PROGNOZA
NOC
- Miśku. Śpisz?
Poczułem chłodny powiew na skórze. Kołdra gdzieś znikła. Wymacałem ją w dole łóżka i podciągnąłem z powrotem na nasze nagie ciała. Była jeszcze ciepła. Wsunąłem się pod nią głęboko, skuliłem w pozycji embriona i złożyłem policzek na brzuchu kobiety. Był jak miękka i ciepła poduszka. Chciałem wrócić w kojące objęcia snu, ale przeszkodziły mi dziwne odgłosy dochodzące spod pępka, akurat pod moim uchem.
- Burczy ci w brzuchu, kotku – zauważyłem.
- Bo nie jadłam kolacji. Chodź tu wyżej.
Wyciągnęła mnie za włosy spod kołdry. Jęknąłem.
- Chcę spać. Jest piątek. Środek nocy.
- A pamiętasz ten wtorkowy film?
Cała Ona! Studentka architektury i miłośniczka kina francuskiego. Poznaliśmy się przed rokiem na jakimś wernisażu. Mocno zaiskrzyło i już po piątej randce wprowadziła się do mojego mieszkania na parterze w nowoczesnym bloku. Twierdziła, że ma w sobie coś z Brigitte Bardot. Do tej pory nie udało mi się odkryć, co to takiego.
- Przecież nie podobał ci się – mruknąłem.
- Nie. Ale to co robiliśmy...
- Ach, to...
Tamten wieczór spędziliśmy w kinie położonym w galerii handlowej. Nie bardzo chciałem tam jechać. Byłem przemęczony. Poza tym galeria mieściła się niedaleko stadionu piłkarskiego. Akurat odbywał się mecz z przyjezdną drużyną i spodziewano się zamieszek na ulicach. Obawiałem się późnego powrotu do domu nowym samochodem, za który wciąż spłacałem raty. Kotek jednak postanowił świętować rocznicę naszego związku. Zawsze umiała mnie przekonać. Usiedliśmy w ciemnej sali kinowej i zanurzyliśmy się w opowieść o nieszczęśliwej miłości alzackiego pasterza i wiejskiej nauczycielki. Z głębokiej zadumy wyrwał mnie Kotek, który – najwyraźniej, poddając się intelektualnie – wsunął mi ciepłą dłoń za pasek spodni. To u niej ceniłem. Gotowość seksualną oznajmiała w sposób nie budzący żadnych wątpliwości. Ponura listopadowa aura zniechęcała do powrotu do domu, więc zrobiliśmy to w ekspresowym tempie. W kinowej, damskiej toalecie. Przy akompaniamencie zażenowanych chichotów i chlupotu strużki moczu dochodzącego z sąsiedniej kabiny. Ot, chwila namiętności. Ale po co do niej wracać?
- Misiaczku, bierzesz tabletki antykoncepcyjne?
Nic nie odpowiedziałem. Zaskoczyła mnie tym pytaniem.
- Pamiętasz chyba, że teraz twoja kolej? - spytała.
- No i co z tego! Przecież wiesz, że mam po nich pryszcze na plecach.
Marne tłumaczenie. Zapomniałem o tych cholernych tabletkach. Od tygodni leżały gdzieś na dnie szuflady z bielizną. Nie przepadałem za nimi, bo było coś niemęskiego w tych pigułkach dla facetów. Poza tym sprzedawano je od niedawna i jeszcze niewiele wiedziano o skutkach ubocznych. Zresztą, w skrytości ducha uważałem antykoncepcję za problem tradycyjnie i biologicznie kobiecy. One od niepamiętnych czasów łykały pigułki i już zdążyły się do tego przyzwyczaić. Przystosować. Zgodziłem się na łykanie na zmianę tylko w imię równouprawnienia. Jednak często zapominałem.
- Bo wiesz, ja miałam wtedy dzień płodny.
- Aaaa, dzień płodny...
Miałem dość mętną orientację w kwestii dni płodnych.
- No i co? – spytałem.
- No i to, że zrobiłam taki superszybki test. I wyszło na to, że jestem w ciąży.
Przeturlała się na mnie, miażdżąc mi twarz piersiami. Poczułem, że otacza mnie gęsta mgła. Serce przestało bić. Oddech zatrzymał się w połowie drogi do płuc. Przed oczami zawirowały ciemne płaty. Zacząłem się dusić. Zepchnąłem ją i sięgnąłem do włącznika nocnej lampki.
- O cholera! Ładnie nas urządziłaś! Nie mogłaś mi przypomnieć o tych tabletkach?
Schowała twarz w poduszkę. Przez chwilę kontemplowałem grę światła na przyjemnych krągłościach jej pupy. Jeszcze wczoraj za nią szalałem. Spomiędzy pośladków, wzdłuż kręgosłupa powoli spłynęła kropelka potu i zatrzymała się we wgłębieniu na wysokości krzyża. Zanurzyłem w niej palec i podniosłem do ust. Była słona.
- No, nie martw się. Te testy czasami zawodzą – pocieszyłem, uspokajając bardziej siebie samego.
- Jeśli to prawda, szef mnie wywali! A miałam przejść na normalny etat!
Rozryczała się na dobre. Pocieszałem ją drapaniem po plecach. Byłem starszy zaledwie o cztery lata, ale czułem się dojrzalszy o czterdzieści. Pewnie ją wywalą. Była tylko stażystką w firmie projektowej. Czy sam poradzę sobie z naszym utrzymaniem? Czynsz, raty za mieszkanie i samochód, czesne za jej studia, ciuchy, kosmetyki. Cholera, nie zarabiała zbyt wiele, ale wspierała nasz budżet. A jeszcze dziecko? Ile kosztuje dziecko? Czy będę musiał prosić o podwyżkę? Dopiero co ustawiłem się w firmie i nadal musiałem udowadniać, że na to zasłużyłem. W takiej chwili dziecko? Przyznaję, nasza znajomość przeleciała w oparach feromonów i hormonów, ale - proszę mi wybaczyć - czy ktoś wspominał, że po drodze zahaczymy o dziecko? Tylko spokój mógł nas uratować.
- Kochanie – powiedziałem - są takie specjalne tabletki. Wiesz, trzeba je zażyć szybko po stosunku i po sprawie.
- Tak, ale one są na receptę. Poza tym już za późno - przerwała mi. - Są skuteczne w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. A już minęły dwie doby. Nie chcę ryzykować.
- Czekaj. Na pewno są też takie, które działają po dłuższym czasie! Musimy tylko zdobyć receptę. Im szybciej, tym lepiej! Daj mi swoją komórkę.
- Miśku. Po co?
Spojrzałem na nią cielęcym wzrokiem.
- Pomyślałem, że moglibyśmy odwiedzić twojego ginekologa.
- Jest prawie druga w nocy – zauważyła trzeźwo.
- Wiem. Niech nareszcie zarobi na tę kasę, którą mu płacisz. Zadzwonię do niego. Zdobędziemy receptę i pojedziemy do nocnej apteki po tabletki.
- Chyba oszalałeś!
Jednak determinacja bijąca z moich oczu musiała ją przekonać, bo wyciągnęła telefon.
- No dobrze, to już lepiej sama zadzwonię. - westchnęła i wyszukała numer.
- Pan Dziuraszek?
Nazwisko tego ginekologa nieodmiennie wprawiało mnie w dobry nastrój.
- Mówi Wilecka. Proszę wybaczyć tę nienormalną porę, ale potrzebuję pomocy.
I koniec. Załatwione. W środku nocy facet wyskoczył z łóżka i poleciał do przydomowego gabinetu. Pewnie przyjmie nas rozczochrany, w kapciach i pidżamie. Ona wskoczyła na chwilę do łazienki i wyszła z lekkim makijażem. Potem ubrała obcisłe legginsy, żeglarskie tenisówki i czarny wełniany golf. Wyglądała jak ponętna licealistka. Kiedyś, piałbym z zachwytu. Sam wciągnąłem pierwsze rzeczy, jakie nawinęły mi się pod rękę. Narzuciliśmy płaszcze i wybiegliśmy do samochodu.
