia stanowiska w tej sprawie, mówiąc że jest to pytanie do prezydenta Bobrowa.
Pukanie do drzwi gabinetu oderwało go od lektury. Trzy mocne uderzenia. To był Lucjan.
- Panie prezydencie, pułkownik Budzisz prosi o audiencję.
- Dobrze, niech przyjedzie za godzinę.
- On już tu jest. Twierdzi, że to pilne.
- Ciekawe skąd wie, że w sobotę siedzę w Belwederze, tak jakbym nie miał nic lepszego do robo­ty? Dowiedział się od ciebie?
Lucjan wyglądał na zmieszanego.
- Dawaj go tu – Czartoryski zaczął składać rozłożone na stole papiery do szarej teczki, na której widniał napis: TYLKO DLA OCZU PREZYDENTA. Zamknął teczkę i poprawił krawat. Czekał.
Gdy do gabinetu wszedł Nikodem Budzisz, prezydent nie od razu podniósł się z fotela, żeby się z nim przy­witać. Szef Służby Bezpieczeństwa Polski również pozwolił sobie na pewną ostentację, miarowo odmierzając kroki w drodze do prezydenckiego biurka. Nie przepadali za sobą i nie starali się tego ukrywać.
- Panie prezydencie, przepraszam, że przeszkadzam podczas weekendu, ale jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki – już podczas powitania Budzisz pozwolił sobie na drobną złośliwość, znając tryb pracy Czartoryskiego, którego trudno było zastać w Belwederze pomiędzy piątkowym popołudniem a poniedziałkowym rankiem.
- Panie pułkowniku, dla Służby Bezpieczeństwa Polski, będącej zawsze zwartą i gotową w walce z wrogami naszej umiłowanej ojczyzny, wróciłbym z urlopu nawet na Malediwach – Czartoryski nie pozostał mu dłużny.
Po krótkiej wymianie uszczypliwości obaj postanowili przejść do meritum.
- Niech zgadnę, chodzi o Ukrainę? - Czartoryski wskazał gestem ręki krzesło stojące przed jego biurkiem. Gdy Budzisz już usiadł, sam zajął miejsce w swoim prezydenckim fotelu.
- Dzisiaj rano otrzymaliśmy z Kijowa dowody w pewnej sprawie – skłamał Budzisz, który od kil­ku dni zastanawiał się, czy informować o wszystkim prezydenta. Na kolanach trzymał szarą teczkę, na której nie było żadnego tytułu. „A więc nie był pewien, czy tutaj przyjechać” - ta myśl uderzyła Czartoryskiego.
- Jak wiadomo, zgodził się pan, panie prezydencie, na udział polskich obywateli w walkach w obronie Ukrainy. Była to słuszna decyzja. Pokazaliśmy całemu światu, że dla obrony naszego so­jusznika, jesteśmy gotowi przelewać krew.
- Od pewnego czasu zastanawiam się, czy powinienem był się na to zgodzić – Czartoryski bał się, że któregoś dnia w mediach pojawią się zdjęcia trumien z ciałami polskich żołnierzy i społeczeń­stwo zacznie go obwiniać, za wysłanie ich na śmierć. To byłoby fatalne dla jego wizerunku.
- To była słuszna decyzja – powtórzył Budzisz – W jej podjęciu miałem też swój skromny udział.
Podczas obrad Biura Bezpieczeństwa Narodowego tydzień po wybuchu wojny to Budzisz, jako jeden z nielicznych, pochwalił pomysł Czartoryskiego, polegający na podpisywaniu indywidualnej zgody na służbę obywatela Polski w obcej armii, która formalnie była zakazana. Wtedy wydawało się, że niepodległość Ukrainy wisi na włosku i potrzebne są zdecydowane działania. Wtedy prezy­dent się nie wahał. Ale od tamtych dni minęły ponad dwa lata. Dużo czasu na przemyślenie pew­nych spraw.
- Dziękuję, Nikodemie, za poparcie mi wtedy udzielone – gdy rozmawiali w cztery oczy, prezy­dent zwracał się do szefa SBP po imieniu. Był to celowy zabieg, i chociaż Czartoryski unikał protekcjonalnego tonu, dawał Budziszowi do zrozumienia, że nie traktuje go całkiem poważ­nie. - Z czym do mnie przychodzisz?
- Chodzi o polskiego obywatela, biorącego udział w walkach o Zaporoże.
- Zginął? - widok trumny okrytej polską flagą, ponownie pojawił się w wyobraźni Czartoryskiego.
