Dolina Wież
– Jak w tej książce, w której siedzieli i czekali na atak. No… tej… Ech, nie pamiętam tytułu. Na końcu języka... Ech!
– Nie wiem… Chyba nie czytałam.
– Musiałaś czytać. To klasyka. No, w tej, co gość całe życie marnuje na oczekiwanie na bitwę, w której będzie mógł dokonać heroicznych czynów, a gdy przychodzi co do czego, to jest za stary.
Kiwałam głową, bo wstyd było przyznać, że nie czytałam, skoro już zdradziłam, iż kiedyś planowałam iść na filologię. Czułam zresztą, gdzieś podskórnie, co chciał powiedzieć. I głęboko się z nim nie zgadzałam.
Patrzyłam z przełęczy na monumentalne wieże, które wkrótce miały stać się „naszymi” i pyszniący się najgłębszą zielenią las. Takiej zieleni nie widziałam nigdy. Przenikała powietrze, wgryzała się w stare, kamienne mury i tuliła do górskich ścian. Nawet szarość ciężkich, nabrzmiałych deszczem chmur była zielona. Staliśmy we trójkę. Samotna matka – wciąż tak siebie nazywałam, choć mojej Lenki nie było na świecie już od dwóch lat – samotny, ale nie anonimowy alkoholik Paweł i samotny, emerytowany filozof Edward.
Mieli nam przysyłać co dwa tygodnie zmienników, ale nad doliną zawsze padało, formalnie mieliśmy więc wciąż wolne. Centrala ograniczyła się tylko do regularnego zaopatrywania nas w zamawiane wcześniej towary. Oczywiście, poza dyżurem, w każdej chwili mogliśmy zadzwonić i zażyczyć sobie transportu do miasta. Ale wiedzieli, kogo sadzają na tych wieżach – nie mieliśmy po co wracać.
Edward od początku szukał. Najpierw – w pamięci – tytułu książki, o której tak chciał mi opowiedzieć, potem zaś żywej powieści w naszej dolinie. Miał zacięcie naukowca. Przez pierwsze dni dzwonił do mnie o świcie, że schodzi z dyżuru i dopiero wieczorem meldował się z powrotem. Nie dziwiłam mu się. Dolina Wież rozpalała i moją wyobraźnię. Odkryta nagle, w dwudziestym wieku, w górach, które ani rozległe, ani dawno już dzikie nie były, zdawała się wyjęta z baśni. Lubiłam sobie wyobrażać, że nasze trzy wieże, z których ostatecznie bez konkluzji odeszli zrezygnowani archeolodzy, tworzyły kiedyś razem olbrzymi zamek. Widziałam nasze baszty połączone grubymi murami, monumentalny łuk bramy i bezdrzewną przestrzeń dziedzińca. Było to oczywistą bzdurą. W toku badań nie znaleziono nawet śladu cegły poza naszymi wieżami. Ba! Nawet one same zdawały się być nietknięte ludzką ręką, jakby wyrosły z ziemi wraz z lasem. Ostatecznie uczelnie i instytuty poddały się, a władza ustanowiła na terenie doliny park narodowy. Tajemnicze wieże zredukowano do praktycznej roli obserwacyjnych punktów pożarniczych. Wniesiono agregaty, mapy, przyrządy do triangulacji i telefony. Porosłe mchem, ale doskonale zachowane dachy oczyszczono i ukoronowano pomalowanymi na biało nadbudówkami, które odtąd miały być dla nas miejscem pracy… I które stopniowo stawały się nam domami.