Po chwili już płynęliśmy przez uśpione miasto. Białe linie na asfalcie wyznaczały nam kurs. Ogrzewanie szumiało cicho. Kobiecy głos w radiu kołysał śpiewnie „close your eyes, give me your hand, darling...”. Ziewaliśmy w zgodnym duecie. W pewnym momencie wyprzedziło nas kilka japońskich motocykli, wyjących silnikami niczym samuraje zwalczający obstrukcję. Dawcy organów, pomyślałem. Jaką cenę tak naprawdę ma ludzkie życie? Zmieniłem stację. Uduchowiony głos księdza grzmiał „Niech Bóg się ulituje nad grzesznikami, którzy odmawiają życia dzieciom źle prognozowanym.” W tle chór nabożnych głosów recytował „.odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...”. Poczułem, że wpadam w trans. Cholera! Przydałaby się kawa! Dokąd my właściwie jedziemy? Zaczynałem zapominać. Oderwałem oczy od drogi i zerknąłem na zaciętą minę pasażerki. Uderzyła dłonią w deskę rozdzielczą.
- Co my właściwie robimy? To jakaś paranoja! – rzuciła.
- Już prawie jesteśmy – powiedziałem. - Zaraz będzie po wszystkim.
Pomyślałem jednak, że może mieć rację. Odbijało nam.
Zatrzymałem samochód w cichej willowej dzielnicy, przed bramą okazałej rezydencji i nacisnąłem dzwonek przy furtce oznaczony napisem „GABINET”. Kamera umieszczona nad furtką zlustrowała nasze postaci i widocznie zostaliśmy zaakceptowani, gdyż furtka szczęknęła cicho i wejście stanęło otworem. Ogrodowe latarnie wydobyły z mroku połaci równo przystrzyżonego trawnika. Pomiędzy nimi biegła ścieżka wysypana drobnymi białymi kamykami. Podążyliśmy skrzypiącym traktem w głąb posiadłości, omijając ciemny gmach rezydencji. Dotarliśmy do parterowego domku o ścianach oplecionych brązowiejącą winoroślą. Na froncie budyneczku jaśniały dwa okienka przesłonięte żaluzjami, spomiędzy których sączyły się strużki żółtego światła. Pod daszkiem osłaniającym drzwi wejściowe kołysały się na sznurkach bambusowe listewki. Klak... klak... klak...” klekotały cicho. Poczułem, że odpływam myślami.
- Klak, klak, klak – powtórzyłem.
I odetchnąłem głęboko. Upiorna noc zmierzała ku końcowi. Drzwi domku otworzyły się i przywitał nas pan doktor ginekolog Stefan Dziuraszek. Ubrany był w szary garnitur, włoskie buty i krawat o odcieniu lekko wiśniowym, zaciągnięty pod szyją. Krótkie, czarne wąsiki dopełniały stroju i nie wyglądały na ubrane przed chwilą. Zresztą cały pan Dziuraszek nie wyglądał na „przedchwilowego”, chociaż od naszego telefonu upłynęło najwyżej dwadzieścia minut. Zastanawiałem się, czy przed zaśnięciem wiesza wyprasowany garnitur obok łóżka. Z zadowoleniem odkryłem ślady zarostu na jego policzkach. Pachniał niczym Hawana o zachodzie słońca, ale nie był doskonały.
- Witaj droga Mario – powiedział, wyciągając rękę do Kotka.
Droga Mario? Dobrze, że się jeszcze nie cmoknęli. A może trafiliśmy do psychoanalityka?
- A to... - zawiesił głos, lustrując mnie na wzór kamery przy furtce.
- Kalinowski - przedstawiłem się.
- Miło mi poznać, Dziuraszek – odwzajemnił się.
Z obojętnego tonu wywnioskowałem, że na liście znajomych umieścił mnie gdzieś pomiędzy listonoszem a obwoźnym sprzedawcą odkurzaczy. Wyciągnął rękę i poczułem mocny uścisk dłoni nawykłej do trzymania rakiety tenisowej. Potem zaprowadził nas do gabinetu zabiegowego, usytuowanego po lewej stronie wąskiego korytarza. Zastaliśmy tam oszklone laboratoryjne szafki pełne tajemniczych buteleczek, pudełeczek i połyskujących metalicznie narzędzi. Pod ścianą stała szpitalna kozetka na kółkach, przesłonięta zielonkawym parawanem. Jednak przede wszystkim mój wzrok przyciągnął zatrważający fotel z uchwytami, w których zapewne unieruchamiano szeroko rozwarte uda pacjentek. Przypomniałem sobie średniowieczne dyby oglądane kiedyś w muzeum tortur.
- Myślę, że powinien pan zaczekać w drugim pokoju, tam jest wygodna kanapa i czasopisma - zaproponował Dziuraszek.
Zabrzmiało to bardziej jak rozkaz. Kotek przytaknął skinieniem głowy. Cóż było robić? Posłusznie pomaszerowałem do pokoiku po przeciwnej stronie korytarza. Był tam nawet telewizor.
Sięgnąłem po pilota i skakałem po programach, aż zatrzymałem się na niemieckim talk show poświęconym prognozowaniu zapłodnień. Akurat wypowiadała się Sabine Gruber (lat 26, pulchna pielęgniarka z Berlina). Wraz z mężem Hansem postanowili mieć dziecko, więc zamówili prognozę zapłodnienia na kwiecień. Wyszło na to, że zapłodnienie przypadające na kwietniowy okres koncepcyjny Sabine dawało dużą szansę na syna. Jednak poza tym istniała groźba wystąpienia u dziecka wielu niekorzystnych cech. I to niektórych z prawdopodobieństwem ponad 50%. Były to: alkoholizm (85%), schizofrenia (70%), narkomania (70%), a także homoseksualizm (65%). Ten ostatni nie stanowił problemu dla Sabine, ale Hans był tej orientacji stanowczo przeciwny. Na dodatek przewidywana inteligencja dziecka nie przekraczała 100 IQ. Co prawda, sprecyzowano parogodzinny okres, w którym Gruberowie mieli 80% szans na spłodzenie geniusza z ilorazem inteligencji powyżej 180, jednak nawet wtedy prawdopodobieństwo alkoholizmu wynosiło 95%. Gruberowie nie zamierzali ryzykować i wzbogacać świata o kolejnego genialnego pijaka. Na razie odsunęli myśl o dziecku. Tym bardziej, że w maju Hans wylatywał na kilkumiesięczny kontrakt do USA. I to był właściwie koniec ich wspólnej historii. W nowojorskim klubie Hans poznał „kobietę swego życia” (jak sam o nie mówił), a do Berlina wrócił tylko po to, by załatwić sprawy rozwodowe. „Gdybym była w ciąży, nie odszedłby do tej lalkowatej pindy z silikonowymi cyckami.”, wzdychała żałośnie Sabine. Publiczność zgromadzona w studio jednogłośnie odsądziła nieobecnego Hansa od czci i wiary. Przy okazji ostro oberwało się jankeskiej tandecie wypierającej z rynku markowe germańskie produkty. Potem w studio pojawiła się Gabriela (25 lat, ponętna instruktorka fitness z Hanoveru). Jej narzeczony Willi (piłkarz w drugiej Bundeslidze) wykupił prognozę zapłodnieniową na cały kwartał. W terminach zapłodnienia pokrywających się z okresami koncepcyjnymi u Gabi istniało duże prawdopodobieństwo spłodzenia urodziwej dziewczynki (80%). W życiu dorosłym cechowałyby ją jednak: skłonność do depresji (70%), nerwic (60%), astmy i anemii (70%), raka jelit (70%) oraz samobójstwa (50%). Oprócz tego przewidywano duże uzdolnienia plastyczne. Szansa, że zostanie malarką wynosiło aż 90% - o ile dożyje wieku dorosłego. Zniesmaczony Willi oświadczył, że jego córka nie będzie anemiczną wariatką, choćby malowała słoneczniki jak sam Picasso. Łaskawie zgodził się jednak na dogrywkę, czyli ponowienie prognozy w kolejnym kwartale. Przy czym zastrzegł, że podda się walkowerem i zerwie zaręczyny, jeżeli Gabi znowu zawali sprawę. „Drużyna ma być dopasowana jak korki Beckenbauera”, zacytował złotą myśl swojego coacha. „A niedopasowane korki trzeba wymienić”, dorzucił własną mądrość. „Aber... aber... Ich liebe Dich, Willi...”, chrypiała Gabi do kamery, roniąc łzy z pięknych oczu... Poczułem, że zaczyna mnie boleć głowa. Wyłączyłem telewizor.