- Wręcz przeciwnie. Jest cały i zdrowy. Miesiąc temu wrócił do Polski. Do Warszawy – Budzisz nie spieszył się z wyjaśnieniem celu swojej wizyty. Spojrzał na leżącą na jego kolanach teczkę.
- Rozumiem, że w środku jest wniosek o udekorowanie go orderem Virtuti Militari? - Czartoryski wiedział, że Budzisz przyszedł do Belwederu ze złymi informacjami. Zjawiał się w tym budynku, gdy coś poszło nie tak. Zawsze tak było.
- Panie prezydencie, mamy poważny problem – wyrażenie „my” od razu zwróciło uwagę Czarto­ryskiego. Służby lubią dzielić się z politykami swoimi porażkami. - Wszystko wskazuje na to, że polski obywatel jest współodpowiedzialny za dokonanie zbrodni wojennych na rosyjskich jeńcach. Takie informacje otrzymaliśmy od ukraińskiego wywiadu.
Budzisz położył teczkę na biurku i przesunął ją w stronę Czartoryskiego. Ten tylko na nią spoj­rzał.
- Podczas walk o Zaporoże Ukraińcy wzięli do niewoli około trzydziestu Rosjan, którzy byli prze­trzymywani w zaimprowizowanym obozie jenieckim we wsi Tarasiwka. Do dowództwa zaczęły do­cierać informacje o złym traktowaniu jeńców, dlatego przeprowadzono tam inspekcję, która wyka­zała brak czterech z nich. Podejrzewano, że uciekli. Zarządzono poszukiwania. Nie trwały one dłu­go, gdyż około półtora kilometra od obozu natrafiono w lesie na świeży grób. To tam ich znalezio­no.
Dopiero teraz Czartoryski sięgnął po teczkę.
- W środku znajdzie pan, panie prezydencie, raport Służby Bezpieczeństwa Ukrainy zawierający zeznania świadków oraz zdjęcia. Ostrzegam, że są drastyczne.
Rzeczywiście były. Nagie ciała oblepione ziemią, z rękami skrępowanymi za plecami prawdopo­dobnie drutem. Każda z ofiar miała ranę postrzałową głowy. Jeden z zamordowanych mężczyzn nie miał prawego ucha.
Czartoryski odłożył zdjęcia na bok i wziął do ręki papierowe arkusze, zawierające spisane zezna­nia mieszkańców wioski, którzy byli świadkami, jak z obozu jenieckiego wyjechała wojskowa cię­żarówka, na pace której znajdowało się czterech mężczyzn z czarnymi kapturami na głowach. Wy­wieziono ich w kierunku, w którym później znaleziono zwłoki. Zeznania jednego z pracowników cywilnych pracujących dla wojska, wskazywały na to, że eskorta towarzysząca Rosjanom składała się z sześciu mężczyzn, wśród których był Polak. Wymieniono nawet jego nazwisko: Daniel Ma­mes. Opisywane zdarzenia miały miejsce pięć tygodni temu.
- Czy ten raport dotarł do nas drogą oficjalną? - Czartoryski zadał to pytanie nie odrywając wzro­ku od papierów, których treść wydawała mu się niestandardowa.
- Nie. I to jest dla nas dobra wiadomość. Mamy czas, żeby zastanowić się, co z tym zrobić.
Znowu „my”. Prezydent spojrzał na fotokopię przedstawiającą zgodę na służbę obywatela Danie­la Mamesa w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Na samym dole dokumentu wystawionego przez kancela­rię prezydenta Czartoryski rozpoznał swój zamaszysty podpis. Było dla niego oczywiste, że ta foto­kopia nie została umieszczona w teczce przez Ukraińców. Zrobił to Budzisz.
- A czy musimy cokolwiek z tym robić? - Czartoryski odsunął się kawałek od prezydenckiego biur­ka wraz z fotelem, tak jakby chciał zrobić sobie więcej miejsca.
- Nie musimy. Tym bardziej że Kijów nie wystąpił z wnioskiem o ekstradycję. Ale istnieje ryzyko, że ta sprawa wypłynie i opinia publiczna się o wszystkim dowie.
Prezydent spojrzał w stronę okna. Widok zasłaniało mu rosnące w ogrodzie pałacu drzewo.
- A więc... - miał problemy ze sformułowaniem myśli. - Kim jest ten facet?