Początkowo nie zamierzaliśmy czekać na żaden pożar. Każde z nas chciało odpocząć po ucieczce. Od alkoholu, od emerytalnej biedy po czterdziestu latach pracy, od wierzycieli i kamizelki drenażowej, którą powinnam była sprzedać, ale nie umiałam. Wymiana tego wszystkiego na nasze wieże – dwadzieścia siedem, trzydzieści i trzydzieści dwa metry wolności – była jak wygrany los na loterii. Ten pierwszy był mój. Do wysokości dwudziestu metrów szło się wewnętrznymi schodami, które wiły się jak pnącze, przyklejone do kamiennych ścian. Dalej wyprowadzono na zewnątrz metalowy chodnik i dwie drabiny przecięte ażurową kładką i zabezpieczone klatką. Tak docierało się do mojego królestwa – szerokiego, płaskiego dachu i ocieplanej budki z kolejnym jeszcze poziomem obserwacyjnym. W środku czekało wszystko, co potrzebne – przyrządy do pracy, kanapa, pościel, środki czystości, zapas jedzenia i wody. Prawdziwy schron przed rzeczywistością.
– Chciałbym się tu w końcu na coś przydać – pierwszy powiedział to Edward, gdy we dwoje siedzieliśmy na mojej wieży.
Stracił już nadzieję na to, że Dolina Wież zdradzi mu swoje sekrety i kontynuował spacery tylko z przyzwyczajenia. Cieszyłam się, że miał więcej czasu na rozmowy, bo Paweł w międzyczasie zakończył swoją ucieczkę cichą umową z kurierem na dwie flaszki wódki i trzy czteropaki piwa tygodniowo.
– W każdym momencie możesz zrezygnować, jeśli masz dość – rzuciłam. – Przy tej pogodzie to nawet nie każą ci czekać na zmiennika…
– Wiesz, że nie mogę.
– Napisz tu jakąś książkę albo artykuły… Wydasz, dorobisz.
Mówiąc to, czułam, że jest w tych słowach jakaś naiwność, lecz nie umiałam jej wskazać.
– Naprawdę tego nie czytałaś… – wymamrotał. – Właśnie! Sprawdziłem i mam u siebie tę książkę. Przyniosę, jak będzie mniej padać. Nie chcę, żeby zamokła. Albo przekażę przez kuriera… Jeśli nie zapomnę.
Byłam przekonana, że zapomni.
Wyszliśmy na dach, w objęcia deszczu. Podeszliśmy do metalowej barierki, którą podwyższono symboliczne blanki z szarego kamienia. Pod nami morze drzew falowało w rytm wiatru, a wieża zdawała się bujać wraz z nim niczym maszt wielkiego okrętu.
– Ja już byłam potrzebna i nie chcę więcej. W ostatnim czasie byłam potrzebna córce dwadzieścia cztery godziny na dobę. Była za słaba, żeby wstać z łóżka.
Ten robak sam wyrwał się na wolność. Poczułam jego oślizgłe ciało na języku i gorzki posmak w gardle. Splunęłam za barierkę.
– Ja bym jeszcze popracował. Naprawdę. Tylko jak? Wszędzie układy, układziki. Ta jędza, naprzeciw której mieszkałem, wygadywała mi, że jak chciałem emeryturę, to trzeba było pracować. Sama taka cwana – rentę po mężu, ubeku, dostawała. Trzy i pół tysiąca, wyobrażasz sobie? A ja nawet, jak mi zdiagnozowali raka, to nadal pracowałem.
– Jak młodą zdiagnozowali, to nogi się pode mną ugięły. Jej ojcu za to się wzmocniły. Zwiewał, jak to się mówi, aż się kurzyło. Przysłał list z Niemiec, że go to przerosło. A ja, durna, uniosłam się honorem i go o alimenty nie ścigałam. Zresztą… Podołałam. Lenka do końca miała najlepszą opiekę.
– Opieka… Kiedyś synowa obiecywała, że na starość mnie wezmą do siebie. To było, jak dawałem im pieniądze na budowę domu. Ale jak Darek zmarł, to mnie jak psa potraktowała. Jakbym po cudze wyciągał rękę. Jeszcze wymawiała, że kiedy chorowałem, to lekarzom łapówki dawali. Ale ja wiem swoje. Nic jej winny nie jestem.
– Długi to straszna sprawa. Jeszcze komornik to tam… – machnęłam ręką. – Z kwoty wolnej od zajęcia da się żyć. No, jak się pracuje. Najgorzej to z siostrą… Ona nie chciała do sądu, do komornika. Wolała mi życie uprzykrzać. I wiecznie to samo: „Skoro Lenka już nie żyje, to chyba teraz weźmiesz się roboty?”. No pewnie… Kto zatrudni babkę, która przez dwanaście lat nie pracowała? Ostatnio to już się z mieszkania bałam wychodzić, tak mnie zaszczuły z ciotką.
– Oj, wiem, jak to jest. Strasznie przeżyłem śmierć Darka. Może bym jeszcze powalczył o tę posadę, pokłócił się czy coś… Ale sił tak brakło. Pięćdziesiąt lat… Zawał. A mógł jeszcze pożyć.
– No ona nie mogła.
Burza zamruczała ciepło w odpowiedzi na moje słowa. Oblizałam usta. Przez chwilę myślałam, że to deszcz zmył mi z twarzy łzy, ale nie… Po prostu nie płakałam. Pierwszy raz odkąd Lena zmarła nie płakałam, mówiąc o niej. Spróbowałam się uśmiechnąć. Udało się, ale bez wesołości. Obojętność. Ta siostra spokoju, za którą tak bardzo tęskniłam okazała się mieszkać w Dolinie Wież. I w tonie Edwarda, w tej rozmowie, w której nie zwracaliśmy uwagi na to, co mówi to drugie, też ją słyszałam.
W maju wiedziałam już, że obojętność ma smak deszczu, podobnie jak on przenika odzież i szumem wciska się pod czaszkę. Pleniła się wraz z grzybami i mchami, które coraz śmielej wdzierały się do mojej nadbudówki, nadgryzały mapy i oplatały kable.
Centrala milczała. Jedynym świadectwem jej istnienia był kurier raz w tygodniu dojeżdżający quadem na halę i dalej wzorem słowackich nosiczów prący pieszo z naszymi zakupami. Im bardziej nikogo nie obchodziło, czy siedzę na wieży w wyznaczonych godzinach i wypatruję, tym gorliwiej wypełniałam swoje obowiązki. Książki, podzielone na dwa stosy: „do przeczytania” i „przeczytane”, coraz wolniej przechodziły z jednego miejsca na drugie. Wreszcie zatrzymały się zupełnie, gdzieś w półwieczu samotności. Tego samego dnia przyszedł Paweł, korzystając z tych kilkunastu bezdeszczowych i bezsłonecznych godzin, które starczyły, by dolina nie utonęła, ale i gwarantowały, że nie zdąży wyschnąć. Wspiął się po drabinie z wyraźnym zacięciem, jakby każdym ruchem próbował strącić z ramion ciężar marazmu zaklęty w przenikającej odzież wilgoci.
– Przyszedłem powiedzieć ci coś ważnego. Będę się stąd wynosił – oświadczył, przechylony przez barierkę, wyżymając rękawiczki.
– Co, nie idzie się dogadać z tym nowym kurierem?
Paweł usiadł na plastikowym krześle, oparł potężne ręce na kolanach, zaraz jednak się zerwał i począł chodzić po tarasie, wyraźnie wzburzony.
– Nie. Po prostu zrozumiałem, że muszę stąd uciekać. Teraz albo nigdy. Poza doliną spadałem na dno i myślałem, że wreszcie w nie uderzyłem. Tu miała być moja ucieczka.
– Pamiętam, jak na początku mówiłeś, że będziesz miał tu taki odwyk, z którego nie da się uciec.
– Bo tak miało być. Zakaz alkoholu, żadnego sklepu w zasięgu, żadnego towarzystwa do picia …
– A skończyło się jak zwykle, co? Dla chcącego…
– Nie w tym problem.