Siedziałem znowu w ciszy, nasłuchując szmerów dochodzących z gabinetu. Z bólem uświadomiłem sobie, że Dziuraszek pojawił się przede mną w życiu Kotka. W czasach, kiedy ona nawet nie śniła o randkach ze mną, ginekolog już badał mały pieprzyk schowany pod jej wzgórkiem łonowym. Nazywaliśmy go „naszą tajną plamką”. W końcu wyszli. Niemal po godzinie. Przynajmniej nie obejmowali się, więc zdusiłem narastające w gardle warczenie.
- I co? - zapytałem.
Zagrzechotała małym pudełkiem.
- Mamy te tabletki. Powinnam zażyć jedną przed upływem doby.
- A więc... - westchnąłem z ulgą.
- I jestem w ciąży prawie na sto procent - dodała, składając dłonie na brzuchu.
- Ale mamy te tabletki, prawda? - upewniłem się.
Węszyłem kłopoty, bo coś za często zezowała na Dziuraszka.
- Najpierw zrobimy prognozę – odpowiedziała tym swoim tonem, który zbyt dobrze znałem, by oponować.
- A skąd u diabła w środku nocy weźmiesz prognozer? – zapytałem tylko.
- Tak się szczęśliwie składa, że posiadam rzeczone urządzenie - wtrącił się Dziuraszek.
Miałem chęć go udusić. To on musiał ją namówić.
- Przykro mi, ale nie mamy przy sobie zbyt wielu pieniędzy - sięgnąłem po ostatnią wymówkę.
- Och, pani Maria od lat jest moją pacjentką – odparł, przyglądając się mojemu ubraniu. – Zastosujemy rabat, a zapłacić możecie później. Nie ma potrzeby martwić się o sprawy finansowe.
Trochę się stropiłem. Musiałem naprawdę kiepsko wyglądać. To przez ubieranie się w takim pośpiechu.
- Prognozer mam w willi, w piwnicy. Nie afiszuję się z nim, bo koledzy różnie podchodzą do takich nowości. Szczególnie ci konserwatywni narzekają, że prognozowanie istniejących ciąż jest wątpliwe etycznie – rzekł z przekąsem. - Wejdziemy bocznymi drzwiami, ale proszę o ciszę, bo żona i dzieci śpią na górze.
Dochodziło wpół do czwartej nad ranem, gdy opuściliśmy ukryty w splotach winorośli romantyczny gabinecik i udaliśmy się do rezydencji majaczącej w przeciwległym krańcu ogrodu. Elegancki szarlatan szedł przodem.
- Wiedziałaś, że on ma prognozer? - szepnąłem.
- Domyślałam się.
Przysunęła się i pocałowała mnie w policzek. Przemknęło mi przez głowę, że może niedługo też wystąpimy w telewizyjnym talk show.
Prognozery pojawiły się parę lat temu. Bazowały na pseudonaukowej teorii głoszącej, że moment, w którym doszło do zapłodnienia ma determinujący wpływ na losy rodzącego się dziecka. Elementem tej teorii była nowa definicja świadomego rodzicielstwa. Świadomym rodzicem jest ten, kto precyzyjnie planuje zapłodnienie, tak aby zapewnić dziecku jak najlepszą przyszłość. W oparciu o potencjalną datę zapłodnienia układano dla przyszłych płodów rozbudowane horoskopy. W tym właśnie pomagały prognozery. Pary, chcące zostać rodzicami, przechodziły badania prognozerami i otrzymywały opis cech przyszłego potomka. Najwyższą trafność realizacji prognozy zapewniało zapłodnienie w sposób naturalny, czyli przez seks. Miało to coś wspólnego z biochemicznym dobrostanem organizmów rodziców i ładunkiem emocjonalnym niesionym przez plemnik na randkę z komórką jajową. Dla mnie to były zwykłe czary-mary! Ponadto, naturalne zapłodnienie było jednak trudne do wykonania z taką punktualnością, z jaką ludzie stawiają się na randkę do kawiarni. Przy tworzeniu prognoz dzielono więc comiesięczny okres koncepcyjny kobiety na dobowe przedziały czasowe, nazywane hipotetycznymi terminami zapłodnienia. Do każdej doby przypisywano określone cechy potomka i obliczano szanse na ich wystąpienie. Regularny okres u kobiety pomagał w tych kalkulacjach. Nadal jednak była to tylko loteria. Mimo to, zdecydowanie negatywna prognoza najczęściej skłaniała do przesunięciu decyzji o poczęciu dziecka. Nikt nie chciał ryzykować u potomka raka okrężnicy, nawet tylko na 60%. Prognozery umożliwiały tworzenie horoskopów maksymalnie na nadchodzący kwartał, więc badania musiano regularnie ponawiać, aż do otrzymania pozytywnego wyniku. Pomimo dyskusyjnej wiarygodności tych usług ich popularność wciąż wzrastała. Nawet niektórzy duchowni kościelni byli przychylni prognozom i nazywali je naturalną inżynierią genetyczną, posiadającą liczne zalety profilaktyczne. Nie przypuszczali niestety, że ubocznym efektem prognoz będzie wzrastająca liczba cichych aborcji. Niektóre pary, wiedząc, że już doszło do nieplanowanej ciąży, robiły tzw. prognozę „wsteczną” - na podstawie przybliżonej daty zapłodnienia z minionych trzech miesięcy - a potem wdrażały swoistą profilaktykę następczą, usuwając płód, jeśli marnie rokował na przyszłość. Ponoć również w parlamencie prognozy wzbudziły zainteresowanie kilku małych partii politycznych i ich posłowie zaczęli nawoływać do obowiązkowego prognozowania wszystkich par planujących potomstwo, w imię bezpieczeństwa narodowego. Chcieli w ten sposób lokalizować i eliminować jednostki niebezpieczne lub nieprzydatne dla społeczeństwa, zanim jeszcze pojawią się na świecie. Obecne prawo jednak nie interesowało się prognozerami bardziej niż cygankami wróżącymi z ręki i fusów po kawie. Za to modne magazyny ukuły futurystyczną nazwę „prognozzing” i uznały zjawisko za bardzo „trendy”. Natomiast poważni naukowcy i szacowni lekarze unikali tego tematu niczym ognia. W przeciwieństwie do grupy co bardziej pragmatycznych następców Hipokratesa, którzy szybko dostrzegli nowe źródło dochodów i od tajemniczych dostawców nabywali „rzeczone urządzenia”, jak je nazwał Dziuraszek. Jeśli zaś chodzi o ceny usług prognostycznych, to nawet najtańsze były rarytasem dostępnym tylko lepiej sytuowanym obywatelom. Osobiście uważałem zresztą, że przyrządy te służą wyłącznie do drenowania kieszeni naiwnych nowobogackich. Jednak żadnego prognozera dotąd nie widziałem i nie potrafiłem stłumić uczucia ciekawości.
Dotarliśmy do rezydencji i bocznym wejściem zeszliśmy do schludnego piwnicznego gabinetu. Tam moja ciekawość została zaspokojona. Urządzenie wyglądało jak średniej wielkości metalowa szafka migocząca diodami. Od szafki odchodziły kolorowe warkocze splątanych przewodów, niektóre trafiały w porty komputera stojącego na blacie skromnego biurka, inne podłączone były do dwóch kasków wiszących na oparciach dwóch skórzanych foteli, przypominających nieco urządzenia z celi śmierci, a oprócz nich było tam coś w rodzaju pionowej kabiny do opalania wyposażonej w rozsuwane szklane drzwi. Ginekolog poklepał szafkę jak wiernego psa. Zaburczała przymilnie, jakby w odpowiedzi na pieszczotę.
- Oto prognozer. A to przystawki. - Szerokim gestem wskazał pozostałe sprzęty. - Rozbierzcie się, wstawię kawę i zaczynamy. Trochę to potrwa.
- Mamy się rozebrać do naga? – spytałem, nie wiedząc czego od nas oczekuje.
- Jeszcze nie. Ściągnijcie płaszcze i siadajcie. Najpierw wypełnimy papierki.
Wyciągnął z kąta dwa rozkładane krzesła i rozstawił przy biurku. Usiedliśmy, a on opadł po drugiej stronie na skórzany pikowany fotel, wyglądający na luksusowy angielski mebel. Wydobył z szuflady plik kartek i rozłożył na blacie.
- Nazwiska państwa?
- Maria Wilecka.
- Józef Kalinowski.
- Miejsce i data urodzenia? Miejsce zamieszkania? Stan cywilny? Wykształcenie? Zawód?...
Odpowiadaliśmy automatycznie, a on skrobał coś czarnym Watermanem.
- Dobrze - rzekł po jakimś czasie. - Za chwilę poproszę o wypełnienie tych ankiet - stuknął palcem w sporą stertę papieru - ale przedtem pobiorę państwu krew. Proszę podciągnąć rękawy.
Pobrał nam krew, a potem przyniósł dwie filiżanki parującej kawy.
- Trochę kofeiny pomoże przy ankietach - rzucił pocieszająco.
„Wymień trzy rzeczy, które zabrałbyś na bezludna wyspę. Czy masz ochotę na romans z koleżanką twojej partnerki? Czy czujesz pociąg seksualny do osób twojej płci? Jakie średnie zarobki osiągałeś w okresie ostatnich sześciu miesięcy? Czy jesteś właścicielem nieruchomości? Czy kiedyś widziałeś UFO? Czy w twojej rodzinie występowały choroby psychiczne? Czy często kupujesz rzeczy, których nie potrzebujesz? Czy byłeś karany fizycznie przez rodziców? Co robi dziewczynka na obrazku? Wskaż trzy różnice między rysunkami...”. I tak dalej. Ponad trzysta zakręconych pytań. Zresztą, chodziły pogłoski, że prognozery służą globalnym korporacjom do gromadzenia informacji o potencjalnych klientach. Dzięki temu produkty miały lepiej trafiać w „target”. Po prostu dno. Tylko się utwierdziłem w przeświadczeniu, że ludzie są robieni w balona za grube pieniądze. Nawet Kotek jakby zwątpił w swojego zaufanego lekarza i przepraszająco zerkał znad papierów.
- A ile pan dał za ten sprzęt? - Wyczerpanie pozbawiło mnie resztek dobrego wychowania.
- Ha, ha - parsknął Dziuraszek. - Mniej, niż by się mogło wydawać. Mam go w leasingu i to na niezwykle korzystnych zasadach. Ale dostać go nie jest łatwo, ostra weryfikacja, szkolenia i przede wszystkim dyskrecja - położył palec na ustach.
- I gówno warte prognozy - wymknęło mi się zanim przygryzłem język.
- Misiu, no wiesz! - Kotek trzepnął mnie w udo.
- Przepraszam, to ze zmęczenia.
Wcale nie było mi przykro.
- Cóż, trudno ocenić ich wiarygodność, gdyż mamy je dopiero od trzech lat - wyznał ginekolog. – Ale prognozery rozprowadza uznana międzynarodowa korporacja i są całkowicie bezpieczne dla zdrowia. Poza tym programy obsługi są na bieżąco udoskonalane, a pewność i zakres prognoz stale się zwiększa. Na razie traktujemy je jako rodzaj modnej zabawy – wyznał rozbrajająco szczerze. – Weźmy takie Hollywood, tam wszyscy prognozują.
- Kosztownej zabawy – uściśliłem.
- Każdy musi z czegoś żyć. Pan zdaje się prawnik? Więc coś pan o tym wie - zripostował chłodno. - Dobra rozrywka zawsze kosztuje, a nasza wielu ludziom przynosi nadzieję.
- Nadzieję? Ponoć dostajecie prowizję za każdą sprognozowaną parę! - zemściłem się. Denerwował mnie ten typek.
- Misiu!
- Doprawdy? - uniósł brwi. - Co za bzdury. Ankiety wypełnione? To zapraszam na tamte fotele - zrobił gest jakby prosił do tańca.
Umościliśmy się w niemal śmiertelnie wygodnych, skórzanych objęciach. Kotkowi wyraźnie zrzedła mina. Dziuraszek krzątał się przy kaskach i tłumaczył.
- Prognozer jest równocześnie komputerem i minilaboratorium najnowszej generacji. Wasze odpowiedzi i wyniki badań zostaną przetworzone i przesłane siecią internetową do Centrum Analiz - recytował. - Prognoza będzie gotowa po pięciu godzinach. Odeślą ją na mój adres. Informacje będą zakodowane przy obu przekazach i bez współpracy z prognozerem są zupełnie bezwartościowe. Poza tym, Centrum Analiz nie pozna waszych personaliów, bo informacje umożliwiające identyfikację pacjentów zostają w moim gabinecie - zakończył i założył nam kaski.
- A gdzie znajduje się to Centrum Analiz? – zapytałem.
- O, daleko stąd. Nawet ja dokładnie nie wiem – mrugnął porozumiewawczo i włączył urządzenie.
Coś połaskotało mnie w mózgu i zaszumiało w uszach. Po kilku chwilach minęło, a on uwolnił nasze głowy i wskazał pionową kabinę.
- Prawie koniec. Jeszcze skanowanie i jesteście wolni - obwieścił. - Rozbierzcie się do naga i wejdźcie do kabiny skanera, a on ściągnie obraz waszych ciał. Tylko wchodźcie pojedynczo - uśmiechnął się.
Popatrzyłem z niedowierzaniem na Kotka. Ale ona już zrzucała ciuszki. Legginsy i czarny sweterek pofrunęły w kąt pomieszczenia, za nimi bielizna. Aż mnie zawstydziła tą gotowością. Dziuraszek nawet nie odwrócił oczu. Ludzie! Sprawdzajcie ginekologów, do których chadzają wasze kobiety! Potem przyszła moja kolej. Zeskanowałem się, klnąc w duchu jej wariackie pomysły.
- To już koniec - rzekł ginekolog. - Jesteście wolni. Zadzwonię, gdy tylko otrzymam prognozę. A ty nie śpiesz się z tymi tabletkami, Mario. Masz dużo czasu.
- A nie możemy dostać wyników e-mailem? – spytałem, wciągając spodnie.
- Hmm, widzi pan, to ryzykowne - odrzekł. - Treść prognozy będzie już rozkodowana i w sieci ktoś mógłby ją przechwycić. A przecież to bardzo osobista sprawa. Lepiej, żeby któreś z państwa przyjechało. Zapiszę prognozę na przenośnym dysku.
- No tak, to ja przyjadę – westchnąłem.
Już nigdy nie puszczę tu Kotka samego, postanowiłem. W ogóle powinna zmienić lekarza. Spojrzałem w jej oczy okolone sinymi obwódkami.
- Możesz jutro wziąć urlop, kotku?
- Poproszę Kaśkę, żeby mnie zastąpiła - odparła. - Jedną sobotę szef jakoś przeboleje.
- A więc, do widzenia panu.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Bez wątpienia był tenisistą. Albo żeglarzem.
- Proszę na nią uważać – szepnął mi w ucho. - Głowa do góry, Mario – dodał głośniej i uniósł kciuk.
Może nie był taki zły?
Odwzajemniła się niemrawym uśmiechem i otulając się płaszczami poczłapaliśmy do wyjścia. Niebo przybrało brudnoszarą barwę i zapewne doskonale współgrało z odcieniami naszych wycieńczonych twarzy, gdy tak sunęliśmy przez szerokie rozlewisko wypieszczonych trawników, niczym dwie szalupy ze strzaskanymi masztami dryfujące w kierunku furtki ogrodowej, za którą czekała zaciszna przystań wyłożonego sztuczną tapicerką wnętrza naszej Toyoty Corolli. Dochodziła szósta.
- Wracamy do domu – pocieszyłem, gdy padliśmy na siedzenia.
- Chcę urodzić to dziecko – powiedziała cicho.
- Zapnij pas - odparłem. Co miałem powiedzieć?
DZIEŃ
- Misiaczku! Śpisz?
- O, cholera! Zaspałem! - przeraziłem się.
Nagle przypomniałem sobie, że jest sobota. Wczoraj, a właściwie dzisiaj, po powrocie do domu wykonaliśmy telefon do jej firmy, tłumacząc, że ma ostre zapalenie jajników. Było to nieco ryzykowne, nawet z fałszywym zaświadczeniem lekarskim. Jednak do stracenia miała znacznie więcej niż zaufanie szefa.
- Już po dwunastej. Dziuraszek powinien niedługo zadzwonić - powiedziałem. - Możesz jeszcze spać.
Odrzuciła kołdrę i przeciągnęła się, jak prawdziwa kotka.
- Kawę bym chciaaaua – miauknęła i bosą stopą wskazała mi drogę do kuchni.
Posłusznie zrobiłem dla nas kawę, ogoliłem się, ubrałem, przygotowałem nawet śniadanie, a telefon wciąż milczał. Dochodziła trzynasta. Nie mogłem dłużej czekać.
- Daj mi jego numer! – krzyknąłem.
„Dzień dobry. Tu gabinet...”, usłyszałem po wstukaniu numeru. W domku oplecionym winoroślą odzywała się automatyczna sekretarka. Potem zadzwoniłem na numer rezydencji. Tam jednak odpowiadał zupełnie wariacki sygnał. Wróciłem do sypialni.
- Nikt nie odbiera!
- Spróbuj na komórkę!
- Zadzwonię z twojej. Zrobię mu niespodziankę – powiedziałem i zadzwoniłem.
- „Halo?” – odezwał się niewyraźny głos.
- Dzień dobry. Mówi Kalinowski...
- „Kto?”
- Józef Kalinowski. Byliśmy umówieni...
- „Koniec rozmowy, koniec rozmowy...”
Wyłączył się. Ponowiłem próbę. Tym razem trzeźwy głos mechanicznej operatorki zaproponował, abym zadzwonił później. Later? A ile czasu zostało Kotkowi na połknięcie tabletki?
- Twój ginekolog mnie unika – powiedziałem.
- Nic dziwnego, omal go nie pogryzłeś tej nocy.
- To z zazdrości o ciebie.
- Chyba, że tak. Ale skąd te problemy z telefonami? Może to jakaś awaria?
- Przejadę się do niego. Prognoza pewnie jest gotowa i może ktoś mi ją wyda.
- Miśku, wracaj prędko. I pamiętaj, żeby wypisał mi zwolnienie.
Zabrałem kluczyki, dokumenty, swoją komórkę i zszedłem do samochodu. Na dworze panowała ładna, słoneczna pogoda. Opustoszały parking przypominał bombonierkę, z której ktoś wyjadł większość czekoladek. Moja srebrna japońska czekoladka czekała grzecznie w prostokącie wymalowanym na asfalcie. Czułem, jak koszula lepi mi się do pleców. W nocy mróz, w dzień upały. Dobijały mnie te zmiany temperatury. Rzuciłem płaszcz na tylne siedzenie i pojechałem do Dziuraszka po prognozę, która i tak mnie nie interesowała, bo byłem zdecydowany na usunięcie tej ciąży za wszelką cenę.
Przez następne dwa kwadranse przebijałem się przez miasto, zmagając się z oślepiającym słońcem, które zmieniało opary spalin w kleistą zawiesinę, wdzierającą się do wnętrza samochodu. Z niecierpliwością wyczekiwałem ekskluzywnej willowej dzielnicy, zanurzonej w sennym aromacie żółknącej, listopadowej roślinności. Dziś jednak pośród kasztanowych alei powitał mnie inny zapach. Spalenizny.
- Stać!
Młody policjant ubrany w jaskrawą kamizelkę zatrzymał mnie kilka posesji przed domem ginekologa. Za nim, w głębi ulicy czerwieniały sylwetki trzech wozów strażackich, stało kilka radiowozów i ambulans, a wokół nich uwijały się żółte figurki w kaskach. Na lewo od zbiegowiska szeroki słup dymu wzbijał się ponad dachy i wieżyczki rezydencji.
- Tędy pan nie przejedzie – powiedział policjant.
- Co się stało?
- Mamy pożar. Pan gdzieś tam mieszka? - wskazał za siebie.
- Nie, właśnie jadę do ginekologa, to znaczy... - zaplątałem się trochę.
- Do ginekologa? - zdziwił się. A potem przywołał kolegę. - Ten pan jedzie do ginekologa - zameldował przybyłemu.
- Jadę odebrać wyniki badań mojej dziewczyny – sprostowałem.
- Jak się nazywa ten lekarz? – spytał drugi policjant.
- Dziuraszek.
- No tak - pokiwał głową – Może pan poinformować dziewczynę, żeby szukała pomocy u innego lekarza.
- A co, nie żyje? – spytałem zupełnie automatycznie.
- Dlaczego od razu miałby nie żyć?
Spojrzał spode łba i wyjął notes. Coś w moim głosie musiało wzbudzić jego zainteresowanie. Zapewniam, że nie była to radość.
- Dobra, musimy pana wylegitymować. I proszę podać dane dziewczyny.
Spisał wszystko skrupulatnie.
- Ale co z panem Dziuraszkiem? - nie wytrzymałem.
- Bóg jeden wie - westchnął. - Poszło jak stóg siana. Z domu została tylko kupa osmalonych cegieł. Rodzina jest cała, bo żona odwoziła dzieciaki na basen, ale Dziuraszek jakby wyparował. Wciąż przeszukujemy zgliszcza. W ogóle dziwny ten pożar.
- Faktycznie dziwny – przyznałem.
Odebrałem dowód i pojechałem z powrotem. Za zakrętem zjechałem na bok i wyciągnąłem telefon. Odezwała się po piątym sygnale.
- To ja - powiedziałem. - Dlaczego tak długo nie odbierasz?
- A co? Pali się? Byłam w łazience! Masz prognozę?
- Opowiem ci po powrocie.
- Nie masz? Nie chcesz mi powiedzieć co wyszło? Nie denerwuj mnie!
- Wszystko gra. Zaraz będę. Pa!
Ze schowka pod przednią szybą wyciągnąłem awaryjną paczkę papierosów. Ganiła mnie za palenie, ale teraz bardzo potrzebowałem tego specyficznego odprężenia, jakie niesie nikotyna. Zaciągnąłem się głęboko. Tak, sprawy się skomplikowały. Dziuraszek zapewne nie wyłączył jakiegoś urządzenia po naszej wizycie i spalił swoją chatę. Nie miałem poczucia winy. Ważniejsze było to, że ona najwyraźniej postanowiła mieć dziecko. Przeczuwałem to od początku. Miała nadmiernie rozwinięty instynkt macierzyński i zawsze rozczulała się na widok małych bobasów. Ja jednak nie widziałem się w roli ojca. Nie teraz. Może kiedyś. Za parę lat. Właściwie, kto powiedział, że to ma być akurat z nią? Przekonanie jej będzie porównywalne z rozpuszczeniem oddechem góry lodowej, jednak musiałem tego dokonać. Użyję najsprytniejszych prawniczych sztuczek, jakie znam. Nie możemy mieć tego dziecka. Wrzuciłem do ust gumę do żucia i pojechałem do domu.
- Musimy mieć to dziecko - powitała mnie.
Włosy miała zawinięte w ręcznik, żółty podkoszulek nosił ślady wody, bose stopy wystawały z nogawek obcisłych dżinsów. Musiała niedawno wyjść spod prysznica.
- Chodź. - Pociągnęła mnie do pokoju, w którym stał komputer.
- Przed chwilą sprawdziłam pocztę. Przeczytaj.
Zerknąłem na ekran. Wiadomość przyszła o ósmej trzydzieści.
„Droga Mario. Przesłałem do Centrum Analiz Wasze wyniki. Odpowiedzieli błyskawicznie. Będą u mnie za godzinę. To dziwni ludzie, ale w ten sposób nigdy nie reagowali. Na wszelki wypadek ukryłem wyniki waszych badań i personalia. Nie wiem, o co tu chodzi, ale lepiej nie ryzykować. Zadzwonię do ciebie natychmiast po spotkaniu. Trzymajcie się. P.S. Twój chłopak to fajny gość, tylko mógłby się lepiej ubierać. Dbaj o nią młodzieńcze. Wasz ginekolog”
Wyłączyłem komputer i spojrzeliśmy sobie w oczy.
- Nie obchodzą mnie głupie prognozy. Urodzę moje dziecko – powiedziała.
- To nasze dziecko - rzuciłem. - Gdzie są te tabletki?
- Co chcesz zrobić?
- Daj tabletki!
Podała mi pudełko. Chwyciłem je w dwa palce tak, jakby były drogocennym diamentem. Tym zresztą były. Powolutku, cały czas patrząc jej w twarz cofnąłem się do okna i otworzyłem je na oścież.
- Pieprzyć je!
Wziąłem szeroki zamach i cisnąłem kartonik w przestrzeń. Ładnie leciał. Jak mały dysk. Szerokim, długim łukiem, aż wreszcie spadł daleko, gdzieś w krzakach, po drugiej stronie trawnika. Ale nie spadły z nim moje marzenia, moja kariera, nasza beztroska, nasz spokój, nasze łóżkowe figle. One nie spadły, tylko poleciały w siną, nieskończoną dal, by już nigdy nie wrócić. Koniec.
- Będziemy rodzicami – powiedziałem.
Uwiesiła mi się na szyi. Wiedziałem, że tak zrobi. Dobrze odegrałem tę scenkę. Ale nie miałem innego wyjścia. Ona już postanowiła.
- Ale co do tego maila od Dziuraszka... - przerwałem czułości.
- Wiesz, chcę ci coś powiedzieć... - zaczęła cicho i nagle przerwała. - Ale patrz. Jakiś facet nas obserwuje.
Ponad moim ramieniem wskazała coś za oknem. Odwróciłem się. Po zalanych słońcem chodnikach krążyły na rowerkach dzieci sąsiadów. Naprzeciw naszego okna stał wysoki, barczysty facet w czarnym płaszczu i ciemnych okularach. Gapił się prosto na nas. W pewnym momencie wskazał palcem drzwi do klatki schodowej i wolnym krokiem skierował się w ich stronę. Dzwonił.
- Dziuraszek wpakował się w jakieś gówno! Otworzę mu, a ty komórka w pogotowiu i w razie czego dzwoń na policję – powiedziałem.
Nacisnąłem domofon. Miałem nadzieję, że nie będzie próbował nas zabić w biały dzień. Uchyliłem drzwi do mieszkania.
- Dzień dobry. Jestem Gabriel - przedstawił się, ściągając ciemne okulary.
- A nazwisko? - spytałem.
- Nie mam nazwiska.
- Aha.
Zerknąłem do łazienki. Kotek z głową spowitą zwojami ręcznika, kurczowo ściskając komórkę, czaił się tam niczym polujący beduin. Mrugnąłem, że na razie wszystko gra.
- W czym mogę panu pomóc? - zapytałem.
- Zostałem oddelegowany do ochrony państwa - powiedział. - Grozi wam niebezpieczeństwo.
Od chwili, gdy go zobaczyłem uważałem tak samo. Raczej nie przypominał akwizytora.
- Czy może pan mówić jaśniej?
- Wszystko państwu wytłumaczę. Ale proszę mnie wpuścić.
Przepchnął się obok mnie i wlazł do saloniku.
- Może pan jeszcze usiądzie? – spytałem.
Ale on już ulokował się na jednym z foteli. Usiadłem na kanapie po drugiej stronie szklanego stolika i tkwiliśmy w milczeniu przedzieleni kruchym blatem. Oceniałem szanse na wypadek bezpośredniego starcia. Był pokaźnej postury, szerokie bary wypychały czarny płaszcz, opalona twarz i spięte w kitkę długie, ciemne włosy upodobniały go do włoskiego mafioza. Za jedyną broń miałem ciężki wazon z rżniętego szkła, stojący koło mojej prawej ręki. Od niechcenia gładziłem jego chłodną powierzchnię, mając nadzieję, że nie będę musiał go rozbić na głowie nieproszonego gościa. To nawet mogło się udać, ale szkoda by było niszczyć prezent od mamy.
- Pani Maria może wyjść z łazienki. To co mam do powiedzenia dotyczy również jej - odezwał się łagodnie. - Proszę się nie obawiać, nie mam złych zamiarów.
- Kotku! Chodź do nas – zawołałem.
Przyłączyła się, ale nie wypuszczała komórki. Mądra dziewczyna. Facet powitał ją ukłonem, zaciągnął mocniej poły płaszcza i rozparł się w fotelu.
- Proszę mnie cierpliwie wysłuchać - zaczął. - Sprawa jest o tyleż poważna, co niewiarygodna. Chodzi o prognozery. Znacie państwo te urządzenia. Produkuje je korporacja powstała na bazie przepowiedni mówiącej o powrocie. Ta korporacja...
- O jakim znowu powrocie? - przerwałem, żeby go zgasić zanim się rozkręci.
Zaczynałem domyślać się z kim mamy do czynienia.
Oczywiście mówię o powrocie niezwykłej osoby – odparł. – Tej Osoby, która przed dwoma tysiącami lat została ukrzyżowana, potem zmartwychwstała, a wreszcie opuściła nasz świat i wstąpiła do nieba. Tej właśnie OSOBY. Istnieje przepowiednia, mówiąca o jej powrocie. Bardzo stara przepowiednia. Istnieje także święta relikwia. Flakonik wypełniony krwią. Mimo upływu dwóch tysiącleci krew jest tak świeża, jakby przed chwilą upuszczono ją z ciała. Przez długie stulecia flakonik był pieczołowicie ukrywany i czekał na swój czas. Niestety, około pięćset lat temu kręgi próbujące przeszkodzić zapowiedzianemu powrotowi odnalazły i ukradły relikwię. Trudno nawet opisać, jakie wiązali z nią plany. To byłby koniec. Zawiązała się więc tajna organizacja dbająca o to, by zapowiedziany powrót przebiegł bez żadnych zakłóceń. Ja jestem członkiem tej organizacji - powiedział i spojrzał na nas.
Kotek milczał. Ja zacisnąłem rękę na wazonie. Niezrażony brakiem reakcji kontynuował.
- Oni mieli relikwię, ale nie znali dokładnej daty powrotu. Do czasu. Również ten sekret nam wykradli. Okazało się, że mieliśmy zdrajców w szeregach. Dzień powrotu wyznaczono na wtorek, który nadejdzie dokładnie za pięćdziesiąt lat. Licząc od zeszłego wtorku, by być zupełnie dokładnym. Przygotowując się technicznie do tego wydarzenia nasi przeciwnicy skonstruowali metalowe szafki służące do badania cech nienarodzonego potomstwa. Nie mogli popełnić błędu Heroda i działać na oślep...
- Czy chodzi o prognozery? - rzucił Kotek.
Z obawą zauważyłem, że odkłada komórkę. Chyba nie rozumiała, że to jakaś szalona sekta.
- Prognozery - potwierdził. – Dzisiejsze luksusowe zabawki, otwierające drogę do globalnej akcji poszukiwania potencjalnych rodziców. Poza tym rozwinęli już badania nad bardziej praktycznymi urządzeniami, służącymi do testowania DNA. Wypuszczą na rynek telefony i zegarki wspomagane hybrydowym zasilaniem z krwi właściciela. Personalizowane pojazdy mechaniczne i inne urządzenia uruchamiane kodem genetycznym. Pod pretekstem zwalczania kolejnych pandemii wirusowych, chcą rozpylać z samolotów nad trudno dostępnymi terenami chmury nanorobotów ukrytych w samoaplikujących się szczepionkach. Podczas robienia zastrzyków będą gromadzone dane o ludzkim materiale biologicznym. Ich plan zakłada przebadanie DNA całej ludzkiej populacji. Centrum Analiz będzie porównywać odczyty próbek z materiałem genetycznym z relikwii...
- Ale co nam do tego? Niech pan o tym poinformuje agencje rządowe – przerwałem mu, bo już nie mogłem słuchać tych bredni.
- Otóż wystąpił błąd w odczycie przepowiedni. Domyśliliście się zapewne, że istotą prognoz są badania krwi. Pozostałe badania, to bezwartościowa otoczka dla zamydlenia oczu. I właśnie dziś rano nasz „kret” w ich organizacji zameldował, że trafiono na właściwych rodziców. Wyniki badań ich krwi dotarły do Centrum Analiz. OSOBA przyszła na świat o pięćdziesiąt lat za wcześnie. Wiemy, że jest pani przy nadziei, pani Mario.
- Eeee - jęknęła i schowała twarz w dłoniach.
Postanowiłem zakończyć to przedstawienie.
- Starczy! Jeśli będzie potrzebna pomoc zwrócimy się do policji. Dziękujemy panu.
Wstałem z kanapy.
- Chwileczkę - powstrzymał mnie. - Jeszcze nie skończyłem. Oni już wiedzą kim jesteście. Muszą was zlikwidować. W grze, w której stawką jest świat nie liczą się ofiary. Doktor Dziuraszek już wpakował się w ogromne kłopoty!
Przypomniałem sobie dziwny głos w słuchawce telefonu i kłęby dymu nad spokojną dzielnicą. To akurat mogło być prawdą.
- I co? Nasze dziecko ma być kim? Zbawicielem świata? - spytałem.
- Zbawicielką - odrzekł facet. - Urodzi się wam córeczka i ona będzie Zbawicielką świata.
- Nasza córka zbawicielką? - parsknąłem śmiechem.
Nie podobał mi się ten pomysł. Wolałbym, żeby była prawnikiem, ostatecznie lekarzem. Ale zbawicielka? Nawiedzone dziewczę w sandałach i starym jutowym worku? Która porządna firma taką zatrudni? Facet był chory, to oczywiste.
- I pan chce, żebyśmy w to uwierzyli?
- Musicie, bo tylko nasza organizacja może was ochronić.
- To ja zrobię kawę - zaproponował Kotek, podnosząc się z kanapy.
- A co to za organizacja? - zapytałem.
- Stowarzyszenie Aniołów Na Rzecz Bezpiecznego Powrotu.
Facet miał tupet.
- Ach, a pan to niby...
- Niech pan zdejmie płaszcz - wtrącił Kotek. - Zaraz przyniosę kawę.
- Dobrze, bo już mi zdrętwiały - stęknął facet.
Zdjął płaszcz i rozpostarł wielkie, białe skrzydła.
- Jestem aniołem, a dokładniej Archaniołem.
Machnął skrzydłami, wznosząc się pod sufit, po czym wyleciał przez okno, zatoczył szeroką pętlę nad trawnikiem, wleciał z powrotem do pokoju i zgrabnie wylądował w fotelu.
-...
-...
Pierwsza odezwała się Maria.
- Z mleczkiem, czy bez?
Prognoza (całość, opowiadanie sf, po korekcie)
2Gdzieś już spotkałem się z podobnym poczuciem humoru. Chyba w "Relacji z pierwszej ręki" Janusza Zajdla. Tylko nie było tam wątków religijnych.
Nie podoba mi się "przemiana" głównego bohatera. Nie wiem, o co tu chodzi. Nie chce zostać ojcem, ale wyrzuca za okno tabletki, dzięki którym Maria miała nie zajść w ciążę. Tak jakby nie wiedział czego chce, a nie dokonywał świadomego wyboru. Ja bym w ogóle wyciął ten fragment zaczynający się od "To nasze dziecko" do "Dobrze odegrałem tę scenkę". Wydaje się to dodane na siłę, żeby czytelnik zmienił zdanie o Józefie. Chyba lepiej byłoby, żeby on tej przemiany nie przechodził i został postawiony przed tzw. faktem dokonanym. Jego partnerka ma urodzić Mesjasza płci żeńskiej. Nie ma zmiłuj. Koniec. Kropka.
Mimo że temat ujęty skrótowo, to dobrze się czytało. Przydałyby się tylko pewne niedopowiedzenia. Na przykład pożar w domu Dziuraszka. Czytelnik mógłby sam sobie spróbować dopowiedzieć, co się stało. Tłumaczenia policji nie są tutaj potrzebne.
Pozdrawiam
Po co do niej dzwoni, jeśli nie ma jej nic do powiedzenia?Jakub2024 pisze: (pn 19 sie 2024, 02:13) Za zakrętem zjechałem na bok i wyciągnąłem telefon. Odezwała się po piątym sygnale.
- To ja - powiedziałem. - Dlaczego tak długo nie odbierasz?
- A co? Pali się? Byłam w łazience! Masz prognozę?
- Opowiem ci po powrocie.
- Nie masz? Nie chcesz mi powiedzieć co wyszło? Nie denerwuj mnie!
- Wszystko gra. Zaraz będę. Pa!
Albo język polski, albo angielski. Naprawdę to "later" wygląda nie na miejscu.Jakub2024 pisze: (pn 19 sie 2024, 02:13) Ponowiłem próbę. Tym razem trzeźwy głos mechanicznej operatorki zaproponował, abym zadzwonił później. Later? A ile czasu zostało Kotkowi na połknięcie tabletki?
Nie podoba mi się "przemiana" głównego bohatera. Nie wiem, o co tu chodzi. Nie chce zostać ojcem, ale wyrzuca za okno tabletki, dzięki którym Maria miała nie zajść w ciążę. Tak jakby nie wiedział czego chce, a nie dokonywał świadomego wyboru. Ja bym w ogóle wyciął ten fragment zaczynający się od "To nasze dziecko" do "Dobrze odegrałem tę scenkę". Wydaje się to dodane na siłę, żeby czytelnik zmienił zdanie o Józefie. Chyba lepiej byłoby, żeby on tej przemiany nie przechodził i został postawiony przed tzw. faktem dokonanym. Jego partnerka ma urodzić Mesjasza płci żeńskiej. Nie ma zmiłuj. Koniec. Kropka.
Mimo że temat ujęty skrótowo, to dobrze się czytało. Przydałyby się tylko pewne niedopowiedzenia. Na przykład pożar w domu Dziuraszka. Czytelnik mógłby sam sobie spróbować dopowiedzieć, co się stało. Tłumaczenia policji nie są tutaj potrzebne.
Pozdrawiam
Prognoza (całość, opowiadanie sf, po korekcie)
3Janusz 2000. Dziękuję za przeczytanie. Spróbuję gdzieś odnaleźć to powiadanie Zajdla.
Piszesz, że temat ujęty skrótowo, ale i tak z bólem usunąłem 5 tys. znaków i ostatecznie wyszło nieco ponad 40 tys. To chyba max objętości na opowiadanie. Musiałem po prostu przełamać wynikające z braku doświadczenia "przywiązanie" autora, do tego co raz już napisał. Przez długi czas tylko delikatnie korygowałem pierwotną wersję. A trzeba było ją brutalnie "ciąć", "ciąć", "ciąć".
Piszesz, że temat ujęty skrótowo, ale i tak z bólem usunąłem 5 tys. znaków i ostatecznie wyszło nieco ponad 40 tys. To chyba max objętości na opowiadanie. Musiałem po prostu przełamać wynikające z braku doświadczenia "przywiązanie" autora, do tego co raz już napisał. Przez długi czas tylko delikatnie korygowałem pierwotną wersję. A trzeba było ją brutalnie "ciąć", "ciąć", "ciąć".
- telefon do dziewczyny po pożarze faktycznie nie wnosi wiele do fabuły. Miał tylko być pretekstem do wprowadzenia dowcipu (ona pyta, czy "pali się") oraz delikatną sugestią, że bohater jednak odczuł niepokój i sprawdza, czy u niej wszystko w porządku.Janusz 2000 pisze: (pn 19 sie 2024, 22:23) Po co do niej dzwoni, jeśli nie ma jej nic do powiedzenia?
- angielski komunikat "later" przemyślę, choć wydaje mi się, że w Polsce u niektórych operatorów odzywa się angielski głos, ale teraz zwątpiłem.Janusz 2000 pisze: (pn 19 sie 2024, 22:23) Albo język polski, albo angielski. Naprawdę to "later" wygląda nie na miejscu.
- nie chciałem jakiejś radykalnej przemiany charakteru bohatera w jednak krótkim tekście opisującym jedną noc i dzień. Chyba nie dałoby się tego uwiarygodnić. Ta przemiana jest dwuznaczna i wykalkulowana. On po prostu wie, że nie może nic poradzić na sytuację, więc dostosowuje się. Zresztą prawdziwą przemianę starałem się zasygnalizować w przedostatnim zdaniu, gdzie w jego myślach po raz pierwszy pojawia się imię dziewczyny (zamiast ksywki), to miało pokazać zmianę jego podejścia. Ale to może słabo wybrzmiało.Janusz 2000 pisze: (pn 19 sie 2024, 22:23) Nie podoba mi się "przemiana" głównego bohatera. Nie wiem, o co tu chodzi. Nie chce zostać ojcem, ale wyrzuca za okno tabletki, dzięki którym Maria miała nie zajść w ciążę. Tak jakby nie wiedział czego chce, a nie dokonywał świadomego wyboru. Ja bym w ogóle wyciął ten fragment zaczynający się od "To nasze dziecko" do "Dobrze odegrałem tę scenkę". Wydaje się to dodane na siłę, żeby czytelnik zmienił zdanie o Józefie. Chyba lepiej byłoby, żeby on tej przemiany nie przechodził i został postawiony przed tzw. faktem dokonanym. Jego partnerka ma urodzić Mesjasza płci żeńskiej. Nie ma zmiłuj. Koniec. Kropka.
Prognoza (całość, opowiadanie sf, po korekcie)
4Może wyjaśnię, co miałem na myśli. W opowiadaniu następuje zwrot akcji, którego nie można było przewidzieć, czyli pojawienie się Gabriela. I to jest na plus, ponieważ czytelnicy są zaskoczeni. A zaskoczony czytelnik to zadowolony czytelnikJakub2024 pisze: (wt 20 sie 2024, 12:43) Piszesz, że temat ujęty skrótowo, ale i tak z bólem usunąłem 5 tys. znaków i ostatecznie wyszło nieco ponad 40 tys. To chyba max objętości na opowiadanie

Skrótowość sama w sobie nie jest taka zła, bo właśnie dlatego często sięgam po Zajdla

Aha, jeszcze jedno... Nie umieszczaj "momentów" w szaletach publicznych. Od razu nabiera się sporego dystansu do głównych bohaterów. Ludzie reagują na podstawie skojarzeń. Nawet ja napisałem kilka linijek wyżej "płomienny romans". Ważne, żeby nie miał miejsca w k***u

Pozdrawiam
Prognoza (całość, opowiadanie sf, po korekcie)
5Dobra, jakbym coś takiego usłyszała, to już bym dzwoniła po zespół psychiatrów XDJakub2024 pisze: (pn 19 sie 2024, 02:13) Pod pretekstem zwalczania kolejnych pandemii wirusowych, chcą rozpylać z samolotów nad trudno dostępnymi terenami chmury nanorobotów ukrytych w samoaplikujących się szczepionkach.
Ogólnie tekst mi się podobał, chociaż na końcu odleciałeś na serio. Trochę taki kod da vinci w pomieszaniu z tym serialem o Lucyferze.
Brakuje mi jednak opisu emocji i ogólnego trzymania w napięciu. Ten pożar i potem to objawienie faceta w czerni trochę zbyt gładko i zbyt "tak sobie" przeleciało. Normalny człowiek na widok pożaru nawet na drugim końcu miasta czuje niepokój, ale też zaciekawienie i sto innych emocji. A tutaj spalił się dom ginekologa, którego bohater znał w dodatku w co najmniej dziwnych okolicznościach.
To samo mogłabym odnieść do końcówki.
Ale i tak czytało mi się przyjemnie. Nawet polubiłam głównego bohatera, a przecież jest prawnikiem hah
No i podoba mi się ta przemiana - w sensie "nie możemy mieć tego dziecka" w "musimy mieć to dziecko". Tylko dodałabym pewnie, że bohater sam był sobą zaskoczony. Czasami to, co myślimy i to, co wydaje nam się, że myślimy, to totalnie inna sprawa

Prognoza (całość, opowiadanie sf, po korekcie)
6WandaWadlewa, dziękuję za przeczytanie i wszystkie wcześniejsze uwagi do fragmentów tekstu. Tutaj faktycznie, widzę teraz, że bohater zbyt gładko i bez emocji przyjął ten pożar. Pomyślę, co można z tym zrobić.
Janusz 2000. Spontaniczny seks w kinowej toalecie miał kontrastować z niezwykłością aktu poczęcia, który się tam w istocie dokonał - w tym dość parszywym miejscu poczęto Zbawicielkę świata.
Co do pewnego "odlotu" w końcowej części opowiadania, to faktycznie nie bardzo wiedziałem, jak to szybko zakończyć po zrobieniu prognozy. Było już dość rozwlekłe. Poszedłem więc w "cuda", a la "deus ex machina" (bardzo praktyczne rozwiązanie, gdy nie ma pomysłu
). Stwierdziłem, że niech to będzie najważniejsze dziecko na świecie i niech walczą o nie siły światła i ciemności, a poinformuje ich o tym Anioł. :pray: Ponieważ humor był już wcześniej, więc chyba utrzymałem się w konwencji. Choć jak widzę, zwraca uwagę czytelnika pewien rozdźwięk. Dziękuję za tę sugestię i zastanowię się, czy nie wygładzić tego przejścia.
Janusz 2000. Spontaniczny seks w kinowej toalecie miał kontrastować z niezwykłością aktu poczęcia, który się tam w istocie dokonał - w tym dość parszywym miejscu poczęto Zbawicielkę świata.
Co do pewnego "odlotu" w końcowej części opowiadania, to faktycznie nie bardzo wiedziałem, jak to szybko zakończyć po zrobieniu prognozy. Było już dość rozwlekłe. Poszedłem więc w "cuda", a la "deus ex machina" (bardzo praktyczne rozwiązanie, gdy nie ma pomysłu

Prognoza (całość, opowiadanie sf, po korekcie)
7Ogółem dobrze się czytało, popłynąłem z tekstem i straciłem czujność. Podobał mi się delikatny, nienamolny humor. Słabszy moment – kiedy referujesz temat prognozerów. To wszystko. Jednakże sam pomysł na fabułę uważam za zbyt daleko idący, wybujały, i nie czytałbym dalej.
Prognoza (całość, opowiadanie sf, po korekcie)
8Max, dziękuję za komentarz. Zgadzam się, że dłuższa fabuła z tego by nie wyszła. Musiałaby by być utrzymana w innym tonie.
I racja, opis prognozerów jest chyba zbyt długi.
I racja, opis prognozerów jest chyba zbyt długi.