- Ma dwadzieścia osiem lat. Po ukończeniu Technikum Hotelarskiego zaciągnął się do wojska. Tam odkryto jego talent; rzadko pudłował strzelając do celu. Wysłano go na szkolenie strzelców wyborowych. Za pierwszym razem go nie ukończył, ale rok później dano mu drugą szansę, którą już wykorzystał. Służył w 18 Dywizji Zmechanizowanej w Siedlcach.
- Ale gdy wyjeżdżał na Ukrainę nie służył w Polskich Siłach Zbrojnych.
- Odkryto, że podczas służby oprócz papierosów palił również marihuanę. I tym razem dano mu drugą szansę i wysłano na terapię uzależnień. Dwa tygodnie po jej ukończeniu w jego organizmie wykryto mefe­dron. Został zwolniony dyscyplinarnie. To było cztery lata temu. Przez ponad rok mieszkał z matką utrzymując się z dorywczych prac, po czym wyjechał do Holandii. Tam pracował w hurtowni z elektroniką, sortowni warzyw, fabryce ciastek, a nawet ubojni. Do ojczyzny wrócił po wybuchu wojny. Wojsko polskie go nie potrzebowało, ale ukraińskie już tak. Na froncie niczym specjalnie się nie wyróżnił, ale jest jedna ciekawa notatka spisana przez dowódcę jego plutonu. Podobno Mames zgłosił się do niego z propozycją przedostania się na tyły wroga i zlikwidowania jednego lub nawet kilku rosyjskich oficerów. Miał zdawać sobie sprawę z tego, że byłaby to misja samobójcza. Kom­pleks bohatera.
- Bohater, które strzela w głowę bezbronnym ludziom? Rozumiem, że zdążyliście go już namie­rzyć.
- Wynajmuje mieszkanie na Bemowie. Znalazł wreszcie kobietę. Z Ukrainy przywiózł niejaką Nadię Podkopajewę – Budzisz wspomagał się notatkami wymieniając nazwisko kobiety.
- Jak to możliwe, że przedstawiliście mi do podpisu wniosek o zezwolenie na służbę w obcej ar­mii człowieka, który został wyrzucony z naszego wojska?
- Zwykłe przeoczenie, panie prezydencie, wynikające z chaosu pierwszych tygodni wojny.
Czartoryski spojrzał na Budzisza, jakby nie wierzył własnym uszom.
- Poza tym należy pamiętać, że Ukraińcy rozpaczliwie potrzebowali wtedy rekruta; wyszkolonego rekruta. Trudno nam było odmówić ich prośbom w sytuacji, gdy trwała ofensywa na Kijów. Dzisiaj możemy sobie mówić, że takich ludzi jak Mames nie powinniśmy wysyłać na front. Być może rzeczywiście nie powinniśmy. Ale nie da się przewidzieć, jak dana osoba zachowa się w warunkach wojennych.
Nastąpiła dłuższa chwila krępującej ciszy. Budzisz powiedział już wszystko, co miał do powie­dzenia, a Czartoryski zbierał się do podjęcia jakiejś decyzji. Według szefa SBP trwało to trochę za długo, a to oznaczało, że pojawiła się okazja, żeby wybadać grunt.
- Czy mamy poddać Daniela Mamesa całodobowej inwigilacji?
- Sąd pewnie będzie chciał znać powody, dla których służby interesują się weteranem wojennym. A jak coś trafia do sądu, to za chwilę trąbią o tym w mediach – Czartoryski uważał środowisko prawnicze za szczególnie mu nieprzychylne. To stamtąd mógł pójść przeciek, obniżający jego po­parcie w sondażach.
- Sąd nie musi o niczym wiedzieć. Wystarczy wiedza i zgoda pana prezydenta.
Teraz Czartoryski wiedział już w co gra SBP. W momencie gdy opinia publiczna dowie się o zbrodniarzu wojennym wysłanym na cudzą wojnę przez prezydenta Rzeczypospolitej, służby umyją ręce, twierdząc że wykonywały tylko polecenia Czartoryskiego. Co, formalnie rzecz biorąc, odpo­wiadałoby prawdzie.
- Nikodemie, chcę, abyś jeszcze w tym tygodniu pojechał do Kijowa i dowiedział się, jak przebie­ga śledztwo w sprawie śmierci tych czterech nieszczęśników. Musimy znać szczegóły, zanim podej­miemy jakiekolwiek decyzje.
Sygnał w telefonie prezydenta Czartoryskiego oznajmił, że na Stadionie Narodowym rozpoczęły się zawody cyklu Grand Prix na żużlu. To był już najwyższy czas, żeby zakończyć tę rozmowę.
- Proszę cię, żebyś pamiętał, że jedziemy na tym samym wózku.