– A w czym? Daj spokój, tam byś chlał, tu będziesz chlał. Nie chcesz przestać, to nie przestaniesz.
– Ale, Kinga, tu nie ma dna!
Dopadł do barierki tak gwałtownie, że zerwałam się za nim. Zatrzymał się, czoło przycisnął do zimnego metalu i dalej mówił:
– Zobacz, widzisz? Bezdenne morze. Tu nie ma dna. Tu nie ma w ogóle nic i to nic może pochłaniać i pochłaniać w nieskończoność. – Wyprostował się powoli, odgarnął ze zniszczonej twarzy złote włosy cherubina i spojrzał mi głęboko w oczy. Chyba nie znalazł w nich tego, czego szukał, bo nagle zmienił ton. – Edward przyniósł mi tę książkę, o której tak mówił. I wiesz co?
– No?
– Nic o niej nie powiedział tym razem. Ani słowa. Tylko tak patrzył smutno. On już się pogodził. Ale my jeszcze możemy odejść, rozumiesz?
– Nie rozumiem. Wiadomo, że możemy odejść. To w końcu tylko praca. Do tego sezonowa.
– A jeśli tu jest tak samo też zimą?
Zaśmiałam się, trochę zmęczona jego gadaniem. Zresztą już czułam, że jest tak samo, tylko wstyd to było przyznać. On wyprostował się nagle i rozłożył ręce w bezradnym geście.
– To już taki żart – skłamał.
– Paweł oddał mi książkę. Przyniosę ci ją jutro. Zadzwonię rano.
Ale rano żadne z nas nie sięgnęło po telefon. Tamten czerwcowy dzień nie wstał szary, jak zwykle, lecz powitał nas błękitem czystego nieba, na które mozolnie wypełzło słońce. Wyciągnęło zza grani macki promieni i musnęło korony drzew, które w odpowiedzi wybuchły feerią zapachów. Wdychałam je z rozkoszą, maszerując równymi krokami po tarasie. Jak żołnierz na warcie, czy raczej jak aktor grający żołnierza – bo przecież nie chciałam pożaru, ani nie wierzyłam, że może się przydarzyć. Ot, wygłupy. Tylko dlaczego starałam się nawet nie mrugać?
I nagle biała smuga uniosła się leniwie spomiędzy gałęzi i popłynęła ponad wierzchołki drzew. Wiatr szarpnął nią, ale nie zdołał jej rozwiać. Zamarłam, wytężając wzrok. W miejscu, gdzie promienie słońca ześlizgnęły się po skałach i spoczęły wśród zieleni, kotłował się biały dym. Chwyciłam spoconą ręką za telefon i czekałam. Nie mogłam podnieść alarmu bez potrzeby. Słońce dokonało ostatniego, heroicznego wysiłku i wyskoczyło wreszcie wysoko nad szczyty ocieniające las. A ten posłał mu na spotkanie dziesiątki białych obłoków, łączących się w ciężkie kłęby i wspinających na granie. Mgła. Do południa zasnuwała już całą dolinę u mych stóp, a po piętnastej zmieniła się w ciężkie, nisko zawieszone chmury.
Nigdy nie przyznałam się chłopakom, że tamtego dnia przez kwadrans, wbrew wszelkiej logice, wierzyłam w pożar. Nie miałam wątpliwości, że Paweł i Edward przeżyli to samo, ale była między nami milcząca zgoda na to, by o sprawie nie wspominać. Każdy z nas wstydził się, że starczyła chwila złudzenia, by cała pielęgnowana troskliwie obojętność okazała się być udawana. Raz tylko wódka zdradziła Pawła, gdy w dwa dni później powiedział:
– Rozmawiałem wtedy z centralą. No… Wiecie, kiedy. Najpierw dyżurny był zaskoczony, że w ogóle ktoś jeszcze w Dolinie Wież siedzi. Więc wyjaśniłem mu, że pełnimy tu obowiązki z największą starannością. No, pochwalił nas. Naprawdę pochwalił. Nawet mi przerwał i mówił, jak to źle, że dyrekcja ostatnio o nas nie pamiętała. Od niego wiem, że teraz to ważne, żeby pilnować. Od niego, więc sprawdzone. Zapowiadane są upały, a do tego biolodzy przyjadą badać florę naszego lasu. A wiadomo, człowiek to zawsze zagrożenie. Zaprószy ogień, zostawi śmieci. Wiecie, jak to jest – perorował pijackim tonem, a profesor Edward mu gorliwie potakiwał. – Wszystko mi to przedstawił ten człowiek z centrali. Sprawdzone.
– To chyba zostaniesz… – odpowiedziałam.
– Góra tydzień albo dwa. Aż się pogoda znów popsuje. Bo się popsuje.
Popsuła się trzy tygodnie później, gdy biolodzy wyjechali. Na pożegnanie Edward zaprosił ich do siebie na pogawędkę. Dzwonił potem, przejęty.
– Mamy pod stopami skarb i nawet o tym nie wiemy. Podobno takich gatunków, jakie tu znaleźli, już w całej Europie nie uświadczysz. Kazali dbać, pilnować.
Pilnowaliśmy. Wciąż we trójkę, bo Paweł dogadał się z nowym kurierem albo może dlatego, że gotów był poświęcić życie dla dobra trzydziestu dwóch odmian bardzo rzadkich porostów. Zresztą wszyscy byliśmy gotowi. Kochaliśmy tę naszą dolinę i wieże, na których wreszcie nadzieja i wola walki były wstydliwe, a nie oczekiwane. Gdzie mogłam się schować przed „dasz radę”, „nie możesz odpuścić” i „warto jest walczyć o każdy dzień”.
I tak aż do grudnia, który przyszedł do nas nieproszony. Przemoczony kurier przyniósł Edwardowi kartkę świąteczną od synowej. Trochę kiczowatą, z krótkimi życzeniami rozstrzelonymi na odwrocie i zamaszystym podpisem wraz z datą. Przypomnieliśmy sobie wtedy na moment ten zewnętrzny świat i struchleliśmy. Choć każde z nas przeczuwało wcześniej, że Dolina Wież trwa wiecznie niezmienna, to teraz mieliśmy namacalny dowód. Edward przyniósł go do mnie w obłożonej starą gazetą, cienkiej książce. Na drogę opakował ją szczelnie foliówką, a mimo tego, gdy mi ją dał, była wilgotna.
– Przeczytaj… Może ty jeszcze… – popatrzył na mnie ze szczerą troską.
Podeszłam do nieruszanej od miesięcy sterty książek „do przeczytania”. Uderzył mnie widok kolorowej pleśni porastającej ich grzbiety.
– Nie odkładaj. Pójdę, a ty usiądź i przeczytaj – poprosił Edward tonem straceńca. – Bo ty masz jeszcze po co wracać.
Nie zauważyłam, kiedy tak tragikomicznie schudł. Twarz mu się wydłużyła, oczy stały się wyłupiaste i płonęły gorączką. „Prorok oczywistości” – zaśmiała mi się w głowie obojętność. Tak naprawdę wszyscy troje mieliśmy po co wracać. I właśnie dlatego trwaliśmy tutaj, zapijając deszczem nadzieję na to, że coś nas czeka. Bo w istocie była naszym przekleństwem. Bo czekało, tylko nie to, czego byśmy chcieli, lecz to, na co nadzieję mieć wypada. Trzymałam tę nieszczęsną książkę w ręku i przez szary papier gazety czułam jej treść. Edward zachęcił mnie gestem. Rozchyliłam okładki i wtedy Dolina Wież postanowiła sobie zadrwić z nas raz jeszcze.
