Arctur Yaeger Vox
Huragan powracających zdarzeń.
Kroniki Metalowej Zębatki
I
Co inicjant Resnik widział i zrozumiał
Choć jadał w najlepszych andalumińskich frytkarniach, w stołówkach Uroborosa i seneskich smażalniach, to nic nie mogło równać się podwójnej tłuszczowo-serowej na ciepło z vreslańskiej kanapkarni. Wciągnął niepodrabialny zapach do nozdrzy. Zębami sforsował chrupiące pieczywo, aby przeżuć soczyste wnętrze.
Ale i ono smakowało kurzem, popiołem.
- Tombergu Resniku! – usłyszał łagodny głos.
Powoli odwrócił się. W kolejce do kasy stała dokładnie tak, jak przed pięciu laty: w surowej sukience, z białymi włosami oraz przeszywającym, niebieskim spojrzeniem; jej imię pieszczotą dla podniebienia - Snovula. Rozdziawił usta zaskoczony, wskutek czego przeżute jedzenie plasnęło o kafle podłogi.
Kobieta zbliżyła się.
- Cóż za ekstrawagancki styl przybrany do konsumpcji drugiego śniadania: burza niesfornych kłaków, długi prochowiec i wojskowe buty – oceniła.
- Nie znam innego, odkąd sama mnie takim urobiłaś – odwarknął półprzytomnie.
- Wyłącznie dla twojego ocalenia. Jednak widzę wyraźnie, że zbyt długo odwlekałam wizytę u mego ulubionego inicjanta. Pewnie zechcesz wiedzieć, dlaczego akurat teraz ją składam.
- Czy zechcę… Snovulo, zostawiłaś mnie na pół dekady! Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje i nie wiem do dziś. Egzystuję w stanie największej niestabilności wszystkich pierwiastków życia, do cholery! Nie – ja pełzam…
- Więc jest z tobą gorzej, niźli się wydaje z zewnątrz. Bo wiesz, przypomniało mi o Resniku zdjęcie znalezione w kolorowym magazynie, gdzie prezentuje ten swój strój bojowy, dzierżąc ciężki automat, obok wulgarnej modelki, a w tle plaża, tropiki, zachód słońca…
Spojrzał na nią z wrogością, zaciskając zęby.
- Czy Resnik nie pragnie już używać przyjemności świata?
- Ty mnie nimi tylko skrzywdziłaś!
- Mógłbyś się tak nad sobą nie rozpływać. Przyjąłeś schedę wojownika bardzo dobrze – niejeden na twym miejscu już gryzłby ziemię. Niech to! Gdyby pozostał jeszcze ktokolwiek upoważniony do monitorowania twojej inicjatury, dawno miałbyś status pełnoprawnego członka, jeśli nie lepiej.
- Nie jesteś moim dobroczyńcą – wysapał Tomberg.
- Lecz nadal rzuciłbyś mi się na pomoc z tym samym wigorem, co wówczas – prawda?
Coś szarpnęło mężczyzną do tyłu. Zachwiał się na mięknących nogach.
- Opowiedz mi, jak się wtedy czułeś? – zachęciła Snovula.
Dziwne - opory nagle zanikły. Jąkając się, Resnik rzekł:
- Ja tego dnia… uciekłem tu od frustracji. Przygniotła mnie narastająca beznadzieja. W mieszkaniu gościłem rudą sąsiadkę, córkę właścicielki. Reperowała cieknącą rurę. Bezskutecznie próbowałem zainteresować ją ciekawą książką na temat zachowawczych monarchistów. Gdy w końcu zebrałem się w sobie i złożyłem propozycję wyjścia na kawę, roześmiała się bezlitośnie. Oznajmiła, że tolerowała te nieszkodliwe brednie podczas wykonywania drobnych napraw i czasem nawet wydawały jej się sympatyczne, ale stanowczo przebrałem miarę, sądząc, iż mogłaby pokazać się ze mną publicznie i nie spłonąć wstydem. Wychodząc, wypisała rachunek na chusteczce brudnej od nasienia, którą zapomniałem wyrzucić – czterdzieści vreslańskich sektorów.