II
Mniej więcej w tym samym czasie pod jednym z wysokoobrotowych sklepów z artykułami spo­żywczymi i gospodarstwa domowego w Czechowie Północnym, dzielnicy mieszkaniowej Lublina, niejaki Adam Szymanik, dwudziestosześcioletni diler narkotykowy bardziej znany jako Ojciec, puszczał nagranie na swoim telefonie z jakiegoś wydarzenia, którego uczestnikami byli on i jego dwaj kompani, śledzący z rozbawieniem to, co rozgrywało się na wyświetlaczu.
- Serio tego nie pamiętasz? - Szymanik zwrócił się z tym pytaniem do Borego, atletycz­nie zbudo­wanego dwudziestolatka w czapce z logo drużyny Motor Lublin.
- Ojciec, ja byłem tak napruty, że nawet nie pamiętam jak dotarłem do domu – zauważył Bory, kierując wzrok na swojego rówieśnika Delikata, mającego wygląd osiedlowego cwaniaka, jakby u niego szukał potwierdzenia swoich słów.
- Ja to akurat pamiętam, ale tylko dlatego, że parę chwil wcześniej osiągnąłem punkt zwrotny, co spowodowało, że jednak nie byłem aż tak najebany – Delikat powiedział to tak, jakby się usprawie­dliwiał przed kolegami.
- Tego będzie mi brakowało – powiedział Szymanik chowając telefon do kieszeni – bo nie wiado­mo, na kogo w tej warszawce trafię. Nie jestem pewien, tak szczerze mówiąc, czy dobrze robię. Ale też Wiedźminowi raczej się nie odmawia. Zresztą do czego ja bym tuatj doszedł? Narażam się, a jakby tak dokładnie policzyć, to w Warszawie w tydzień zarobię więcej niż tutaj w miesiąc. I jesz­cze niańczyć dorosłych już chłopów, dla których wyzwaniem jest wyprowadzenie się od mamusi.
Bory i Delikat spojrzeli na siebie.
- Bez obrazy, panowie – Szymanik zrozumiał, że jego podwładnym należy się jakieś głębsze wy­jaśnienie – ale pojawiła się okazja i głupi bym był, gdybym z niej nie skorzystał. Gdy będziecie w moim wieku też to zrozumiecie. Na razie wiecie tylko jedno, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szam­pana. Ale jest też inna ważna zasada, którą powinniście kierować się w życiu: nie ma rozwoju bez wysiłku. Wiadomo, że będzie ciężko. Przecież nie zgodziłem się od razu, bo muszę myśleć o Aga­cie. Dla niej to też może być szok... Jak to się mówi? Kulturowy? Chociaż w sumie to nie wiem. Może właśnie ona szyb­ciej się zaaklimatyzuje. Wiecie, te wielkomiejskie klimaty. Celebryci, gwiazdy kina i estrady – ostatnie zdanie Szymanik wypowiedział z wyraźną ironią.
- A gdyby ci się nie spodobało, to wrócisz do Lublina? - dla Delikata cały pomysł wydawał się ja­kąś abstrakcją, wiedząc że jego szef na salonach raczej do tej pory nie bywał. A jeśli już, to na ta­kich, gdzie nie było podłogi. Zresztą pytanie zadał w taki sposób, żeby zmusić go do ostrej reakcji.
- Kurwa, dlaczego masz z tym taki problem? Boli cię to, że otworzyły się przede mną nowe moż­liwości? - Szymanik szykował się do zbesztania Delikata, ale w tym momencie ze sklepu wyjechał wózek z zakupami, pchany przez atrakcyjną brunetkę, która z pewnym wysiłkiem skręciła w stronę zaparkowanego nieopodal BMW.
Szymanik otworzył bagażnik swojego samochodu.
- Nie kupiłam wszystkiego, bo o tej porze to półki są przebrane. Powinniśmy przyjechać rano.
- Rano nie miałem czasu. Ładuj to i jedziemy. - Szymanik sam zabrał się za pakowanie zgrzewek wody mineralnej do bagażnika, a Bory i Delikat chwycili za torby zakupowe, do których jego żona zaczęła pa­kować artykuły spożywcze. Gdy kobieta nachylała się nad koszykiem Bory kątem oka spoglądał pożądliwie na jej wydatny biust.