„Pożar” – żadne z nas tego nie powiedziało, bo rozczarowanie czerwca tkwiło w sercach zbyt mocno. Ale teraz był. Niewątpliwie, ewidentnie, niezaprzeczalnie. Mimo ciężkich chmur i deszczu lejącego się z nieba. Nie był kolejną złudą nadziei, która wymknęła się spod kontroli. Był kolejnym znakiem, że nie warto jej ulegać. Nie uzasadniał naszej obecności, raczej podstępnie nas pognębiał. Bo ktoś faktycznie zaprószył ogień. Nie archeolog i nie biolog, i nie żaden z hipotetycznych turystów, którzy nigdy tu nie dotarli. Płonęła nadbudówka na wieży Pawła…
Potem był Edward z telefonem w ręku, próbujący przekonać zdumionego dyżurnego, że naprawdę dzwoni z Doliny Wież. I bieg bez oddechu przez skąpany w wodzie las. I wreszcie Paweł z wyrazem twarzy przestraszonego dziecka i odbiciem ognia w oczach. Odetchnęliśmy z ulgą. Obudził się w porę. Żył, ale zbiegając z wieży potknął się na schodach i złamał nogę. Siedzieliśmy więc we troje w krzakach, z dala od jaskrawej poświaty ognia i patrzyliśmy na helikopter gaśniczy tańczący nad płomieniami jak ćma. Szczęśliwie, nieustannie lejący deszcz sprawił, że las pozostał nietknięty.
Dwa dni później, razem z grupą robotników, przyjechał do nas człowiek z centrali. Suchy, w swoim eleganckim garniturze wciśniętym pod plastikowy płaszcz, głosem z innego świata pochwalił nas za profesjonalne zachowanie „w obliczu zagrożenia katastrofą”. Podkreślił trzy razy, że „niezamontowanie piorunochronów było straszliwym niedopatrzeniem, którego przyczyny już badają” i że administracja… Coś tam, coś tam…
Zaproponował Pawłowi wyjazd z Doliny na czas rekonwalescencji, ale ten wręczył mu stoper i, mimo gipsu na nodze i trzęsionki trzeźwiejącego pijaka, zbiegł z wieży i wbiegł z liściem paproci w ręku na znak, że nie oszukiwał. Potem, gdy we dwóch ruszali podziwiać prace helikoptera, pomagającego w usuwaniu szkód, Paweł posłał mi pełne wdzięczności spojrzenie. Niepotrzebnie. I tak musiałam potwierdzić jego wersję o piorunie. Inaczej zdradziłabym przed sobą, że mi zależy. A miało nie zależeć. I tylko przez chwilę byłam zła, bo to nieme „dziękuję” tak bardzo przypomniało mi Lenkę w jej ostatnich dniach. Wyszłam spod dachu w objęcia obojętności. Potem wróciłam, zdjęłam eleganckie ubranie i wcisnęłam je do szafki, której zawiasy zżerała rdza.
„Kinia,
Wiem, że w ostatnich latach przed twoim wyjazdem nie układało się między nami. Domyślam się też, że teraz oddychasz wreszcie pełną piersią – w górach, bez konieczności walki o małą. Ale tęsknię. Dałaś mi dwa lata na przemyślenia i”…
Dwa lata? Znów przyszedł do mnie upływający czas. Ubrany był w kwieciste słowa i to jedno, podkreślone na środku strony, oś symetrii całego listu: „umarzam”. Odłożyłam kartkę od siostry na omszoną stertę książek przeczytanych. Wzrok przewędrował po pordzewiałej półce i zatrzymał się na tym drugim stosie. Na pożółkłej okładce zrobionej z gazety, której litery dawno już stały się nieczytelne. Sięgnęłam pewną ręką po książkę. Z zapałem i ufnością, z jaką zwracałam się do literatury zanim ze stronic spełzła do mojego życia. Żadna powieść nie mogła już zburzyć mojej wieży w deszczu.