- Dobrze – pochwaliła Snovula. – I ja nie miałam najlepszego przedpołudnia. A to tylko do momentu, gdy wymierzył we mnie ten zabójca. Pamiętasz go?
- Nosił kaptur ściśle przylegający do głowy i pomarańczowe gogle. Chociaż trzymałem tacę z posiłkiem, to wypuściłem ją i wytrąciłem mu nóż balistyczny z ręki…
Potem zwarli się ciasno, padając na ziemię. W ciszy tarzali parę minut, pchając sobie ręce do twarzy i gardeł. W kanapkarni nie było prawie nikogo, obsługa czmychnęła do parnej kuchni. Napastnik odznaczał się większą siłą; przegrana Tomberga musiała nastąpić niebawem. W tym czasie Snovula stała nieruchomo ponad walczącymi.
- Nie zastanawia cię, nad czym tyle dumałam? – spytała zadziornie.
- Czy okazać mi wdzięczność i uratować skórę lub uciekać, póki asasyn jest zajęty.
- Och, tak o tym myślałeś przez tyle lat? Wyborne! Nie, byłam wtedy zbytnio zapatrzona w siebie; ratunek brałam za należną mi przysługę od losu. Ale ujrzawszy ów przeklęty emblemat na nożu – wężowy szlaczek i dwie runy – wiedziałam, że lada moment zostanę odcięta od wszelkiego wsparcia ze strony Czarnego Ostrza. Dlatego rozważałam inną kwestię: czy mam dość siły, żeby mierzyć się z wyzwaniem samemu? Niewątpliwie dokonałam korzystnego wyboru…
Bo wymierzyła swój wierny, sześciolufowy pistolet i rozwaliła łeb zabójcy. Potem pomogła wstać Resnikowi. Wcisnęła mu nóż balistyczny do kieszeni. Za rękę powiodła w stronę wyjścia.
- Jak rozkosznie pulsowała krew w skroniach, mimo niewątpliwie opłakanego położenia! A ty, trzymałeś przedtem dłoń jakiejś dziewczyny?
Tomberg nie odpowiedział. Snovula podskoczyła i zaciągnęła go do damskiej toalety, zatrzaskując zamek.
- Czego chcesz, markotniku, żeby zrobić się prawdziwym kszatriją? Może tego?
W niewybredny sposób oparła się o sedes i wypięła tyłek, unosząc ubranie, odsłaniając brak majtek i ociekające łono.
- Weź sobie! Tamtego dnia marzyłeś o tym. Przyuważyłam, jak się gapiłeś – zachęcała Snovula.
- Przestań… - jęknął Tomberg.
- No dalej!
- Chcę jeszcze raz przejść naszą drogę! – wrzasnął.
Spoważniała. Stanęła wyprostowana i obciągnęła sukienkę.
- A co niby z tego przyjdzie?
- Więcej, niż z pieprzenia się w brudnym kiblu, na pewno.
Zacięła wargi.
- Nic się nie zmieniłeś – nadal potrafisz zaprzepaszczać najlepsze okazje. – Niechętnie wyszła z szaletu. Za drzwiami czaiła się młoda weganka z koralikowymi cudactwami wplecionymi we włosy.
- Przychodzę do tego lokalu zjeść wyłącznie sałatkę – powiedziała z wyrzutem i potrząsając rzeczonym daniem. – Dlatego nie życzę sobie, abyście zohydzali publiczny obiekt sanitarny smrodem padlinożerczych obrzydliwości!
Tu wskazała na serowo-tłuszczową kanapkę, trzymaną ciągle przez Tomberga. Snovula niedbałym gestem wepchnęła jej dwie z luf pistoletu do ust.
- Mam dla ciebie posiłek ze stuprocentową gwarancją braku składników odzwierzęcych. – Odciągnęła kurki.
- Daj spokój… - Resnik wziął ją za ramię. Zresztą obojętne mu było, co stanie się z dziewczyną. W jego świadomości rzeczywistość i świat wspomnień stały się jednym.
Pozostawiając za sobą trupa zamachowca, opuścili kanapkarnię. Trawiastym stoczkiem schodzili do wykopu kolei miejskiej.
Kiedy skład nadjechał, zasiedli na wygodnych miejscach.
- Podarujmy sobie wstępy. Już wiem o tobie wszystko, Tombergu – rzekła jego nowa towarzyszka, stukając się w przyczepioną do piersi elektroniczną kostkę z „oczkiem”. – Ja nazywam się Snovula Maro. Polują na mnie potężne siły; niebawem mogę zginąć. Jedynie z tego powodu przedstawię ci informacje, których nigdy nie powinieneś usłyszeć, pod groźbą mojej degradacji albo egzekucji. Zajmuję wysokie stanowisko w organizacji zwanej Czarnym Ostrzem. To rodzaj elitarnego, faszyzującego zakonu politycznego, bardzo rozbudowanego i dobrze zorganizowanego. Jego działania mają na celu zwalczanie każdego liberalizmu i degeneracji; konsekwentne przeciwstawianie się prądom nowoczesności.
Zakonem kieruje sekretne zgromadzenie siedmiu mężów: Czarna Rada. Miejscem ich pobytu - mistycznym, nieznanym, stale zmieniającym swą naturę i położenie, jest Czarna Iglica.
Kluczową rolę spełniają oficerowie, tacy, jak ja. Wydajemy dyspozycje szeregowym członkom i kierujemy inicjantami – nowicjuszami, którzy przed podjęciem stacjonarnych zadań muszą odbyć Drogę: podróżując pośród gnijących społeczeństw, wykazać się cnotą, niewzruszoną wolą oraz nabyć stosowne umiejętności. Skoro kroczysz u mojego boku, Resniku, czynię ciebie inicjantem. Zasłużyłeś sobie na to.
Czarne Ostrze ma także inne ramię. Dawno temu powołana została regularna armia; gwarancja, że zawsze dysponować będziemy kartą przetargową na arenie globalnej i nie zmienimy się w jałowe kółko dyskusyjne, zdolne najwyżej do kilkuosobowych demonstracji i kolportażu cienkich broszurek. Urządzono ją w sposób nieortodoksyjny. Nie posiadała centralnego dowództwa. Na poszczególne bataliony przypadało po jednym poruczniku; oni odpowiadali bezpośrednio przed Czarną Radą, każdy indywidualnie. Taki system miał zapewnić, iż nie stracimy kontroli nad wojskiem, które nadmiernie ambitny przywódca mógłby zbuntować i poprowadzić we własną stronę. Wśród zwykłych żołnierzy nie istniały różnice stopnia. Byli sobie równi, niczym obywatele jednego narodu. I stąd nazwa armii – Nacja.
Ale któregoś dnia do komórki Ostrza w Tuvsteneard zgłosił się brudny, zahartowany człowiek, a z nim trzy ledwo dychające dziewuszki. Powiedział, że na piechotę przybyli z Vreslanu. Swe kompanki określił mianem własnoręcznie ocalonych upiorów postmoderny i faktycznie, dało się to w nich poznać. Obdarzony zdumiewającą, chociaż niejasną zdolnością nawracania upadłych, został przyjęty razem z dziewczynami w inicjat, przysiągłszy sprawować nad nimi kuratelę. W aktach figurował jako Efraim L. Błyskawicznie ukończył Drogę; był utalentowany i pracowity, całkowicie oddany idei Czarnego Ostrza. Ani się obejrzeliśmy, jak osobiście przekazywałam mu nominację na przewodniczącego wydziału. Jednak odmówił. Miesiąc później złożył wniosek o wstąpienie w szeregi Nacji. Waleczny, umiejętnie balansujący pomiędzy brawurą, a zimnym opanowaniem na polu bitwy, prędko awansował na porucznika.
Tajemnicze rzeczy zaczęły dziać się od onego momentu. Pojawiła się nowa rzecz: akty niesubordynacji i samowoli, wprzódy ostrożne, z czasem coraz częstsze i śmielsze. Najsurowsze kary nie mogły ich okiełznać. Żołnierze i porucznicy zawarli zmowa milczenia. Dochodzenie Czarnej Rady potwierdziło najgorsze obawy: w Nacji wykształciła się „ukryta” hierarchia. Seria brutalnych przesłuchań potwierdziła istnienie lidera, noszącego brązowy prochowiec, po którym go rozpoznawano. Zwał się Ojcem Trenczem. Choć niewątpliwie postać tę wykreował Efraim, to nie był on jedynym Ojcem, potrafiąc okresowo usuwać się w cień. Wodzowie rebelii zmieniali się, przekazując sobie prochowiec i tytuł. Każdy przedstawiciel Nacji uczestniczący w spisku (z tymi zaś, którzy nie brali udziału, zaraz się rozprawiano) przyrzekał fanatyczną wierność nie osobie, lecz owemu znoszonemu okryciu, artefaktowi otoczonemu istnym kultem. Wciąż, wpływy Efraima okazały się kluczowe dla ich planów.
17 marca 1982 roku Nacja, na umówiony sygnał, skradła pokaźną ilość pojazdów transportowych, ogołociła kilkadziesiąt naszych magazynów broni, sprzętu i zasobów, po czym porwała prototypowego, podwodnego molocha konstruowanego przez Ostrze w Cieśninie Beringa, odpływając na północne morza, do Nowej Agarty; centrali, której położenia nigdy nie poznaliśmy.
Wszelki słuch o nich zaginął.
Czarne Ostrze boleśnie odczuło utratę armii. Wiele naszych działań zostało zawieszone. Rada niezwłocznie obmyśliła eksperymentalny projekt nowego ugrupowania, mnie powierzając realizację.
Właśnie tu, w Vreslanie, pracowałam nad nim minione piętnaście lat. Wyszukałam, zgromadziłam i osobiście przeszkoliłam we wszystkich tajnikach sztuki wojskowej, dwa i pół tysiąca współczesnych kszatrijów. Tuż po treningu przeszli sprawdzone neurologicznie warunkowanie. Dzięki niemu utracili pamięć. Są teraz zupełnie przeciętnymi ludźmi wiodącymi stateczny styl życia, nieświadomymi własnego potencjału; ani myślącymi, by knować przeciw Ostrzu – dopóki w ich obecności nie zostanie wyemitowany sygnał dźwiękowy o precyzyjnie ustalonej częstotliwości, aktywując weń mordercze instynkty, przedzierzgając nudnych mieszczuchów w elitę elit. Czy znasz vreslański Hotel „Cecyli”?
- Tak – bąknął Tomberg.
- Otóż żaden z niego pensjonat, ale koszary! – wyjawiła Snovula, a oczy jej zaświeciły. – Tam kwateruję całą moją armię – Przymierze Śpiących! Do niego zmierza ten pociąg.
Bowiem rozwścieczyłam Nację. Od dawna kontrwywiadowcy donosili, że szpiedzy Ojca Trencza usiłują wywęszyć źródło świeżej siły Czarnego Ostrza. Dzisiejsza próba zabójstwa dowodzi, iż powiodło im się. Niechybnie, szturm jest kwestią czasu. Musimy uruchomić sygnał bojowy, Tombergu! Stajemy sami wobec Nacji. Ostrze nie udzieli wsparcia, tak wielki jest strach przed Efraimem. Mogą najwyżej pomóc mi w ucieczce i pozostawieniu dzieła żywota na pastwę obłąkanych zbrodniarzy – tego nie dopuszczę nigdy.
- Przecież powiedziałaś, że Śpiący żyją normalnie – wtrącił Resnik. - Co z tymi, których nie będzie w hotelu, by odebrać sygnał?
- Nie przejmuj się. Już od kilku dni coś wisi w powietrzu, dlatego zawczasu zaszczepiłam im w podświadomości zakaz opuszczania budynku aż do odwołania. Tylko ja mam dostęp do aparatury psychotronicznej „Cecylego”, dla zwiększenia bezpieczeństwa. Administracja budynku nawet nie przypuszcza, czyim zamiarom służy hotel. – Snovula była wyraźnie zadowolona z siebie.
Hotel „Cecyli” wyłonił się zza drzew parku miejskiego. Betonowa, prostokątna bryła w kolorze mokrego kartonu i jakby częściowo złamana. Tomberg szacował wysokość na trzydzieści dwa piętra. Z holu wydobywał się dym. Ze zgrzytem hamulców kolejka stanęła na przystanku. Snovula skoczyła do wejścia, Tomberg poczłapał za nią.
- Drzwi uległy strzaskaniu, ale eksplozja nastąpiła dopiero w składziku po przeciwnej stronie recepcji. Użyto pocisku forsującego o dużym współczynniku penetracji, który da się odpalić z ręcznego działa bezodrzutowego – zawyrokowała. – Najdogodniejsza pozycja dla strzelca byłaby w oknie Wydziału Nauk Prawnych.
Zniknęła w czarnych kłębach. Po chwili wyłoniła się z powrotem, brudna i kaszląca.
- Przebili tajną ściankę w najcieńszym punkcie – obwieściła ponuro. - Trotyl zniszczył sterownię, wszystkie moje aparaty…
- Trzeba wezwać żandarmerię... – Tomberg cofnął się o krok i przewrócił. Białe od pyłu gipsowego, leżało ciało sprzątaczki, zabitej odpryskiem gruzu. Tomberg Resnik ukrył twarz w dłoniach i wierzgnął nogami spazmatycznie, chcąc odsunąć truchło jak najdalej.
- Inicjancie Resnik, opanuj się! – Snovula wbiła mu w szyję iniektor. – Masz tu stabilizator hormonalny na uspokojenie. Wstawaj. Na dachu zainstalowano terminal awaryjny. Należy tylko ręcznie wprowadzić kod.
Naraz usłyszeli łomot wielu wirników dochodzący z północy, złowrogo przybierający na sile.
- Kawaleria powietrzna Nacji – szepnęła kobieta. – Do windy!
Tomberg Resnik i Snovula Maro w milczeniu przechadzali się zrujnowanymi korytarzami hotelu, uważnie przestępując rozłożone materiały budowlane.
- Ciągle nie odremontowany – mruknął Tomberg.
- Nad „Cecylim” ciąży wieczna klątwa – odparła Snovula.
- Winda stanęła chyba wpół siódmego piętra, kiedy uderzyły pierwsze kule?
- Tak. Przeciążyłam wtedy mechanizm i pomogłam ci wygramolić się na zewnątrz.
Obojgu dźwięczały w uszach odległe echa strasznej symfonii kilkunastu Harbinów Z-9, krążących wokół budynku. Z boku śmigłowców wychylali się zamaskowani żołnierze, prując z obrotowych kulomiotów, działek burzących i wyrzutni rakiet. Uśpieni bojownicy, wyglądem przypominający raczej zadłużoną klasę średnią tudzież wyrośniętych żaków, ginęli tuzinami. Niektórzy wybiegali na korytarze, całkiem zdezorientowani. Hotel drżał w posadach.
- Pamiętam moje zdziwienie, kiedy ich pierwszy raz ujrzałem, takie to były nędzne, bezradne pokraki…
- Więc pasowałeś doń doskonale – rzuciła Snovula uszczypliwie.
Oddziały szturmowe Nacji wskakiwały rozbitymi oknami. Metodyczne, kondygnacja po kondygnacji, eliminowały Przymierze Śpiących.
- Żadnych dziur po kulach – stwierdził Resnik, muskając palcem gładką ścianę.
- Nie pamiętasz? Strzelali szklanymi ampułkami, wypełnionymi spaczonym napojem Agartian. Pękały w zderzeniu z celem, rozpryskując płyn. Kto go wetchnął, ten zwijał się w mdłościach, zdjęty odrazą do wszystkiego, co nie było zarośniętym obliczem Ojca Trencza – wypowiedziała tę nazwę ze szczególną nienawiścią. – Niektórzy, ogarnięci szałem, rozbijali sobie i innym głowy, wydrapywali organy.
Boczną klatką schodową pędzili na szczyt „Cecylego”. Nagle drogę zastąpiło im trzech żołnierzy w granatowych kombinezonach, z lśniącymi czerwonym światłem wizjerami masek. Zanim oddali serię, Snovula pociągnęła Tomberga do najbliższego pokoju i zaryglowała od wewnątrz. Spod spartańskiego łóżka wydobyła ciężką skrzynię. Przycisnęła ukryty przełącznik. Wieko uchyliło się, odsłaniając cały arsenał. Resnik zrozumiał, iż tej broni mieli używać rozbudzeni Śpiący. Snovula chwyciła wiązkę granatów fosforowych oraz dwa automaty Krugera z magazynkami w kształcie tuby, jeden podając Tombergowi. Świeżo upieczony inicjant zgiął się pod ciężarem karabinu. Potem przewróciła stół, tworząc prowizoryczną barykadę. Żołnierz Nacji kopniakiem wyważył drzwi.
- Padnij! – wrzasnęła Snovula, samemu chowając się za meblem. Rzuciła odbezpieczone granaty. Szturmowcy zginęli w strasznych mękach, gdy parząca substancja żywcem przepaliła ich na wylot. Buchnął smród spieczonego mięsa. Tomberg krztusił się i pluł.
- Przyjdzie ich więcej. Osłaniaj mnie! – rozkazała i zaczęła przeglądać pudełka po butach zgromadzone w szafie, póki nie odnalazła ciśnieniowego miotacza liny. W przejściu pojawili się kolejni efraimowcy. Niezdarnie opierając Krugera o krawędź stołu, skulony Tomberg otworzył ogień, przypadkiem rozszarpując któremuś kolano. Ale odrzut automatu zaraz wytrącił mu go z drżących dłoni. Snovula, leżąc na parapecie, wbiła linę w rynnę. Jedną ręką wycelowała i ścięła napastników. Objęła Resnika, mocno przyciskając do siebie. Za sprawą wyciągarki miotacza śmignęli na dach.
- Sunąc tak z tobą bezwładnie, czułem okropny wstyd, że nie potrafiłem cię ochronić – zamyślił się Tomberg. – Zachodziłem w głowę, dlaczego wleczesz mnie za sobą, skoro do niczego się nie nadaję; czemu po prostu nie zrzucisz w przepaść. Może teraz pomożesz mi to zrozumieć?
Snovula mruknęła coś niewyraźnie i przyspieszyła kroku.
Na dachu dął silny wicher. Białe włosy Snovuli trzepotały w nim hipnotycznie. Przyklęknąwszy, wykręciła kod na małej, czerwonej tarczy, wbudowanej w ścianę budki transformatorowej. Dioda sygnalizacyjna nie zmieniła barwy. Wykręciła raz jeszcze. I znów. I jeszcze.
- Dlaczego nie działasz? Puść sygnał, puść, cholero! Daj im zginąć z podniesionym czołem! Niewielu pozostało! – Biła pięściami urządzenie.
Resnik otoczył ją ramieniem.
- Ostrzał zerwał połączenia radiowęzła… - rzekł cicho.
Helikopter Nacji zawisł w górze. Pilot przyjął stromy kąt natarcia, aby zmielić ich ostrymi łopatami. Wtem jego tylny rotor podziurawił ołów, wprawiając pojazd w niekontrolowany ruch wirowy. Obok śmignął drobny, bezzałogowy samolot, sterowany z pokładu większej maszyny. Mignęło groźne działko trzydziestomilimetrowe. Helikopter zniknął Tombergowi z pola widzenia. Drona namierzała kolejne cele.
- Tchórze, nie wyposażyli pojazdów w broń przeciwlotniczą, więc natychmiast zarządzili odwrót.
- Lecz podrzuciłaś im niespodziankę. Włączyłaś geolokalizator swojej wszystkowiedzącej kostki i przykleiłaś ją do ogona ostatniego śmigłowca – wspomniał Tomberg, oglądając zżartą rdzą czerwoną skrzynkę.
Wybawca zatoczył szeroki krąg nad „Cecylim”. Potem poleciał w stronę tamy miejskiej. Zawrócił, obniżając lot. Był to ciemnogranatowy odrzutowiec z dwoma silnikami strumieniowymi przylegającymi do tylnej części kadłuba i skrzydłami w układzie delta. Na ich krańcach widniały strzeliste stateczniki pionowe. Pojemną kabinę pasażerską dobrze przeszklono.
Niedaleko biegła płytowa trasa szybkiego ruchu, jeszcze nieoddana do użytku. Operator posadził na niej maszynę. Załączył ciąg wsteczny i otworzył bliźniacze czasze hamujące, zatrzymując się w połowie długości drogi.
- Ty stary kocie… - wycedziła Snovula, patrząc to na przybysza z niebios, to na znikające w oddali jednostki Nacji. – Hotel „Cecyli” upadł, lecz nie tylko jego sale ogarną płomienie.
Drona upuściła na dach jakąś paczkę, wytraciła resztkę prędkości i upadła w wychuchane ogródki działkowe, pomiędzy czyjeś grusze. Wewnątrz pakunku znaleźli kompozytowe przyrządy podobne trochę do wieszaków na ubrania, a także nabazgraną dzikim charakterem pisma wiadomość: „Dzisiaj walczymy razem”.
Snovula przyssała miotacz do stalowej podpory cysterny wodnej. Wystrzeliła. Harpun zarył w ziemię kilkaset metrów od trasy, naprężając linę. Z wnętrza zbiornika dobiegło bulgotanie i chrobot paznokci.
- Nie teraz, Elizo – powiedziała dziewczyna.
Złapała „wieszak” oburącz i, zarzucając go na rep, z gracją śmignęła w dół. Przerażony, lecz ponaglany poczuciem bliżej niesprecyzowanego obowiązku, Tomberg podążył za nią. Wkrótce potem, wciąż dygoczący, solidnie wytrzęsiony zjazdem, przesadzał aluminiową bandę, goniąc za swoją śmiałą przewodniczką. Pilot otworzył boczne wejście i sam z niego wychynął. Jego wiszące, pokryte twardą szczeciną policzki falowały. Miał modną fryzurę, polegającą na dokładnym zgoleniu czerepu, przy pozostawieniu długiej, zarzuconej na bok grzywki.
- Wskakujcie! – zawołał donośnie.
Snovula pokazała Tombergowi, jak wejść na pokład. Powiedziała z diabelskim uśmiechem:
- Przedstawiam ci Ikadora Torna, lotnika-renegata. Wykluczony z Czarnego Ostrza za to, że podczas pamiętnej, marcowej nocy buntu Nacji zignorował rozkazy, biorąc pionowzlot, by zrzucić bombę jądrową na zanurzającego się w zimnych wodach molocha.
- Dlaczego mu się nie powiodło? – zapytał Resnik.
- O, koleżko, spuściłem ładunek; nigdy nie chybiam! – zacietrzewił się chudy Ikador, hermetyzując strumieniowiec. – Ale szczurek Efraim wysłał na mostek Acrona Megala, najlepszego snajpera Nacji, z przytroczonym do przedramienia sztucerem przeciwmateriałowym. Skubaniec zdołał odstrzelić wszystkie trzy zapalniki atomówki, gdy ta spadała. W skorupę prototypu uderzyła bezużyteczna kupa złomu.
- Musimy namierzyć mój nadajnik - niecierpliwiła się Snovula. - Czy masz tu gdzie tabelkę częstotliwości Czarnego Ostrza?
- Już zrobione. Bieżącą lokację śmigłowców rzucam na przestrzenną mapę w pomieszczeniu nawigacji. Gotowi do startu?
- Oby tylko twa cudowna maszyna wydoliła, Ikadorze – odparła z przekąsem Snovula.
Torne przelazł do kabiny, a oni za nim. Wyczepił luźne spadochrony zwalniające.
- Nie będą potrzebne przy następnym lądowaniu? – zatroskał się Resnik.
- Jakim – następnym? – parsknął Ikador.
Pchnął przepustnicę do przodu. Usłyszeli stłumiony ryk strumieniowych turbin. Po zwolnieniu hamulców samolot najpierw drgnął, a potem z rosnącym impetem potoczył się przed siebie. Jednak pozostała na rozbieg droga kończyła się zatrważająco prędko. Ikador nerwowo manipulował przy ustawieniach wektora ciągu, klap i mieszanki paliwowej. Tę ostatnią coraz to zagęszczał.
- Dodaj jeszcze! – ponagliła go Snovula.
- Jeśli ruszę ten regulator choćby o milimetr, silniki udławią się i zgasną. – Torne z całej siły pociągnął wolant. Nos uniósł się, ale podwozie wciąż dotykało jezdni. Z nieczynną trasą stykała się obwodnica wielopasmowa, ruchliwa o tej godzinie. Samolot sunął wprost na nią.
- Nie ma żadnego dopalacza?!
Ikador podskoczył, olśniony.
- Tak! Prawdziwy mocarz – najlepszy!
Wdusił guzik na panelu. Ze stereofonicznego systemu nagłośnienia popłynęły żwawe dźwięki pianina. Po chwili rozbrzmiał głos, śpiewający donośnym barytonem:
„Efraim L. – największy zbrodniarz spod Beringa,
Efraim L. – demon, zdrajca, łże-faszysta.
Efraim L. – pozbawił Ostrze wiernej armii,
Efraim L. - smród zgnilizny i anarchii.”
Efraim L. – demon, zdrajca, łże-faszysta.
Efraim L. – pozbawił Ostrze wiernej armii,
Efraim L. - smród zgnilizny i anarchii.”
I tak dalej, i tym podobnie. Piosenka przypisywała Ojcu Trenczowi najgorsze przymioty charakteru; oskarżała o wszystkie możliwe zbrodnie popełnione w tym stuleciu, choćby nie wiadomo jak absurdalna była natura tych zarzutów. Czysta nienawiść bijąca z warstwy lirycznej utworu zelektryzowała załogę samolotu. Niespodziewanie, tył maszyny, niby podparty niewidzialną siłą fizyczną, oderwał się od ziemi. Błękitne oczy Snovuli ponownie zapłonęły żywym pragnieniem zemsty.
Lecieli. Tylko prawą tylną nogą podwozia zawadzili o osobowe auto, wjeżdżające właśnie na skrzyżowanie. Impet uderzenia wyrwał oponę strumieniowca razem z metalową rurą. Samochód wywinął kozła i dachował w poprzek skrzyżowania, powodując karambol. Na długie godziny szczytu zakorkował całą arterię komunikacyjną i stał się przyczyną niezliczonych mieszczańskich lamentów, skarg oraz utyskiwań.
Ale wznoszących się wysoko nic to nie obchodziło.