- Słuchajcie – Agata zwróciła się do Delikata i Borego – dla taty tylko jogurt naturalny i mleko zero procent tłuszczu. Jest po operacji i musi przestrzegać diety.
- Umiemy zrobić zakupy – Delikata irytował ton jakim żona ich szefa do nich mówiła.
- Gdy tylko się tam ustatkujemy, i wy będziecie tego chcieli, ściągniemy was do siebie. Będziecie mogli pracować dla mnie w Wawie. Współpraca między nami świetnie się do tej pory układała – mówiąc to Szymanik wyciągnął w ich stronę dwie butelki litrowego Jacka Danielsa. - Ode mnie, żebyście mnie dobrze wspominali – dodał z uśmiechem.
Delikat i Bory ochoczo przyjęli podarunki okolicznościowe.
- Do zobaczenia wkrótce – nastąpił moment pożegnania, zakończony krótkimi, ale mocnymi uści­skami pomiędzy mężczyznami. Szymanik wyglądał na wzruszonego, jednak wstydząc się swoich emocji, szybko odwrócił się i wsiadł do samochodu
- Powodzenia w stolicy – z lubieżnym uśmiechem zwrócił się do Agaty Delikat.
Ta chciała już coś powiedzieć, ale tylko uśmiechnęła się, pomachała chłopakom na pożegnanie i także wsiadła do samochodu, który po chwili ruszył.
- Będziesz za nimi tęsknił? - zapytała Agata.
- Jest coś o czym ci nie powiedziałem. W Warszawie nie będę miał nikogo pod sobą.
- To znaczy?
- Ja tam... Chodzi o to że... Na początku będę musiał...
- Chyba nie będziesz tam biegał z tematem?
Agata czekała, aż jej mąż stanowczo zaprzeczy tym insynuacjom, ale Szymanik tylko milczał.
- Będziesz dla Wiedźmina biegał z tematem?
Agata pochyliła się do przodu, próbując nawiązać z mężem kontakt wzrokowy. Ten jednak wyda­wał się zbyt zaabsorbowany prowadzeniem samochodu. Być może gryzło go sumienie, że tak długo ukrywał przed swoją kobietą tę wstydliwą dla niego informację. W praktyce oznaczało to, że prze­prowadzka z Lublina do Warszawy miała być zdegradowaniem jego, ale także i Agaty, pozycji spo­łecznej. Nawet jeśli finansowo mieliby na tym zyskać.
- Tylko na początku. Przez kilka miesięcy – wyrzucił wreszcie z siebie Szymanik. Przyniosło mu to pewną ulgę.
Agata nie wyglądała jednak na usatysfakcjonowaną potwierdzeniem swoich podejrzeń. Wręcz przeciwnie.
- Co ja powiem tatusiowi? - załkała żałośnie.
- Widzisz Agata, jaka ty głupia jesteś. Schodzimy w dół, żeby wybić się w górę. W Warszawie po­trzebują ludzi takich jak my. Młodych, dynamicznych, wiedzących czego chcą od życia. Przestań się mazać!
- Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś? - Agata próbowała się uspokoić. Bezskutecznie.
-A co by to dało?
Samochód zatrzymał się przed skrzyżowaniem na czerwonym świetle. Pozwoliło to Szymanikowi zebrać myśli.
- Żaba, obiecałem ci luksus i słowa dotrzymam. Musisz mi jednak pomóc. Ważne jest, żebym miał wolną głowę. Żadnych awantur. Słuchaj, różnie między nami było, ale zawsze umieliśmy się dogadać. I ja to doceniam. Po prostu nie chcę, żeby ci odwaliło tylko dlatego, że przeprowadziliśmy się do warszawki.
- Mnie ma odwalić? To ty przestań wsadzać kutasa w...
- Zamknij się! Właśnie o tym mówię! Nie możemy rozmawiać w ten sposób.
- Żadna kobieta na moim miejscu...
- Żadna kobieta nigdy ci nie dorównała i nie dorówna. Właśnie dlatego się martwię. Tam wszyst­ko będzie się działo szybciej i powinniśmy oboje zdawać sobie z tego sprawę.
Samochód ruszył na zielonym świetle.
- Pytałaś czy będę za nimi tęsknił. Nie wiem. Może nie powinienem.

III
Obsesje Ryszarda Kościuka dawały o sobie znać już od dłuższego czasu. Właściwie każda rozmo­wa z jego udziałem dotycząca polityki, zawierała dygresje na temat kondycji moralnej społeczeń­stwa. Czy naród byłby gotowy na takie poświęcenie jak podczas drugiej wojny światowej? Teza Kościuka była taka, że najdalej po tygodniu, ludzie zaczęliby jęczeć i trzeba byłoby się poddać.
- A ty, Rysiek, byłbyś za tym, żeby się poddać?
Nikodem Budzisz lubił zadawać swojemu zastępcy prowokacyjne pytania. Zresztą nie tylko jemu. Szef SBP ogólnie miał taki styl pracy, w którym zadawanie pytań było metodą na zo­rientowanie się, czy jego podwładni mówią całą prawdę i tylko prawdę. Nie liczyło się to, co ludzie mówili. Dla Bu­dzisza kluczowe znaczenie miało to, jak odpowiadali na jego pytania.
- Po co zaczynasz? – Kościuk odpowiedział pytaniem na pytanie z pewną dozą agresji, ponieważ poczuł, że jego szef podważa jego patriotyczne przekonania.
Gdy się uspokoił nastąpił kolejny wywód, tym razem jego tematem było przywództwo polityczne. Oczy­wiście nie dorosło ono do wyzwań współczesności. Budzisz słuchał tego jednym uchem, prze­gryzając krewetki z rusztu. Właściwie obaj panowie powinni byli zjeść spóźniony obiad w siedzibie Służby Bezpieczeństwa Polski na Rakowieckiej w Warszawie. Stołówka SBP miała przyzwoite menu. Bra­kowało tam tylko jednego – alkoholu.
- Ale zaczekaj chwilę – Budzisz przerwał monolog Kościuka odstawiając kieliszek z czerwonym winem – przecież chore społeczeństwo nie może wybrać zdrowego przywództwa.
- Widzę, że zaczynasz rozumieć. Prezydent powinien zostać wybrany, ale nie przez społeczeń­stwo, tylko przez...
- Czekaj, czekaj, czekaj... - Budzisz przyłożył palec do ust. – Tu może być podsłuch.
Kościuk jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że przecież restauracja do której przycho­dzili od jakiegoś czasu, nie zostało sprawdzona pod kątem kontrwywiadowczym.
- A dobra... - Budzisza bawiło to, że Kościuk nie łapał jego żartów. Tak było też tym razem. - Jak­by co, to powiemy, że byliśmy nachlani. To kto powinien wybierać prezydenta?
Pytanie zbiło z tropu Kościuka, ale Budzisz cały czas sprawiał wrażenie, że odpowiedź autentyczn­ie go interesuje. Rozsiadł się wygodnie na krześle. Obfity posiłek i alkohol sprawiły, że czuł się zrelaksowany. Teraz potrzebował jakiejś rozrywki i liczył na to, że Kościuk mu ją zapewni. Nie zawiódł się.
System w którym prezydent był zwierzchnikiem sił zbrojnych miał, według Kościuka, pewną wadę. Zapewniał, co prawda, cywilną kontrolę nad armią, ale gdy prezydent okazywał się być jed­nostką słabą, to w sytuacji zagrożenia, nie było możliwości jego wymiany przed upływem kadencji. Z premierem było łatwiej, ponieważ on opierał swoją rządy na więk­szości parlamentarnej, którą w różnych okolicznościach mógł stracić. Poza tym nikt nie głosuje na premiera, a prezydent ma jed­nak za sobą mandat w postaci głosów większości wyborców. W cza­sach gdy nic się nie dzieje, taki system od biedy może działać. I tak było do tej pory. Inwazja Rosji na Ukrainę skomplikowała jed­nak sytuację międzynarodową Rzeczypospolitej. Przywódca państwa będącego sojusznikiem kraju walczącego o utrzymanie niepodległości nie może być słaby. Nie może bać się podejmowania decy­zji. Nie może co kilka dni zlecać swojej kancelarii przeprowadze­nia wewnętrznych sondaży, by sprawdzić czy naród nadal go kocha. A taki właśnie był Bartosz Czartoryski.
- Gdyby nasz kochany prezydent nie był w stanie pełnić swojej funkcji na jego miejsce wszedłby Sidorkiewicz. Obaj wiemy, że jest jeszcze gorszy.
Kościuk musiał przyznać rację swojemu szefowi. W przypadku gdyby Czartoryski musiał z jakichś względów ustąpić z urzędu, na jego miejsce, do czasu wybrania nowego prezydenta, wszedłby mar­szałek sejmu. W tym konkretnym przypad­ku człowiek, który nadużywał alkoholu i w pracy nie poja­wiał się wcześniej niż około godziny dwuna­stej, żeby już o szesnastej, jeśli był do czegoś potrzeb­ny, trzeba było go szukać po całej Warszawie. No może nie po całej. Było nawet takie miejsce, gdzie pan marszałek wyjątkowo lubił przeby­wać, żeby odpocząć po trudach ciężkiej służby dla ojczyzny i narodu. Służba Bezpieczeństwa Polski wpadła na ten trop przypadkowo, przeglądając materiał nagrany w jednej z – jak to określał Budzisz – organizacji pozarządowych. Seks z nastoletnią prostytutką nie był co prawda przestępstwem, ale oznaczał kompromitację drugiej, według konstytucji, osoby w państwie. Tego typu nagrań było kilkanaście. Kierownictwo służb najbardziej upodobało sobie ten, na którym Sidorkiewicz ma problemy ze wzwodem. Gdy Kościuk oglądał go po raz pierwszy był zażenowany, tym bardziej że musiał wysłuchiwać komentarzy Budzisza w stylu: „zaraz się zacznie” albo „marszałek i tym razem nie stanął na wysokości zadania”. Ale z czasem doszedł do oczywistego wniosku, że gdyby trzeba było wymusić na marszałku podjęcie jakiejś decyzji, to wystarczyło sięgnąć po któryś z nagranych ukrytą kamerą filmów. Obaj z Budziszem zastanawiali się głośno, czy w kancelarii sejmu trzeba by zorganizować specjalny seans, czy jednak Sidorkiewicz uwierzyłby im na słowo, że istnieją dowody świadczące o jego wątpliwej moralnie działalności.
- Chciałbyś, żeby to Sidorkiewicz był prezydentem?
Kościuk nie odpowiedział na prowokacyjne pytanie. Niezrażony Budzisz zerknął do butelki. Była pusta.
- To może zapytam inaczej: jak chciałbyś dokonać podmianki na stanowisku prezydenta? - powie­dział to zupełnie bez emocji, rozglądając się za kelnerem.
- Podmianka jest możliwa tylko w wyniku śmierci Czartoryskiego. Nie widzę innej opcji – tym razem to Kościuk sprawdzał reakcję swojego rozmówcy.
Do stolika zbliżał się kelner. Zanim podszedł na tyle blisko, żeby usłyszeć o czym rozmawiają Budzisz wyszeptał:
- Dokończymy tę rozmowę na Rakowieckiej. Jak wrócę z Kijowa.

Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

2
Janusz 2000 pisze: (pn 26 sie 2024, 21:40) Podczas obrad Biura Bezpieczeństwa Narodowego tydzień po wybuchu wojny to Budzisz, jako jeden z nielicznych, pochwalił pomysł Czartoryskiego, polegający na podpisywaniu indywidualnej zgody na służbę obywatela Polski w obcej armii, która formalnie była zakazana.
Nie czytałam całości, dlatego zapytam czy opierasz świat na rzeczywistych przepisach prawa? Bo z tego co czytałam, to wydaje mi się, że takiej zgody udziela minister obrony (po spełnieniu warunków określonych w ustawie i rozporządzeniu), karane jest podjęcie służby bez zgody MON.
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

3
ithi pisze: (pn 26 sie 2024, 23:03) czy opierasz świat na rzeczywistych przepisach prawa?
Po dłuższym namyśle podjąłem decyzję, że jednak nie powinienem zbyt daleko odchodzić od realiów. Dlatego też zrezygnowałem z tworzenia własnego systemu politycznego ze stanowiskiem wiceprezydenta i zamiast tego w całej intrydze ważną postacią będzie marszałek sejmu. To marszałek jest formalnie drugą osobą w państwie.

Dziękuję za zwrócenie uwagi, że potrzebna jest zgoda MON. Szczerze pisząc to nie sprawdziłem tego :)
Zmienię to tak, że podczas obrad BBN minister obrony miał wątpliwości czy powinno się wydawać taką zgodę i dopiero reakcja prezydenta go do tego przekonała. Powiedzmy, że u mnie to będzie wyglądało tak: MON wydaje zgodę na wniosek prezydenta. Wystarczająco blisko realiów :)

Pozdrawiam

Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

4
To teraz kilka słów ode mnie : )

Brakuje mi tutaj zdecydowanie jakiegoś wstępu - nie dajesz mi, jako czytelnikowi, wejść na spokojnie w historię, wczuć się w klimat. Po prostu od razu przechodzisz do życia i to jest trochę jak rozgrywanie meczu bez rozgrzewki. Pojawiają się przemyślenia Czartoryskiego, a na tym etapie nie wiadomo, kto to w ogóle jest. Jestem za tym, by przemyślenia pojawiały się po jakiejś choćby mniejszej akcji - niekoniecznie "te pościgi te wybuchy", ale żeby najpierw poznać bohatera podczas wydarzeń, a dopiero potem wejść w jego myśli. To oczywiście żadna prawda objawiona, ale dla mnie osobiście nie jest zachęcające przebicie się przez blok tekstu, który skupia się na analizie dosyć skomplikowanego zagadnienia, które na ten moment dla mnie jako czytelnika jest obojętne. Może warto jednak trochę przedstawić bohaterów, namalować tło akcji, opisać emocje.

Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

5
Przeczytałem nie męcząc się i czytałbym dalej z rozpędu, więc jest całkiem nieźle. Mniejsze potknięcia, jeżeli idzie o zapis, w zasadzie mogę pominąć, bo nie trafiają się często i są to uchybienia małego kalibru. Na tym etapie nie powiedziałbym, że fabuła jest jakaś szczególna, ale na pewno dobrze się to czyta (mnie przynajmniej). Najsłabszym ogniwem jest część druga, gdzie mnogość postaci wprowadza chaos, nie wiadomo kto co mówi i kto jest kto, ale na koniec zaczyna się przejaśniać. Po przeczytaniu nie umiałbym przytoczyć ksywek, tych w domyśle dresiarzy spod budki z piwem, a takiego Czartoryskiego czy Budzisza zapamiętałem, być może przez skojarzenia. ;)

Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

6
WandaWadlewa pisze: (sob 31 sie 2024, 20:14) Pojawiają się przemyślenia Czartoryskiego, a na tym etapie nie wiadomo, kto to w ogóle jest.
Trzeba chyba zacząć od wiecu wyborczego. Czartoryski wyjdzie na mównicę i wygłosi prezydenckie przemówienie, z którego będzie wynikało, że jest największym przywódcą RP od czasu drugiej wojny światowej. Później wsiądzie do prezydenckiej limuzyny i podczas trasy do Belwederu, będzie miał przemyślenia na temat swojej prezydentury. Te przemyślenia będą bardziej pokrywały się z rzeczywistością. Tak można by wprowadzić tę postać.

Pozdrawiam

Dodano po 11 minutach 50 sekundach:
Max pisze: (ndz 01 wrz 2024, 12:35) Najsłabszym ogniwem jest część druga, gdzie mnogość postaci wprowadza chaos, nie wiadomo kto co mówi i kto jest kto, ale na koniec zaczyna się przejaśniać.
Zauważyłem, że sceny z dwiema postaciami pisze się o wiele łatwiej. Bo gdy jest ich więcej, to trzeba się zastanawiać, kiedy dana postać ma coś powiedzieć albo zrobić. Ta scena rozgrywa się przed sklepem, ponieważ chciałem za jednym razem wprowadzić Agatę. Mogłem to zrobić opisując jakąś imprezkę, ale wtedy wypadałoby opisać większą grupę ludzi, więcej kobiet... A tak to mężczyźni czekają, aż kobieta zrobi zakupy :)

Pozdrawiam

Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

7
Janusz 2000 pisze: (pn 26 sie 2024, 21:40) wszedłby mar­szałek sejmu. W tym konkretnym przypad­ku człowiek, który nadużywał alkoholu i w pracy nie poja­wiał się wcześniej niż około godziny dwuna­stej, żeby już o szesnastej, jeśli był do czegoś potrzeb­ny, trzeba było go szukać po całej Warszawie. No może nie po całej. Było nawet takie miejsce, gdzie pan marszałek wyjątkowo lubił przeby­wać, żeby odpocząć po trudach ciężkiej służby dla ojczyzny i narodu.

Jeśli t ma być wiarygodne political fiction, to zastanowiłbym się jeszcze nad tym marszałkiem sejmu zamiast wiceprezydenta. Bo marszałek jednak wydaje się jakoś mniej sterowalny przez służby (ale może się mylę). Jest jednym z posłów i jest wybierany przez sejm - jest zatem zależny od swojej partii, dyscypliny partyjnej, układów, humorów prezesa, itp. Poza tym zastępuje prezydenta w razie śmierci tylko przejściowo, do czasu jak najszybszych nowych wyborów. Intryga musi więc zakładać jakąś szybką akcję z wykorzystaniem figuranta (myślę, że max 2-3 miesiące), bo za chwilę, będzie wybrany nowy prezydent. Poza tym marszałka stosunkowo łatwo odwołać (na wniosek 46 posłów i głosowanie "za" bezwzględnej większości przy udziale co najmniej połowy ustawowej liczby posłów - czyli przy najlepszych wiatrach wystarczy 116 posłów do odwołania, o ile dobrze liczę). Marszałek ma też bardziej sprecyzowane obowiązki niż mógłby mieć ewentualny wiceprezydent - prowadzenie obrad sejmu, itd. Myślę, że trudno mu by było regularnie szlajać się po burdelach akurat w czasie pracy, nie mówiąc o spóźnieniach na obrady. Fikcyjna funkcja wiceprezydenta wydaje się bardziej stworzona do takich rzeczy. To takie nie wiadomo co, pomocnik prezydenta, niezbyt określona funkcja, która nabierałaby znaczenia dopiero w razie niemocy lub śmierci prezydenta. Może warto przemyśleć stworzenie w miarę spójnego nowego systemu politycznego, gdzie jednak jest ten wiceprezydent. W political fiction to przecież uchodzi, byle było konsekwentne.

Na przykład wiceprezydent w USA jest zarazem przewodniczącym senatu (wyższej izby), choć w zasadzie nie uczestniczy w głosowaniach. Może warto wykorzystać i stworzyć taką hybrydę polsko-amerykańskiego systemu. Oczywiście zaznaczając w fabule już na wstępie, że po długich deliberacjach i ścieraniu się wielu poglądów dokonano zmian w Konstytucji i zmieniono system polityczny w Polsce poprzez wprowadzenie funkcji wiceprezydenta. Może już nawet za tą zmianą stały służby (tylko którego państwa?), przekupujące polityków i politologów oraz urabiające opinię społeczną.

Przeciętny czytelnik raczej nie będzie wnikał aż tak głęboko, czy taki system polityczny będzie działał. Byle mu to wiarygodnie podać na tacy. A że paru politologów popuka się w czoło... Na książki Mroza prawnicy i prokuratorzy pewnie też się pukają;)

Kulisy Operacji Belweder - rozdział pierwszy

8
Jakub2024 pisze: (pt 06 wrz 2024, 12:48) wiarygodne political fiction, to zastanowiłbym się jeszcze nad tym marszałkiem sejmu zamiast wiceprezydenta. Bo marszałek jednak wydaje się jakoś mniej sterowalny przez służby (ale może się mylę). Jest jednym z posłów i jest wybierany przez sejm - jest zatem zależny od swojej partii, dyscypliny partyjnej, układów, humorów prezesa, itp. Poza tym zastępuje prezydenta w razie śmierci tylko przejściowo, do czasu jak najszybszych nowych wyborów. Intryga musi więc zakładać jakąś szybką akcję z wykorzystaniem figuranta (myślę, że max 2-3 miesiące), bo za chwilę, będzie wybrany nowy prezydent.
Sam już nie wiem. Gdyby Czartoryski miał swojego zastępcę to sprawa byłaby prostsza. Natomiast mimo wszystko boję się reakcji mądrali (i nie chodzi tylko o politologów), którzy będą się czepiać, że Polska to nie US. Zastanawiam się, czy tego całego pomysłu nie rzucić w cholerę i zająć się czymś innym. Zaczyna mi to ciążyć. Tylko jak raz rzucę coś, o czym myślę od kilku miesięcy, to za drugim razem będzie już łatwiej i niczego nie skończę.

Właśnie problemem jest to, że marszałek pełni obowiązki prezydenta tylko przez krótki czas, więc służby musiałyby "wystawić" go jako kandydata w wyborach i jeszcze zadbać o to, żeby wygrał. Inaczej to nie ma sensu. Jak pokazał nam rok 2010 jest to możliwe. Tylko wtedy to nie służby wystawiły swojego kandydata, a partia rządząca. Tak więc spiskowcy musieliby mieć pewność, że marszałek wystartuje w wyborach. Mają na niego haka w postaci taśm prawdy, więc byłoby to na zasadzie "nie chcem, ale muszem". A co jeśli partia rządząca nie zgodzi się poprzeć takiego kandydata? Tutaj musiałbym wprowadzić wątek następnego haka, tym razem na prezesa rady ministrów. Może jakaś teczka z czasów słusznie minionych, będąca dowodem na to, że premier jako student donosił na kolegów z uczelni do SB? Coś bym wymyślił. Jedyną niewiadomą byłby wynik wyborów. Ale tutaj służby po prostu zdecydowałyby się na ryzyko. Gdyby zabrakło Czartoryskiego, a partia rządząca murem stanęła za kandydaturą pełniącego obowiązki prezydenta marszałka, to takie ryzyko warto byłoby, według bezpieczniaków, podjąć.
Jakub2024 pisze: (pt 06 wrz 2024, 12:48) Marszałek ma też bardziej sprecyzowane obowiązki niż mógłby mieć ewentualny wiceprezydent - prowadzenie obrad sejmu, itd. Myślę, że trudno mu by było regularnie szlajać się po burdelach akurat w czasie pracy, nie mówiąc o spóźnieniach na obrady. Fikcyjna funkcja wiceprezydenta wydaje się bardziej stworzona do takich rzeczy.
Co do marszałka i jego braku czasu, to się nie zgadzam. Ile jest partii w obecnym sejmie? Chyba ze dwadzieścia :) Taki żarcik. Ale chodzi o to, że każdy klub poselski ma swojego wicemarszałka. I każdy z nich chce siedzieć w marszałkowskim fotelu. Więc mając tylu zastępców można wygospodarować trochę wolnego czasu. Ale rzeczywiście wiceprezydent bardziej by się nadawał. Muszę to jeszcze przemyśleć.

Pozdrawiam
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron