Rodzinny spadek

1
Wuj Anatol uchodził w naszej rodzinie za postać niezwykle tajemniczą. Nigdy nie pojawiał się na rodzinnych uroczystościach, a sam kojarzyłem go wyłącznie ze starych fotografii, które moja mama przechowywała w drewnianej skrzyni w piwnicy. Dwie dekady temu temu był szczupłym, około pięćdziesięcioletnim brunetem, ubierającym się dość ekstrawagancko; właściwie na każdej z tych fotografii ubrany był na czarno, z zawadiacko przekrzywionym na głowie kapeluszem. Nigdy się nie uśmiechał i sprawiał wrażenie raczej niedostępnego.
Być może dlatego całe życie był sam. Przez wiele lat nikt oprócz mojej mamy nie utrzymywał z nim kontaktu, a i moja rodzicielka telefonowała do niego sporadycznie. Na dodatek przed wykręceniem numeru zazwyczaj długo biła się z myślami czy powinna dzwonić, czy też nie. Chyba sama nie wiedziała, jak ani o czym z nim rozmawiać. Tajemniczy członek naszej rodziny był bowiem osobą zamkniętą w sobie i nikt tak naprawdę nie wiedział, czym się zajmuje, ani co robi w wolnych chwilach. Mama mówiła tylko, że był niegdyś nauczycielem języka polskiego na prowincji, i właściwie to byłoby na tyle.
Długo nie rozumiałem, czym ta niewiedza jest spowodowana. Charakter wuja Anatola faktycznie mógł sprawiać, że kontakt z nim był utrudniony, ale sam wychodziłem z założenia, że przecież każdy potrzebuje łączności z drugim człowiekiem… Jak więc kuzynowi mojej matki udawało się przez prawie siedemdziesiąt lat żyć w samotności? Nie miał żony ani dzieci, ba – nawet nikt z nas go nie odwiedzał. Mimo iż cała familia ze strony matki chętnie spotykała się nie tylko z okazji świąt czy urodzin, to mieszkający w swojej samotni wuj Anatol nie otrzymywał zaproszeń na Wigilię czy choćby wspólne grillowanie. Ponoć także poza swoją wieś wypuszczał się rzadko i niechętnie; nawet zakupy robił tylko w miejscowym sklepiku. Jako dziecko zupełnie nie rozumiałem, dlaczego unika kontaktu z rodziną. Przecież był jednym z nas. A na kim, jeśli nie na rodzinie, można polegać? Z czasem jednak pogodziłem się z myślą, że mieszkającego w niewielkim domu w Kosmadłach wuja, nigdy nie będzie mi dane poznać osobiście.
Aż do dnia, w którym moja rodzicielka otrzymała niespodziewany telefon.
Informacja, której udzielał jej tajemniczy rozmówca, musiała być mocno niepokojąca, ponieważ mama wyszła do pokoju i długo dyskutowała. Tymczasem mój ojciec, siostra i ja usiedliśmy przy stole w salonie i w ciszy czekaliśmy, aż skończy. Kiedy drzwi się otworzyły, mama była blada i zdenerwowana.
– Słuchajcie – powiedziała, ściskając w drżącej dłoni komórkę – wujek Anatol wylądował w szpitalu!
Ojciec spojrzał na mamę pytająco, ale nic nie powiedział. Ja natomiast w pierwszej chwili tylko zmarszczyłem w zadumie brwi. Wujek Anatol? – zdziwiłem się. Musiałem najpierw odszukać w odmętach pamięci owego członka rodziny. W naszym domu wspominano go na tyle rzadko, że początkowo zupełnie nie skojarzyłem, o kogo chodzi.
Zdecydowanie szybciej działały zwoje mózgowe mojej siostry.
– Wujek Anatol? To ten dziwak, co mieszka sam w lesie? – palnęła.
– Agnieszka, jak ty mówisz! – zganił ją błyskawicznie ojciec. – Przede wszystkim, Anatol to żaden dziwak. Jest odludkiem z własnego wyboru, ale nie można z tego powodu go wyśmiewać.
– No właśnie… Nie śmiej się z kogoś, kogo nie widziałaś na oczy. – Poszła mu w sukurs moja rodzicielka. Agnieszka zamilkła i spuściła głowę. – Tak czy inaczej, chyba mamy problem.
Jak się okazało, wuj Anatol od dwu dni leżał w szpitalu z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu.
– Podobno w drodze do kościoła potknął się i przewrócił. Kości ma całe, ale dokuczają mu bóle głowy i nudności. Lekarz nie potrafił wyjaśnić, jak do tego doszło. Podejrzewam jednak, że walnął głową o chodnik albo o jakiś kamień, no i nieszczęście gotowe. Jeszcze w jego wieku…
– Może był pijany? – zastanawiałem się na głos. – Jak ktoś całe życie spędza w leśnej głuszy, różne głupie pomysły przychodzą mu do głowy, żeby uciszyć samotność.
– Ty akurat najwięcej wiesz o samotności – mruknął z przekąsem ojciec – bo cię Zośka zostawiła…
Jego szyderczy ton sprawił, że zrobiło mi się trochę przykro. Po kiego diabła wypominał mi tę Zośkę? Nie wyszło to nie wyszło, moja sprawa.
– Mogłeś mnie nauczyć, jak się postępuje z kobietami, to może by nie zostawiła… – odgryzłem się.
Ojciec oczywiście się zaperzył, gotów do kolejnej ciętej riposty, ale mama powstrzymała go gestem ręki.
– Przestańcie już! Mamy teraz inny problem do omówienia.
Odpuściłem i ja. Jeszcze zdążę mu wypomnieć to i owo… Skupiłem się na tym, co miała do powiedzenia mama.
– Lekarz podobno bardzo długo namawiał Anatola, by podał mu jakiś kontakt do najbliższych. Padło na nas…
– Hm. Nie dziwota, skoro tylko z tobą od czasu do czasu rozmawiał – przypomniał jakby z wyrzutem ojciec. – Ech, trzeba go było zostawić w spokoju.
Mama pokiwała głową.
– Anatol wkrótce zostanie wypisany ze szpitala, ale przez jakiś czas będzie potrzebował pomocy. Jak wiecie, mieszka sam na odludziu. Przydałby mu się ktoś, kto zrobi zakupy, pomoże narąbać drwa do kominka, nakarmi psy… – urwała i powiodła wzrokiem po naszej trójce. – No więęc…
Wiedziałem już, co się święci, jednak pierwszy wykręcił się ojciec.
– Kochanie, mnie w to nie wciągniesz. – Podniósł ręce do góry i odchylił się na krześle. – Mam robotę. Wiesz, że w firmie teraz sporo zleceń… – Faktycznie, był to mocny argument. Ojciec był majstrem na budowie i praktycznie do końca roku miał pracować przy budowie nowego hipermarketu, a potem kamienicy dla nowobogackich. Nie mógł ryzykować utraty roboty na rzecz opieki nad właściwie obcą sobie osobą.
Nie zdziwiłem się więc, kiedy mama uznała jego wytłumaczenie za wystarczające, by dłużej nie wiercić mu dziury w brzuchu.
– Okej, przyjmuję do wiadomości – mruknęła. Ojciec odetchnął z ulgą. – No więc?
Poczułem, jak ze zdenerwowania pocą mi się dłonie. „Do licha – pomyślałem – teraz już na pewno padnie na mnie…”.
– Aga ma dopiero trzynaście lat…
Szach mat. Westchnąłem zrezygnowany. A zatem wszystko już było ustalone. Mogłem pożegnać się z wakacyjnymi planami; z luzem przy piwku, wieczornych ogniskach, spotkaniach z dziewczynami. A tak bardzo zależało mi na wyjeździe z chłopakami nad morze…
Mama zatrzymała wzrok na mnie.
– Tomuś, pojedziesz prawda? Pomożesz wujkowi?
– A mam inne wyjście…
– W sumie nie bardzo. Sam wiesz, że nikt inny nie może. Tylko ty masz wakacje.
Próbowałem jeszcze się bronić, ale trudziłem się niepotrzebnie.
– Dlaczego akurat ja? A twoja siostra? Ona nie może? Przecież ja w ogóle nie znam tego całego wuja Anatola!
– No to akurat będziesz miał okazję, żeby poznać. – Mama nie zamierzała dać za wygraną. – A skoro wuj podał lekarzowi numer do nas, to znaczy, że nam ufa najbardziej i to od nas oczekuje pomocy. W tej sytuacji nie można człowiekowi odmówić.
Na nic się zdały kolejne argumenty; że zamierzałem zakręcić się za jakąś robotą i zarobić parę groszy, że planowałem wyjazd nad morze… Było jak zwykle: mama podjęła decyzję, a ja musiałem się dostosować. Żadnej dyskusji. Żadnych ustępstw.
Miałem jeden dzień, żeby się spakować i znaleźć połączenie autobusowe do Kosmadeł.


Był czwarty lipca. Zdezelowany busik mknął wesoło szosą w stronę miejsca, w którym miałem spędzić co najmniej najbliższy tydzień. Kosmadła. „Co to w ogóle za zapadła dziura?” – zastanawiałem się w duchu. Według mnie, już sama nazwa nie kojarzyła się z niczym ciekawym. „To na sto procent będzie kompletne zadupie, pomyślałem, w którym czas zastygł w miejscu sto lat temu”.
– Ktoś z was w ogóle kiedykolwiek tam był? – pytałem tuż przed wyjazdem rodziców.
Ku mojemu zdumieniu, niechętnie pokręcili głowami.
– Chwileczkę – powiedziałem wzburzony – a więc, jeśli dobrze rozumiem, wysyłacie mnie, siedemnastoletniego chłopaka, do wuja, którego nigdy nie widziałem, w dodatku do miejsca, w którym nawet nie byliście i prawdopodobnie nawet nie wiecie, gdzie jest?!
Ojciec podrapał się z frasunkiem po skroni.
– Kiedyś tamtędy przejeżdżałem… Fajna wioska na uboczu – tłumaczył się niezdarnie.
Ich kompletna niewiedza sprawiała, że nabierałem coraz większej niechęci do tego wyjazdu. Czy oni robili to specjalnie? Może nie chcieli mnie w domu i jednogłośnie stwierdzili, że najlepiej będzie się mnie pozbyć na jakiś czas… Złapałem się na tym, że zaczynam myśleć paranoicznie. „Może nie będzie tak źle”, pocieszałem się w duchu. Rzadko bywałem na wsi, a tu właśnie nadarzała się okazja, żeby spędzić trochę czasu wśród krówek, świnek, pól i łąk… Odpocząć od telewizji i wirtualnego świata…
Nie pytałem więcej o wuja. Nie chciałem się denerwować tym, że nikt o nim nic nie wie. W końcu uznałem, że wkrótce i tak spędzę z tym człowiekiem na tyle dużo czasu, żeby samemu wyrobić sobie opinię na jego temat.
Jadąc szosą w trzęsącym się PKS–ie, natarczywe myśli powracały niczym bumerang. Mijałem smagane wiatrem ogromne łany ziemi, pagórki i doliny. Od czasu do czasu gdzieś daleko majaczyły pojedyncze, często drewniane chałupki, które wyglądały jakby lada chwila miały się rozpaść w drobny mak. Ów widok przyprawiał mnie, chłopaka z miasta, o gęsią skórkę. Czułem się jak kompletny słabeusz, a przecież nie stało się jeszcze nic złego.
To dziwne, ale instynkt podpowiadał mi, że powinienem się mieć na baczności.


Trwająca bite trzy godziny podróż zakończyła się na starym przystanku w Kosmadłach, nieopodal sklepu spożywczego. Busik wypluł ostatnich podróżujących w liczbie trzech, i pomknął asfaltówką dalej.
– Wie pan może, gdzie mieszka Anatol Burny? – Zagadnąłem mocującego się z ciężką walizką dwudziestoparolatka, najprawdopodobniej studenta wracającego do domu na wakacje.
Chłopak zadumał się na moment, w końcu pokręcił niepewnie głową.
– Burny to ten leśnik? – spytał. – Jak on, to w stronę cmentarza, a potem w prawo…
Zaprzeczyłem.
– Emerytowany nauczyciel. Polskiego w tutejszej podstawówce uczył podobno.
– No to przykro mi, ale nie znam. Ja tu do szkoły nie chodziłem.
Mimo wszystko, podziękowałem. Rozejrzałem się jeszcze za drugim pasażerem, ale zdążył już zniknąć z mojego pola widzenia. Nie bardzo wiedziałem, gdzie ruszyć dalej, więc po chwili usiadłem na ławce i zacząłem się zastanawiać, co ze sobą począć.
Ani ja, ani moi rodziciele nie wpadliśmy na to, żeby postarać się o dokładny adres zamieszkania wuja Anatola, więc można powiedzieć, że byłem obecnie w ciemnej dupie. Pomyślałem, żeby do nich zadzwonić, ale jak na złość, padła bateria w telefonie. Wulgaryzmy same cisnęły mi się na usta. Jakoś jednak przełknąłem złość i po dziesięciu minutach bezczynności doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie podpytać o wuja w sklepie.
– O miejscowych najwięcej wiedzą sklepowe – mruknąłem uczenie do samego siebie, po czym powłóczyłem nogami do najbliższego „Groszka”.
Przysadzista, na oko sądząc sześćdziesięcioletnia kobiecina, uratowała mnie przed nocą spędzoną na wiejskiej ławeczce.
– A i owszem, mieszka tu taki jeden Burny. – Kiwała w zrozumieniu głową. – Musisz, chłopcze, przejść na drugą stronę ulicy i cały czas iść prosto. Potem miniesz dom sołtysa, a za nim skręcisz w lewo i dalej znowu prosto, aż do rozwidlenia dróg. Tam skręcisz w prawo i na końcu będzie taki niewielki dom, otoczony drewnianym płotem.
– To daleko stąd?
Miałem nadzieję, że nie będę musiał zbyt długo drałować z ciężką torbą na ramieniu, ale sklepowa pozbawiła mnie nadziei.
– Będą ze cztery kilometry… I radzę się śpieszyć, bo niedługo zapewne rozpęta się burza.
Rzeczywiście, niebo na dworze zachmurzyło się, a chłodny wiatr wiał coraz mocniej, gwiżdżąc w uchylonym oknie „Groszka”. Poprosiłem jeszcze o butelkę wody mineralnej na drogę i położyłem pięć złotych na ladzie. Kobiecina najwyraźniej zaciekawiła się moim pytaniem o wuja, bo zanim wydawała resztę, zapytała, w jakim celu chcę się z nim spotkać.
– We wsi mówią, że Burny to niezbyt sympatyczny człowiek – mruknęła niepewnie, prawdopodobnie obawiając się mojej reakcji na ów komentarz. – Ja tam do niego nic nie mam. Przyjdzie raz w tygodniu, zakupy zrobi, na ulicy jak widzi to i „dzień dobry” kulturalnie powie… Ale miejscowi za nim nie przepadają. Mówią, że to wariat.
– To mój wuj – wyjaśniłem. – Parę dni temu miał wypadek i wylądował w szpitalu. Teraz jest już w domu, ale prosił, żeby mu pomóc.
Sklepowa zrobiła nagle wielkie oczy.
– Wuj? Nie wiedziałam, że Burny ma jakąś rodzinę.
Miałem już odparować, że ja też nie, lecz w porę ugryzłem się w język. Nie zdradziłem również, iż praktycznie nic o nim nie wiem.
– Wuj Anatol to typ samotnika – poinformowałem – ale wie pani, jak jest. Rodzinie trzeba pomagać. – I sięgnąłem po swoją resztę, a potem pożegnawszy się szybko, wyszedłem na zewnątrz. Nie chciałem dłużej rozmawiać o człowieku, którego nie znałem.


Byłem zły sam na siebie, że nie zapisałem trasy, którą podała mi sklepowa i już w okolicach posiadłości sołtysa straciłem rozeznanie, gdzie kierować się dalej. Z tego, co zdołałem zapamiętać, kobieta mówiła tylko o jednym rozwidleniu, natomiast już za domem sołtysa natknąłem się na dwie drogi. Po lewej – wąska drożyna prowadząca przez las, po prawej – żwirówka kończąca się, z tego co zdołałem zauważyć, wytężając wzrok, przy budynku szkoły. Sklepowa nie wspominała nic o placówce edukacyjnej, więc ostatecznie skręciłem w lewo.
Maszerowałem żwawo, obawiając się nagłego załamania pogody. Ta bowiem nie dawała nadziei na poprawę; robiło się coraz bardziej ciemno i ponuro. W dodatku hulający między koronami drzew wiatr sprawiał, że zaczynałem się denerwować.
„A może by tak zawrócić?” – przebiegło mi przez myśl. Czułem się jak idiota. Zamiast wygrzewać się na plaży we Władysławowie, ja drałowałem z ciężką torbą na ramieniu przez jakiś cholerny las… „Powinienem twardo obstawać przy swoim – pomyślałem – i więcej nie pozwolić rodzicom podejmować za siebie decyzji”.
Szybko jednak porzuciłem pomysł o powrocie do centrum wsi. Lada chwila miał nadejść wieczór, a wraz z nim ulewa. Trzeba było więc jak najprędzej dotrzeć do bezpiecznego schronienia.


Pół godziny później było już tak ciemno, że musiałem włączyć latarkę. Może to głupie, ale blask światła sprawił, iż nabrałem nieco więcej odwagi, a stukający gdzieś w korę drzewa dzięcioł dodawał otuchy, że nie jestem tu sam. Niebo zasnuły kłębiaste chmury, a ja z ledwością dostrzegałem majaczącą na horyzoncie chałupkę, w której paliło się światło. Co robił wuj Anatol? „Może je wczesną kolację, pomyślałem, albo jak każdy stary człowiek, kładzie się już spać, nieświadom, iż do drzwi zbliża się właśnie jego daleki krewny”.
Dom stał na uboczu, w otoczeniu wysokich sosen i brzóz. Obok niego zauważyłem niewiele mniejszy budynek gospodarczy, z przykrytym czarno–białymi gazetami oknem oraz jakieś szmaty leżące na ławce pod ścianą. Lichy płot zbity ze starych desek sprawiał wrażenie, jakby nawet lekki podmuch wiatru mógł go złożyć niczym chatkę z zapałek. Widać wuj nie dbał o porządek w gospodarstwie; być może z powodu swojego wieku nie miał już na to siły.
Furtka otworzyła się z cichym zgrzytem. Wszedłem na podwórko i rozejrzałem się wokół. Cicho, ciemno, jakoś tak smutno… Poczułem dreszcze na karku i rękach. „To tutaj mam teraz spędzać czas?” – zaniepokoiłem się. Miałem nadzieję, że wkrótce się rozpogodzi, bo tydzień w tej norze mógł sprawić, że popadłbym w głęboką depresję.
Załomotałem do drzwi i instyktownie cofnąłem się o krok. Nie wiedziałem jeszcze, jak na moją wizytę zareaguje wuj.
Nie minęło nawet trzydzieści sekund, kiedy usłyszałem szuranie i drzwi po chwili uchyliły się delikatnie.
– Tak? – Moich uszu dobiegł ściszony, męski głos. Był to głos człowieka starego i wyraźnie schorowanego. – Kto tam?
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Eee, to ja. Tomasz, znaczy się. – Przełknąłem nerwowo ślinę. – Tomasz Foglar, syn Marii. Rodzice przysłali mnie, żebym pomógł wujowi w dojściu do siebie. Znaczy się, zakupy wujowi zrobię, posprzątam, no i takie tam…
Wuj Anatol milczał, a ja poczułem się jakoś tak głupio. Samo mówienie temu człowiekowi „wuju” wydawało mi się dziwne. Jaki to wuj? Obcy człowiek… Zdecydowanie bardziej wolałbym zwracać się do niego per „pan”.
Wreszcie drzwi otworzyły się szerzej i mimo że nie usłyszałem ani zwyczajowego „zapraszam”, ani „wejdź”, uznałem, iż mogę przekroczyć próg domostwa Anatola Burnego. W korytarzu było zupełnie ciemno, dlatego wchodząc do środka miałem wrażenie, jakbym zapadał się w ciemnościach, które niczym bluszcz oplatały mnie z każdej strony.
Bez słowa przeszliśmy przez korytarz i weszliśmy do oświetlonej dwiema świecami kuchni. Wuj był człowiekiem niewysokim i lekko przygarbionym. Zupełnie nie przypominał tego silnego faceta z niegdyś oglądanych przeze mnie fotografii. Nawet nie był elegancko ubrany; nosił szary sweter oraz piżamowe spodnie wciśnięte w grube skarpety. Na haczykowatym nosie miał mocne okulary w drucianej oprawce. Przyglądał mi się z ciekawością.
– Tomasz, tak? Bardzo się cieszę, że przyjechałeś – powiedział, ściskając mi rękę, a potem odwrócił się w stronę pieca kaflowego. – Usiądź. Zaparzę herbatę.
W osmolonym od sadzy czajniku akurat zagotowała się woda, więc po chwili trzymałem już w rękach kubek gorącego naparu. Wuj Anatol usiadł naprzeciwko mnie przy stole i uśmiechnął się. „Może jednak nie jest taki zły”, pomyślałem. Wyglądało na to, że moja wizyta naprawdę go ucieszyła.
– Jak zdrowie? – zagadnąłem trochę od czapy, ale nic lepszego nie przyszło mi na myśl.
– Właściwie, nie jest ze mną tak źle – odparł wuj. – Miewam jeszcze lekkie zawroty głowy, ale ogólnie czuję się nie najgorzej. Najgorsze były te dwie doby spędzone w szpitalu. Wynudziłem się tam jak mops. W dodatku to okropne jedzenie… – Skrzywił się w niezadowoleniu.
Przyjrzałem mu się. Musiałem przyznać, że jak na siedemdziesięcioparolatka, trzyma się całkiem nieźle. Tylko niewielki plaster na szyi przypominał, że kilka dni temu przydarzył mu się nieszczęśliwy wypadek.
– Dostał wuj jakieś recepty?
– Ee – machnął obojętnie ręką – ja tam w te ichnie lekarstwa nie wierzę. Toż to sama chemia, pieniądze tylko od człowieka wyciągnąć chcą. Dał mi ten lekarz receptę na proszek od bólu głowy, ale wywaliłem zaraz jak wyszedłem z tej umieralni. Mnie tam leki niepotrzebne. – Uniósł kubek do góry. – Ziółka wolę pić. Melisę na nerwy, miętę na trawienie, lawendę… żeby ładnie pachniało. – Zachichotał, po czym upił łyk naparu.
– Zioła są dobre, ale uważam, że warto zaufać lekarzowi – zaoponowałem. – Wstrząśnienie mózgu to nie przelewki.
Znowu machnął ręką.
– A jakie tam wstrząśnienie – mruknął z przekąsem – potknąłem się, przewróciłem, ot i wszystko… A ten lekarz zaraz zamieszania narobił, jakby nie wiadomo co się stało. Jeszcze jak się dowiedział, że sam mieszkam, wypuścić ze szpitala nie chciał! Ja mu tłumaczę, że pół wieku sobie radzę, a on dalej swoje. No to żeby mnie puścił, musiałem obiecać, że opiekę sobie załatwię, niech się nie martwi… Dlatego zadzwoniłem do twojej matki. Ona czasami telefonuje do mnie, więc pomyślałem, że w takiej sytuacji na pewno pomoże. No, a teraz zjawiłeś się ty. W sumie miło – uśmiechnął się jakby wymuszenie.
Zrobiło mi się przykro. Uświadomiłem sobie, że wuj wcale mnie nie potrzebuje; byłem dla niego tylko sposobem na wydostanie się ze szpitala. Odstawiłem kubek i zapytałem, czy w takim razie mam wracać do domu.
– A kiedy, teraz? – zdziwił się. – Po nocach wracać nie będziesz. W łeb byś dostał, matka twoja by mi kark skręciła… Zresztą, jak chcesz, to możesz zostać. Trochę towarzystwa zawsze się przyda. A przyznam szczerze, że czasami nudno mi tu samemu jak cholera. – Przez chwilę nad czymś się zastanawiał. – No więc dobra, niech będzie. Parę dni możesz tu pomieszkać. – Zlustrował mnie znad okularów. – Hm, tylko ty taki miastowy jesteś… Radę sobie dasz? Wygód tu nie ma. Palić w piecu trzeba, a za potrzebą za stodołę.
Nie bardzo uśmiechały mi się proponowane warunki, ale przecież nie chciałem być uznany za rozpuszczonego mieszczucha.
– Dam radę – oświadczyłem. – A jakby co, zwieję do domu.
Wuj najwyraźniej nie zrozumiał mojego żartu, bo nawet się nie uśmiechnął. Zamiast tego odstawił na parapet kubek z herbatą i wstał.
– Idę spać – oznajmił. – Ty jak chcesz, możesz siedzieć. A jak nie, to w pokoju, tam gdzie telewizor stoi, jest kanapa. Pościel czysta. Miałem w niej spać, ale jak już tu jesteś, to ci oddam. No, młodzieży, to dobrej nocy. Karaluchy pod poduchy i takie tam…
Już miał wyjść, kiedy poderwałem się z krzesła. Spojrzał na mnie z ukosa.
– Coś jeszcze?
– A prąd? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Najwyraźniej mój ton zdradził lekkie zaniepokojenie, bo wuj roześmiał się, aż mu żyła wystąpiła na czoło.
– A co, ty dzieciak jesteś, spać się po ciemku boisz? – Zarechotał. – Prądu nie ma, bo burza idzie. Wyłączyli pewnie. A poza tym ja w nocy wszędzie gaszę, bo potem rachunki kosmiczne przychodzą.
– Nie, nie – zaprzeczyłem – po prostu muszę naładować telefon. Mama prosiła, żebym zadzwonił, jak już tu dotrę…
Podrapał się po skroni.
– Aha. Pewnie rano włączą. Jak będziesz szedł spać, to pamiętaj, żeby zgasić świece. Dobrej nocy.
Kiwnąłem głową i pożegnaliśmy się. Niebawem usłyszałem trzaśnięcie drzwiami. Wuj Anatol zamknął się w swojej sypialni.


Rano obudziły mnie dobiegające z zewnątrz ptasie trele. Wygrzebałem się z barłogu i po omacku zamknąłem okno. Nie byłem przyzwyczajony do takiej pobudki. Mieszkając w bloku, jedyne, co słyszałem rano, to podjeżdżającą pod klatkę śmieciarkę lub ewentualnie trajkoczących o czymś sąsiadów, którzy natknęli się na siebie w trakcie spaceru z psami.
Wróciłem do łóżka, ale nie mogłem już zasnąć. Zerknąłem na wiszący na ścianie zegar. Wskazówki zbliżały się do siódemki. „Co ja będę tu robił cały dzień?” – zastanawiałem się. Mógłbym pewnie uprzątnąć w domu i na podwórku, ale obawiałem się, że zajęłoby mi to więcej, niż tylko kilka dni. A nie zamierzałem spędzić w Kosmadłach całego miesiąca.
Po paru minutach wstałem i powłóczyłem nogami do łazienki. Ze zdumieniem skonstatowałem, że woda w kranie jest zimna, i palnąłem się w czoło. Zapewne ciepłą należało sobie samemu podgrzać na piecu… Stwierdziłem jednak, że nie mam ochoty tak długo czekać. Ogarnąłem się jako tako i kwadrans później pomaszerowałem do kuchni.
Wuj już nie spał. Siedział za nakrytym ceratą stołem i kroił chleb.
– Witaj. – Skinął na mnie głową. – Chcesz śniadanie?
– Napiję się tylko herbaty. – Usiadłem na krześle obok. – Nie lubię jeść tak wcześnie rano.
– Uch, od razu widać, żeś miastowy. – Wuj uśmiechnął się pod nosem. – U nas na wsi śniadanie to podstawa przed rozpoczęciem dnia. Trzeba mieć siłę na cały dzień. Jak zemdlejesz z głodu przy pracy w polu, to nie wiadomo, kiedy ktoś cię znajdzie…
– Na szczęście chodzę jeszcze do szkoły.
– Myślisz, że twoi rówieśnicy nie pomagają swoim ojcom i dziadkom?
– Pewnie pomagają, ale ja całe życie spędziłem w mieście – tłumaczyłem. – Nigdy nie musiałem pracować na roli.
Wuj pokiwał w zadumie głową.
– To się ciesz – powiedział. – Ja w twoim wieku nie miałem tak lekko. Wakacji nie miałem wcale, a i często po lekcjach trzeba było jeszcze ojcu przy zwierzętach pomagać.
– Skąd wuj wie, że ja mam lekko? – spytałem, bo najwyraźniej życie w mieście mój krewny uważał za łatwe i bezstresowe. – Dzisiejsze nastolatki mają więcej problemów, niż dorośli pół wieku temu.
Myślałem, że weźmie mnie na poważnie. On jednak tylko prychnął śmiechem.
– Niby jakie to problemy? Susza? Powódź? Nieurodzaj? Głód? Czy raczej pryszcze na czole albo brak pieniędzy na kino?
Kurczę, miałem go dość. Bagatelizował wszystko, co mówiłem! Kolejny dorosły, który uznawał, że tylko on ma rację i wszystko wie najlepiej.
Nie kontynuowałem dyskusji. W ciszy wypiłem herbatę, przyglądając się smaganym wiatrem drzewom. Choć deszcz ustał nad ranem, wciąż nie zapowiadało się, żeby dzień był ciepły i bezchmurny.
Tymczasem wuj Anatol pochłonął dwie kromki chleba z masłem i wędliną, mlaskając przy tym tak głośno, że coraz bardziej traciłem ochotę na dotrzymywanie mu towarzystwa. „Co za dziwak”, pomyślałem. „Mnie wygaduje „miastowość”, a zaś zachowuje się jak kompletny wieśniak”.
– Jakieś plany na dziś? – spytał, kiedy wstałem, żeby wstawić kubek po herbacie do zlewu.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem żadnych pomysłów na spędzenie dnia.
– Przyjechałem pomóc, więc jak wuj powie, to się zrobi…
– Ja chyba zostanę w domu. Przez tę burzę się nie wyspałem. Poleżę do południa, a potem zobaczymy. Na razie masz wolne.
– A więc mam sobie iść? – zdziwiłem się.
– Nie chcesz pozwiedzać okolicy? Skoro masz okazję pobyć trochę na wsi, to korzystaj. Niedaleko stąd płynie strumyk. Weź sobie którąś z moich książek i idź. No chyba, że ty już nieczytaty. Wy młodzi…
– Czytaty – odpowiedziałem podobnym neologizmem, zanim zaczął utyskiwać na pokolenie współczesnych nastolatków. – Kiedyś nawet sam próbowałem pisać. Ale to ciężka orka…
Dojadł ostatnią kanapkę i zaprowadził mnie do swojej biblioteczki. Urządził ją w niewielkim pomieszczeniu obok kuchni. Zdziwiłem się, że zamyka ją na klucz.
– To był kiedyś pokój gospodarczy – wyjaśnił. – Trzymałem w nim różne ustrojstwo: garnki, miotły, wiadra, przetwory czy suszone grzyby. Ale książek robiło się coraz więcej, dlatego w końcu musiałem gdzieś je wszystkie upchnąć.
– Same powieści? – zainteresowałem się. Uznałem, że wuj, jako stary polonista, nadal lubi sięgać po dobrą literaturę beletrystyczną.
– Sam zobacz.
Nacisnął włącznik, ale w pomieszczeniu nadal panowała ciemność.
– Cholera – zaklął – jeszcze prądu nie włączyli… – Poczłapał do kuchni. Wrócił po chwili z płonącą świecą. – Masz – wcisnął mi ją w dłoń – we dwu się tu nie zmieścimy, więc właź sam.
Przekroczyłem próg. Drewniana podłoga zaskrzypiała pod stopami. Wciągnąłem w nozdrza specyficzny, acz przyjemny zapach unoszący się w każdym tego rodzaju pomieszczeniu; słodko–mdlący zapach starego papieru wymieszanego z farbą drukarską i kurzem.
– Łaał – mruknąłem z uznaniem. To jedyne, co przyszło mi do głowy.
Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu. Sięgające sufitu półki uginały się pod ciężarem przeróżnych książek; powieści, poradników, podręczników, tomików wierszy. Sporą część z nich oprawiono w skórę. Prawdopodobnie po większość pozycji wuj Anatol nie sięgał od lat, były one bowiem pokryte centymetrową warstwą kurzu.
– Stary jestem i wzrok już nie ten – powiedział, jakby odgadując moje myśli. – Nie mam siły siedzieć codziennie po kilka godzin nad książkami. Zanim doczytam zakończenie, już zapominam o co chodziło na początku. – Zażartował i machnął ręką.
– Mogę sobie coś wybrać?
– No jasne. Tylko się nie wywal, jak będziesz sięgał na górę. – Wskazał palcem na stojący pod ścianą taboret.
Wuj wycofał się po chwili do kuchni, więc zostałem sam. Zacząłem odczytywać tytuły i przeglądać poszczególne książki. Natknąłem się między innymi na dziewiętnastowieczny podręcznik do geografii, śpiewnik katolicki z 1896 roku, a także kilka powieści popularnego w okresie międzywojennym autora kryminałów, znawcę okultyzmu i masonerii, Stanisława Wotowskiego.
Podczytując tytuły kolejnych woluminów, z lekkim zdziwieniem zauważyłem, iż większość z nich dotyczy magii oraz okultyzmu. Wuj Anatol najwyraźniej interesował się różnymi cudami i dziwami…
– Oby tylko nie żywił się kotami i nie wywoływał duchów – mruknąłem sam do siebie. Niby powiedziałem to w żarcie, a jednak odczułem delikatny dreszcz na karku. Szybko odechciało mi się dalej krążyć pomiędzy półkami. Ostatecznie wybrałem „Profesora Wilczura” Dołęgi–Mostowicza, i zlazłem na dół.
Z kuchni dobiegł mnie zaraz głos krewnego:
– I jak, zaciekawiło cię coś?
– Taak. Pójdę na spacer, póki nie pada…
Wyciągnąłem jeszcze z torby kurtkę przeciwdeszczową, wzułem buty i po chwili wyszedłem na zewnątrz.
Dzień zapowiadał się kiepsko. Wiał chłodny wiatr, a niebo wciąż zasnute było potężnymi cumulusami. Co tu robić? Telefon padł już wczoraj, więc nawet nie mogłem powiadomić rodziców, iż dotarłem do Kosmadeł cały i zdrowy. Rozejrzałem się wokół. Na stojącej obok budynku gospodarczego ławce, siedział czarny kocur. Chciałem do niego podejść, lecz na mój widok szybko czmychnął za chałupę. „Widocznie nie tylko wuj Anatol jest w tej okolicy samotnikiem z wyboru”, pomyślałem. Opuściłem przydomowe podwórko i ruszyłem polną drogą, która według słów mojego krewnego, miała mnie doprowadzić nad strumyk.
Musiałem przyznać przed samym sobą, że wieś nie jest taka zła. Już jednodniowy brak internetu miał na mnie zbawienny wpływ. Byłem jakiś taki spokojniejszy; mojej głowy nie zaprzątały informacje o tym, co kto napisał na twarzo–książce, ani ile przebiegł kilometrów podczas porannego joggingu… Chciałem tylko maszerować bez pośpiechu i wdychać do płuc świeże powietrze. Przy widoku zieleniących się wzgórz oraz obsianych zbożem pól, cała ta wirtualna rzeczywistość wydawała się śmiesznie żałosna.
W pewnym momencie nawet przyszło mi na myśl, że mógłbym w tych Kosmadłach zostać na stałe. Co miałem do stracenia? Rodzice i tak ciągle są zajęci własnymi sprawami, a mnie tylko wydają rozkazy i polecenia. Za kumplami też bym chyba nie tęsknił… Może nawet znalazłbym tu jakichś nowych? Na dodatek Zośka, którą ostatnio wypominał mi ojciec, rzeczywiście nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Było mi z tego powodu przykro, bo sam – co tu dużo ukrywać – wciąż za nią tęskniłem. W trakcie roku szkolnego przynajmniej widywałem ją od czasu do czasu, ale teraz…? Podobno wyjechała do ciotki na całe wakacje.
„Życie bywa zaskakujące” – westchnąłem uczenie w duchu. „Coś sobie zaplanujesz, a tu raz–dwa, i z wielkich planów nici”.
Niebawem dotarłem do lasu. Znów usłyszałem znajome dudnienie dzięcioła, a nawet pohukiwanie sowy. Tym razem jednak nie przestraszyłem się. „W lesie to przecież normalne, że słychać ptaki i inne zwierzęta – pomyślałem”. Dłużej nie zamierzałem być drżącym z byle powodu mieszczuchem.
Po kolejnych piętnastu minutach marszu wśród wysokich sosen i brzóz, wydeptaną ścieżką doszedłem w okolice strumyku. Może i nie przeszkadzał mi brak łączności ze światem, ale żałowałem, że nie mam ze sobą ani telefonu, ani aparatu fotograficznego. Zrobiłbym tu świetne zdjęcia, pomyślałem. Śródleśny strumyk płynął w wąskim korycie o niewielkim spadku. Kiedy się do niego zbliżyłem, ze zdziwieniem zauważyłem, że woda w nim jest krystalicznie czysta. Ostrożnie podszedłem bliżej, przykucnąłem, zanurzyłem dłonie. Woda była ciepła.
Jak to możliwe? Pożałowałem, że lekcje geografii nigdy nie należały do moich ulubionych. Wówczas umiałbym wyjaśnić sobie to dziwne zjawisko. „A może wcale nie takie dziwne?” – zastanowiłem się. Jeśli promienie słoneczne zdołały przedrzeć się przez korony drzew, to pod ich wpływem woda mogła się nagrzać…
– Wrrrrraaaaa!!!
Nagle poczułem ucisk na przegubach obu dłoni i mocne szarpnięcie. Serce podskoczyło mi do gardła.
– Wrrrraaaaa!!!
Kolejne szarpnięcie… Zaparłem się kolanami, dzięki czemu nie wpadłem prosto do wody.
A jednak to, co zobaczyłem, sprawiło, że omal nie zemdlałem.
Pod taflą krystalicznie czystej wody dostrzegłem długie, rozpuszczone włosy. Były czarne jak smoła. Samoistnie oplatały moje nadgarstki, coraz mocniej się na nich zaciskając. Szarpnąłem raz i drugi. „O co tu, kurwa, chodzi?!” – zakląłem w duchu, śmiertelnie przerażony.
– Pomocy! Ludzie, pomocy!
– Wrrrraaaaa…!!!
Spanikowałem. Wydarłem się wniebogłosy, wciąż usiłując wydostać się z uścisku. Spodnie miałem upaprane w błocie, twarz mokrą od potu i pluskającej na wszystkie strony wody. Doskonale jednak wiedziałem, że nie usłyszy mnie nikt.
Następne, co zapamiętałem, to przerażającą twarz, która wynurzyła się ze strumyka… Bladą jak ściana, oślizgłą skórę, pełną wielkich krost i wypustek. Puste oczodoły ziejące czernią. Szeroko rozwarte usta, z których wyłaniał się język przypominający małego zaskrońca.
To chyba była kobieta. Mocowałem się z nią przez dobrą minutę, a może i więcej. Nie jestem pewien. Ostatnie, co pamiętam, to nacisk jej lodowato zimnej dłoni na mój kark. Tuż przed zanurzeniem głowy w wodzie, łapię głęboki haust powietrza. Mam otwarte oczy i wciąż widzę tę przerażającą twarz. Błagam kobietę w duchu, żeby mnie puściła.
Chcę żyć – myślę sobie. Tak bardzo chcę żyć…


Obudziłem się na łące, nieopodal domu wuja Anatola. Nie miałem pojęcia, ile byłem nieprzytomny, ale chyba dość długo, skoro zdążyło się wypogodzić… Zrobiło się upalnie. Na błękitnym niebie stało wysoko słońce. Pomyślałem, iż mam szczęście, że nie spaliłem się jak burak.
Zrzuciłem siedzącą mi na brzuchu zieloną jaszczurkę i podniosłem się. Jeszcze przez chwilę kręciło mi się w głowie. „Profesor Wilczur” leżał obok. Schyliłem się po książkę i schowałem ją do kieszeni.
Wracając do domu, zastanawiałem się, co się ze mną stało. Pamiętałem poranny spacer. Zanurzyłem dłonie w strumyku i dziwiłem się, że woda jest taka ciepła… Ale co było później? Śniła mi się jakaś kobieta. Jej twarz wyglądała, jakby gniła. Dalej – czarna dziura. A potem obudziłem się tutaj, na łące.
– Jak długo, u licha, byłem nieprzytomny? – To pytanie wciąż cisnęło mi się na usta. – I w jaki sposób znalazłem się tak blisko domu wuja…?
Ledwie przekroczyłem próg, mój krewny wychylił głowę ze swojego pokoju.
– Tomek? Gdzie żeś był tak długo?
„Dobre pytanie”, pomyślałem. „Sam chciałbym wiedzieć”.
– Nad strumykiem, tak jak mówiłem. – Starałem się, by mój głos brzmiał wiarygodnie. – Trochę się zaczytałem i straciłem rachubę czasu…
Wuj zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Mruknąłem, że muszę się nieco odświeżyć i szybko zniknąłem w łazience.
Zimna woda podziałała kojąco. Poczułem się nieco lepiej. Zerknąłem na swoje odbicie w lustrze. Nie dostrzegłem w nim nic niepokojącego. Może tylko miałem trochę bardziej, niż zwykle, podkrążone oczy…
Nagle usłyszałem pukanie do drzwi.
– Tomek, wszystko w porządku? Coś ty taki nerwowy?
Usiłowałem mówić najspokojniej, jak umiałem:
– Jaa? Wydaje się wujowi… Zmęczony trochę jestem.
– No nie wiem. Wpadłeś do domu jak jakaś rakieta, teraz zamknąłeś się w łazience. Masz jakiś problem? Mnie przecież możesz powiedzieć.
– Naprawdę wszystko okej. – Chciałem tylko, żeby sobie poszedł i dał mi chwilę na zebranie myśli.
– No dobra, ale jak coś będzie nie tak, to mów. Jeśli martwisz się mamą…
Zmarszczyłem brwi. Otworzyłem drzwi i spojrzałem na niego ze zdumieniem.
– Dlaczego miałbym się martwić mamą?
Najwyraźniej wypaplał coś, czego nie powinien, bo w jednej chwili zrobił się cały czerwony na twarzy. Wyglądał na zmieszanego. A ja byłem zły, że człowiek, którego niby nikt z naszej rodziny nie znał, wie o mojej matce więcej, niż ja – rodzony syn.
– Nie no, tak tylko mówię… – Spuścił głowę. – Że jakbyś miał problem, to możesz do mnie przyjść…
Coraz bardziej mi się to nie podobało.
– Dobrze, doceniam. Ale o co chodzi z moją mamą? Co wuj ma na myśli? – spytałem.
Zawahał się.
– Jak zapewne wiesz, twoja mama jest chora…
Szczęka opadła mi do samej podłogi.
– Cooo?! Jak to: chora? Nic mi na ten temat nie wiadomo!
Wuj zgarbił się jeszcze bardziej i podrapał z zafrasowaniem po głowie.
– Ee, nie? To coś mi się najwyraźniej pomyliło. – Już chciał odejść, kiedy złapałem go za ramię. Spojrzał na mnie jakby przestraszony. – Naprawdę nic nie wiesz? – Przełknął nerwowo ślinę.
Pokręciłem przecząco głową. Byłem jednocześnie wściekły, skołowany i ciekaw, o co może mu chodzić.
– Skąd wuj wie, że moja mama jest chora? Nigdy się na nic nie skarżyła. Zresztą, dlaczego akurat wujowi miałaby o tym powiedzieć? Wuj przecież praktycznie z nikim z naszej rodziny nie utrzymuje kontaktu.
Przemilczał ostatnią uwagę i poprosił, abyśmy przeszli do kuchni.
– To długa historia – powiedział. – Ale przede wszystkim zacznijmy od tego, że nie musisz się martwić na zapas… Twojej mamie nie dolega żadna śmiertelna choroba.
Niezbyt mnie tym uspokoił, ale uznałem, że nie ma sensu zasypywać go gradem pytań, skoro i tak zamierzał mi za moment wszystko wyjaśnić.
Usiedliśmy w kuchni za stołem.
– No więc?
Miał poważną minę i wyglądało na to, że chce mi powiedzieć coś naprawdę bardzo ważnego.
– Jak zapewne wiesz od wielu członków naszej rodziny, jestem uznawany za wariata i samotnika, który, delikatnie mówiąc, nie przepada za towarzystwem. Z pewnością mówiono ci, że wuj Anatol to specyficzny człowiek i w sumie lepiej trzymać się od niego z daleka. Mam rację?
Kiwnąłem niepewnie głową.
– To prawda. Tylko co to ma wspólnego z moją mamą?
Wuj poprawił się na krześle i kontynuował:
– Jak wiesz również, tylko twoja mama utrzymuje ze mną kontakt. Co prawda sporadyczny, ale jednak. Nasze rozmowy są zazwyczaj krótkie i dotyczą głównie stanu zdrowia, trochę pewnie z mojej winy, ponieważ ja nigdy nie dopytuję się o ciebie czy twoją siostrę. Sam przyznasz, że praktycznie was nie znam. Wychodzę więc założenia, że jakiekolwiek informacje na wasz temat nie są mi potrzebne… Ponieważ nie chciałbym się do nikogo przywiązywać.
Zmarszczyłem brwi. „Co ten człowiek wygaduje?” – przebiegło mi przez myśl. „Czyżby próbował mi uświadomić, że tak naprawdę nic go nie obchodzimy?”.
– Ja to wszystko wiem – mruknąłem. – Wuj nas nie zna, więc nie robi mu różnicy, co się u nas dzieje. Łączą nas tylko więzy krwi.
– Dokładnie tak. I właśnie dlatego nie możemy utrzymywać ze sobą kontaktu.
Miałem już kompletny mętlik w głowie.
– Nadal nie rozumiem, co wuj ma na myśli – powiedziałem. – Skoro nie możemy utrzymywać kontaktu, to po co wuj podawał lekarzowi nasz numer telefonu?
– Akurat to ci już wyjaśniłem – odrzekł. – Gdybym tego nie zrobił, gniłbym w tym cholernym szpitalu do usranej śmierci. Ale do rzeczy. Twoją mamę i mnie łączy pewna specyficzna więź, której nikt z reszty członków rodziny nie posiada. Oboje bardzo różnimy się od innych.
– Co to znaczy? – spytałem, lekko poirytowany. Jakoś przez siedemnaście lat swojego życia nie zauważyłem, żeby moja mama czymś się różniła od reszty. Była zwykłą mamą. Moją mamą.
Wuj Anatol znowu poprawił się na krześle. Tym razem bardziej nerwowo.
– Twoja mama i ja… My… jesteśmy demonami – powiedział.
Z wrażenia omal nie padłem na podłogę. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. „Co on pieprzy!?” – pomyślałem z niedowierzaniem. „To jakiś wariat! Teraz nie dziwota, że nikt nie chce z nim utrzymywać kontaktu”.
Złapałem głęboko powietrze w płuca. Wuj świdrował mnie wzrokiem.
– Nie wierzysz mi?
– Jak mógłbym uwierzyć w to, że moja mama i ty… jesteście demonami?! – prychnąłem. – Wuju, ty jesteś chory! Powinieneś się leczyć! – Popukałem się palcem w czoło.
Wuj tylko zwiesił głowę.
– Czyli mi jednak nie wierzysz… No to patrz.
To, co zrobił, sprawiło, że na moment odebrało mi mowę.
Wstał, podszedł do pieca, na którym stał czajnik, i odwrócił się do mnie plecami. Tkwił nieruchomo w tej pozycji przez dobre kilkanaście sekund. Patrzyłem na niego i zastanawiałem się, co zamierza. Zaczynałem się bać tego człowieka.
Mój strach pogłębił się, kiedy nagle wystrzelił ręką przed siebie, czajnik na piecu zadrżał, a następnie nieznacznie uniósł się w powietrzu. Drgnąłem. „To niemożliwe, żeby to wszystko działo się naprawdę!” – pomyślałem, przecierając oczy ze zdumienia. Odnosiłem wrażenie, że zaczynam wariować.
Tymczasem wuj, jakby nigdy nic, podniósł rękę nieco wyżej, a czajnik posłusznie wzbił się do góry. Choć był wypełniony wodą, nie uronił ani kropli. Wuj Anatol delikatnym ruchem przeniósł go nad swoją głową i wycelował w kierunku stojącego przede mną kubka z herbatą.
Instynktownie odskoczyłem od stołu. Zerkałem to na zbliżający się czajnik, to na skupionego niczym znany mi z telewizyjnych programów Anatolij Kaszpirowski, wuja.
– To są chyba jakieś jaja. – Nie potrafiłem uwierzyć w to, co właśnie zobaczyłem. – Telekineza?!
Rozejrzałem się za sprytnie ukrytymi pod sufitem linkami, na których teoretycznie mogło wisieć naczynie, ale nie dopatrzyłem się ani jednej takiej. Tymczasem kubek napełnił się wodą.
– Herbata gotowa. – Wuj uśmiechnął się z satysfakcją. – Możesz się częstować!
Choć z wrażenia zaschło mi w gardle, nie tknąłbym tej berbeluchy choćby nie wiem co.
– To naprawdę telekineza? – powtórzyłem pytanie.
– Tak. Demony potrafią takie rzeczy. Gdybym chciał, mógłbym nawet przenosić auta, ale w moim wieku to jednak za duży wysiłek… – odrzekł.
Poczułem jak po plecach spływa mi lodowata kropla potu. Nogi i dłonie mi drżały.
– Ja pieprzę… Nic z tego nie kapuję – wymamrotałem. – Nigdy nie wierzyłem w zjawiska paranormalne. Myślałem, że to zwykłe banialuki dla prymitywnych ludzi!
– Nie obrażaj mnie – warknął wuj. – Nie chciałbyś, żebym powtórzył te słowa twojej matce. Mogłaby się nieźle wkurzyć. – Zaśmiał się.
Rzuciłem mu zdumione spojrzenie.
– Chce wuj powiedzieć, że moja mama też tak potrafi?!
– Oczywiście. Z tym, że już od wielu lat nie używa swojej mocy, więc być może co nieco zapomniała. Z magią jest, niestety, jak ze sportem. Jeśli przestaniesz trenować, z czasem stracisz wszelkie umiejętności – wyjaśnił.
– A mój ojciec? Czy on też…? – Byłem ciekaw, czy pracując przy budowach, wyczyniał podobne rzeczy z cegłami.
Wuj jednak zaprzeczył.
– Twój ojciec jest normalny. Dwa demony nie są w stanie żyć pod jednym dachem. Niszczą się nawzajem. Tak jak wygłodniałe zwierzęta, walczące o kawałek mięsa. Rozumiesz?
Nic z tego nie rozumiałem, ale przytaknąłem posłusznie.
Wuj odstawił czajnik na miejsce i po chwili usiadł z powrotem przy stole. Napił się dopiero co zaparzonej herbaty.
– Z powodu, nazwijmy to, niezwykłych umiejętności, nigdy nie mogłem do was przyjechać. Przez to, że twoja mama posiada moc podobną do mojej, nie widziałem jej już od wielu lat.
– Przecież widziałem was na rodzinnych fotografiach – przypomniałem.
– Tak, ale to było daaawno temu… Kiedy była nastolatką, nasze spotkania nie stanowiły problemu. Jej moc dopiero się wykształcała. Wówczas nie zagrażaliśmy sobie. Gdy jednak dojrzała, stając się prawdziwą kobietą, istniało zagrożenie, że możemy sobie zrobić krzywdę. Demony nie są bowiem w stanie powstrzymać pewnych reakcji. Instynkt im na to nie pozwala.
– A reszta rodziny? – zainteresowałem się. – Kto jeszcze jest demonem?
Wyjaśnił, że z tego, co wie, tylko on i moja rodzicielka.
– W dodatku nikt nie wie, że nimi jesteśmy – uzupełnił.
– Jak do tego doszło? Skoro twierdzi wuj, że moja mama posiadała niewielką moc już jako nastolatka, czy to oznacza, że tacy się po prostu urodziliście?
– Tak! Któryś z naszych przodków musiał przekazać nam moc. Nie wiemy jednak który, ponieważ nie jest ona dziedziczona z pokolenia na pokolenie. Najkrócej rzecz ujmując, trafia się, jak w totolotku. Jeden ją ma, drugi nie – podsumował.
Wszystko to było szalenie dziwne. Przede wszystkim jednak zaintrygowała mnie nagła zmiana w zachowaniu wuja. Nagle zaczął mówić w całkiem inny sposób, używał innych słów, inaczej akcentował. Zupełnie, jakby wcześniej tylko się przede mną zgrywał.
– Mimo wszystko i tak wszyscy uważają wuja za dziwaka – powiedziałem.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– I tu kolejna niespodzianka. Znaleźliśmy świetne wytłumaczenie na moją „dolegliwość” – Zrobił palcami cudzysłów w powietrzu. – Wszyscy myślą, że choruję na schizofrenię. Idealne, prawda? Samotny starzec, mieszkający w lesie, na pewno musi mieć nierówno pod sufitem. Słyszy głosy, widzi duchy, uważa, że ma niezwykłą moc… Schizofrenia pasuje jak ulał.
Na moment zapanowała między nami cisza. Upiłem łyk herbaty i zerknąłem za okno. Pogoda znów się psuła. Czułem, że niebawem rozpęta się burza.
Wuj także milczał. Zauważył, że się waham.
– Chcesz mi, Tomuś, coś powiedzieć? – spytał.
Tego popołudnia sam powiedział mi na tyle dużo, że nie krępowałem się wspomnieć o wydarzeniach z porannego spaceru.
– Widziałem kobietę. Nad strumykiem. A właściwie w strumyku. Ona chciała mnie utopić. – Z nerwów tłumaczyłem dość niezdarnie.
Zareagował zupełnie dla mnie niezrozumiale. Po prostu wybuchnął śmiechem.
– To utopiec! Podstępny demon rodzący się z duszy topielca… Bardzo się wystraszyłeś?
– Śmieszy wuja to?
– Tak, bo to, że go widziałeś, oznacza, iż jesteś jednym z nas!
Było to zbyt dużo rewelacji, jak na jeden raz. Zakręciło mi się w głowie i osunąłem się z krzesła na podłogę.


Kiedy otworzyłem oczy, wuj klęczał nade mną i świdrował mnie wzrokiem. Był solidnie poruszony.
– Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Już myślałem, że mi tu wykitujesz!
Podparłem się na łokciach i z trudem podniosłem głowę do góry.
– Jest okej. Zaraz wstanę…
Wuj Anatol wziął mnie pod ramię i pomógł stanąć na nogach. Usiadłszy z powrotem na krześle, odetchnąłem z ulgą. Staruszek tymczasem nielicho się zasapał i wzdychał głęboko, żeby uspokoić oddech.
– Co teraz? – spytałem. – Czy ja też powinienem znaleźć swoją samotnię? – Oczekiwałem na odpowiedź z drżącym sercem. Nie wyobrażałem sobie prowadzić takiego życia, jak wuj. Całe dekady w samotności… Żadnych przyjaciół, ani znajomych…
Na szczęście miał dla mnie w miarę pozytywne wiadomości.
– Nie wiemy, jaką posiadasz moc. Jeśli nigdy nie będziesz jej używać, możesz spać spokojnie, będziesz taki jak wszyscy. Znajdziesz sobie dziewczynę, weźmiecie ślub, założycie rodzinę. Nikt nigdy nie dowie się o twojej przypadłości… Może nawet sam o niej zapomnisz.
W jego głosie był odczuwalny smutek. Czyżby sam żałował, że przed laty nie spróbował ułożyć sobie życia jak każdy, normalny człowiek?
Podczas gdy wuj nad czymś się zadumał, ja zacząłem się zastanawiać, czego sam tak naprawdę chcę. Normalności? A czym ona jest? Szkołą, studiami, pracą? Żoną i dziećmi?
Upiłem kolejny łyk herbaty i pogrążyłem się w refleksji. Nigdy nie sądziłem, że posiadam jakiś talent czy ukryte umiejętności. Żaden ze mnie przystojniak, wzorowy uczeń, czy świetny sportowiec. Ot, Tomek Foglar. Metr siedemdziesiąt pięć, sześćdziesiąt osiem kilo wagi, nieco przygarbiona sylwetka… Cichy, czasem aż nadto wrażliwy chłopak. Tymczasem teraz wuj dawał mi nadzieję, że mogę być kimś niezwykłym; że potrafię rzeczy, o których większości nawet się nie śniło. To zaczynało kusić. Było intrygująco tajemnicze.
Deszcz za oknem wzmógł się. W tym samym momencie w kuchni włączyło się światło.
– No i masz, prąd włączyli – mruknął wuj. – Weź, chłopcze, naładuj ten swój telefon i powiedz matce, że wszystko z nami w porządku.
– No nie wiem, czy w porządku – odparłem z przekąsem, ale zrobiłem, jak powiedział.
W stojącej w salonie torbie podróżnej odnalazłem ładowarkę. Wróciłem do kuchni i podłączyłem do kontaktu komórkę.
– Trzydzieści siedem nieodebranych połączeń i cztery esemesy – poinformowałem. – Mama pewnie umiera ze strachu.
– W takim razie ty sobie spokojnie zadzwoń, a ja pójdę poszukać kota – powiedział wuj, a potem zerknął na zegarek. – Za pół godziny zrobię nam obiad. Głodny jestem, jak cholera…
Wyszedł, a ja tymczasem wybrałem na dotykowym wyświetlaczu numer do domu.
Moja rodzicielka była naprawdę mocno przejęta. Kiedy usłyszała mój głos, odetchnęła z nieskrywaną ulgą.
– Jezus Maria, wreszcie dzwonisz! – jęknęła. – Wszyscy strasznie się tu o ciebie martwimy… Gdzieś ty się, chłopcze, podziewał tyle czasu?!
– Nic się nie martw, u mnie wszystko dobrze. – Zaśmiałem się do słuchawki, żeby rozładować napiętą sytuację. – Od wczoraj jestem u wuja. Powiem ci szczerze, że wbrew pozorom, to bardzo sympatyczny gość. No i wszystko mi powiedział…
W słuchawce nastąpiła chwila ciszy.
– Synku, o czym ty mówisz…?
– O demonach, mamo.
– De… demonach?
– Tak! Wuj mi wszystko opowiedział. Ale nie musisz się mar-twić, nikomu nic nie powiem. Jemu też obiecałem, że nie pisnę słówka. I wiesz co? – mruknąłem konspiracyjnym tonem. – Podobno jestem jednym z was… Tak mi wuj powiedział…
– Synku…
– Ale o to też się nie zamartwiaj. Postanowiłem, że przynajmniej do osiemnastki nie będę szukał swojej mocy. No, może nawet do matury… Jesteś tam, mamo? – upewniałem się, ponieważ w słuchawce znów nastąpiła cisza.
– Jestem. Posłuchaj, Tomuś, ojciec już po ciebie jedzie. Jesteś w domu wuja, tak? Błagam, tylko nigdzie się stamtąd nie ruszaj…
Zupełnie zgłupiałem.
– Ale mamo, o co chodzi? Czemu jesteś taka zdenerwowana?
– Wuj Anatol wczoraj w szpitalu – poinformowała. – Pojawiły się jakieś powikłania związane z wstrząśnieniem mózgu. Niestety, w jego wieku nie było żadnych szans na ratunek… Próbowałam się do ciebie dodzwonić. Chciałam, żebyś zdążył wrócić do domu. Ale przez cały ten czas miałeś wyłączoną komórkę.
Ponownie zdębiałem. „Wuj Anatol nie żyje?” – zdumiałem się w duchu. „Ledwo co z nim rozmawiałem!”.
– Mamo – powiedziałem najspokojniej, jak umiałem – to chyba jakaś pomyłka. Przecież ja go poznałem! Właśnie wyszedł nakarmić kota… – Odwróciłem się, żeby wyjrzeć za okno i upewnić, iż z moim krewnym wszystko w porządku. Nagle telefon wypadł mi z ręki. Usłyszałem tylko, jak roztrzaskał się o podłogę.
Przez wybite okno wdzierał się do środka lodowaty wiatr. Podwórko zarastało chwastami. Nigdzie nie było wuja, ani jego kota. Poczułem, że robi mi się niedobrze.
Na kuchennym stole stał tylko jeden kubek po herbacie.


Koniec
Ostatnio zmieniony śr 03 lut 2016, 09:09 przez Paweł W., łącznie zmieniany 1 raz.

2
Jestem za, a nawet przeciw. Za, gdyż lubię opowiadania z posmakiem tajemniczości czy grozy, a Twój tekst jest nawet nieźle napisany, chociaż przydałyby mu się rózne cięcia i skróty. Ale tym zajmę się później. Dlaczego więc przeciw? Z dwóch powodów.
Po pierwsze, zawiodło mnie zakończenie. Ja wiem, że w dobrze skonstruowanym opowiadaniu tuż przed końcem powinien nastąpić nagły zwrot akcji. Tyle, że u Ciebie ten zwrot jakby omija istotę sprawy, nie wynika z sytuacji, którą sam stworzyłeś. Wszystko bardzo dobrze się układało, wuj Anatol objaśnił Tomkowi tajemnicę rodzinną, okazało się, że chłopak też jest dotknięty tą dziedziczną przypadłością, pozostaje tylko czekać, jaki haczyk się w tym kryje. Wiadomo, że takie szczególne właściwości (dary? przekleństwa losu?) wiążą się z rozmaitymi ograniczeniami czy obciążeniami. Czekałam więc, co spadnie na chłopaka jako dodatek do tego daru, a tu szast, prast, wujek znika, mama wyjaśnia, że on nie żyje, a chłopak albo rozmawiał z duchem, albo trafił na jakiś czas do rzeczywistości równoległej. Niby też można, ale... Ale to jest rodzaj uniku, bo do tego wcale nie był potrzebny ten rodzinny spadek. Równie dobrze obaj mogliby rozmawiać o lekturach obowiązkowych z polskiego dawniej i dziś.

A drugie zastrzeżenie jest natury terminologicznej: niepotrzebnie nazywasz wuja Anatola i ludzi o podobnych właściwościach demonami. W naszym kręgu kulturowym demon to jednak istota duchowa, zdecydowanie odmienna od człowieka. Istnieją natomiast ludzie obdarzeni najrozmaitszymi zdolnościami para- czy ekstra-, jasnowidze, prekognici, wszelkiego rodzaju media, ci, którzy potrafią poruszać przedmioty bez ich dotykania, albo materializować je nie wiadomo, z czego. Przekazów na ten temat jest mnóstwo, ich bohaterowie wiedli albo wiodą życie może i niezwykłe, podobnie jak niezwykłe są te zdolności, ale żeby zaraz ich demonizować?
Wiem, że trudno o jedną nazwę, która obejmowałaby takie właściwości, ale mógłbyś wymyślić jakiś neologizm.

C.d.n.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Re: Rodzinny spadek

3
Rubia pisze:Jestem za, a nawet przeciw. .
Ja również, z tym że nawet chyba trochę bardziej przeciw :)
Ale po kolei. Najpierw się trochę poczepiam i powyzłośliwiam, a następnie przejdę do uwag bardziej ogólnych.
Paweł W. pisze:Był czwarty lipca.
Tak??? Chciałoby się zapytać, no i co z tego? Czy szczegółowe podanie daty coś wnosi do fabuły? Przecież pisałeś, że główny bohater nie chciał nigdzie wyjeżdżać, że wolałby spędzić wakacje z kolegami, przy ognisku itd., Czytelnik z łatwością sobie wyobrazi lato, po kiego diabła mu ten 4 lipca? Jesteś ukrytym wielbicielem Olivera Stone'a? Albo wzrusza cię jakoś data amerykańskiego Dnia Niepodległości? Ja bym skreślił.

Paweł W. pisze:Jadąc szosą w trzęsącym się PKS–ie, natarczywe myśli powracały niczym bumerang. Mijałem smagane wiatrem ogromne łany ziemi, pagórki i doliny. Od czasu do czasu gdzieś daleko majaczyły pojedyncze, często drewniane chałupki, które wyglądały jakby lada chwila miały się rozpaść w drobny mak. Ów widok przyprawiał mnie, chłopaka z miasta, o gęsią skórkę. Czułem się jak kompletny słabeusz, a przecież nie stało się jeszcze nic złego.
To dziwne, ale instynkt podpowiadał mi, że powinienem się mieć na baczności.
Ten opis zdecydowanie mi nie pasuje. No i to sztuczne i łopatologiczne wprowadzenie napięcia na końcu akapitu -
ale instynkt podpowiadał mi, że powinienem się mieć na baczności.
Czemu niby instynkt miał mu to podpowiadać? Pochodzę z miasta, ale nijak wiejski krajobraz nie budzi we mnie uczucia czujności i niepokoju.



Paweł W. pisze:– We wsi mówią, że Burny to niezbyt sympatyczny człowiek – mruknęła niepewnie, prawdopodobnie obawiając się mojej reakcji na ów komentarz. – Ja tam do niego nic nie mam. Przyjdzie raz w tygodniu, zakupy zrobi, na ulicy jak widzi to i „dzień dobry” kulturalnie powie… Ale miejscowi za nim nie przepadają. Mówią, że to wariat.
– To mój wuj – wyjaśniłem. – Parę dni temu miał wypadek i wylądował w szpitalu. Teraz jest już w domu, ale prosił, żeby mu pomóc.
Sklepowa zrobiła nagle wielkie oczy.
– Wuj? Nie wiedziałam, że Burny ma jakąś rodzinę.
Miałem już odparować, że ja też nie, lecz w porę ugryzłem się w język. Nie zdradziłem również, iż praktycznie nic o nim nie wiem.
– Wuj Anatol to typ samotnika – poinformowałem – ale wie pani, jak jest. Rodzinie trzeba pomagać. – I sięgnąłem po swoją resztę, a potem pożegnawszy się szybko, wyszedłem na zewnątrz. Nie chciałem dłużej rozmawiać o człowieku, którego nie znałem.
Nie chciał rozmawiać... Ale wygadał pewnie wszystko co wiedział, albo co powiedziałeś o wuju Anatolu czytelnikowi. Straszny gaduła ten Tomek.
Paweł W. pisze:Wuj wycofał się po chwili do kuchni, więc zostałem sam. Zacząłem odczytywać tytuły i przeglądać poszczególne książki. Natknąłem się między innymi na dziewiętnastowieczny podręcznik do geografii, śpiewnik katolicki z 1896 roku, a także kilka powieści popularnego w okresie międzywojennym autora kryminałów, znawcę okultyzmu i masonerii, Stanisława Wotowskiego.
Trochę mi to nie pasuje - siedemnasto - osiemnastoletni chłopak wyznaje się na literaturze międzywojennej i okultystach z tego okresu? Bardzo możliwe, tyle tylko, że wcześniej, gdzieś na początku tekstu, mogłeś o tym napomknąć. Bo inaczej walisz czytelnika tą informacją jak obuchem siekiery.


Paweł W. pisze:W pewnym momencie nawet przyszło mi na myśl, że mógłbym w tych Kosmadłach zostać na stałe. Co miałem do stracenia? Rodzice i tak ciągle są zajęci własnymi sprawami, a mnie tylko wydają rozkazy i polecenia. Za kumplami też bym chyba nie tęsknił… Może nawet znalazłbym tu jakichś nowych? Na dodatek Zośka, którą ostatnio wypominał mi ojciec, rzeczywiście nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Było mi z tego powodu przykro, bo sam – co tu dużo ukrywać – wciąż za nią tęskniłem. W trakcie roku szkolnego przynajmniej widywałem ją od czasu do czasu, ale teraz…? Podobno wyjechała do ciotki na całe wakacje.
„Życie bywa zaskakujące” – westchnąłem uczenie w duchu. „Coś sobie zaplanujesz, a tu raz–dwa, i z wielkich planów nici”
.

Zastanówmy się przez chwilę. Więc wpierw nasz protagonista w ogóle nie ma ochoty opuszczać rodzinnego domu, a po jednej nocy!, jednej, gotów jest zotać w zapomnianej przez Pana Boga wsi. Ja rozumiem, że charakter nastolatków jest dość labilny, sam kiedyś byłem nastolatkiem. Ale tak z nocy na noc? Wpierw pragnęło się towarzystwa kolegów i imprez do białego rana, a chwilę później marzy nam się życie eremity? Lekkie przegięcie.

Niebawem dotarłem do lasu. Znów usłyszałem znajome dudnienie dzięcioła, a nawe
Następne, co zapamiętałem, to przerażającą twarz, która wynurzyła się ze strumyka… Bladą jak ściana, oślizgłą skórę, pełną wielkich krost i wypustek. Puste oczodoły ziejące czernią. Szeroko rozwarte usta, z których wyłaniał się język przypominający małego zaskrońca.
Akurat ten fragment spodobał mi się najbardziej. Ładny opis topielicy :)

Paweł W. pisze:– Jak wiesz również, tylko twoja mama utrzymuje ze mną kontakt. Co prawda sporadyczny, ale jednak. Nasze rozmowy są zazwyczaj krótkie i dotyczą głównie stanu zdrowia, trochę pewnie z mojej winy, ponieważ ja nigdy nie dopytuję się o ciebie czy twoją siostrę. Sam przyznasz, że praktycznie was nie znam. Wychodzę więc założenia, że jakiekolwiek informacje na wasz temat nie są mi potrzebne… Ponieważ nie chciałbym się do nikogo przywiązywać.
Ten fragment jest po prostu straszny. Ja nawet rozumiem o co ci idzie - wydaje mi się, że chciałeś wprowadzić do tej wypowiedzi element dramatyzmu, pewnego rozdarcia. Chciałeś powiedzieć, że ten wuj Anatol jest po prostu biedny, a decyzja o tym by pędzić swe życie na uboczu była podyktowana troską o bliskich itd. Tyle tylko, że ten dramatyzm wprowadzasz na siłę - to jest myślę bolączka większości ludzi tworzących teksty literackie. Bo można pisać o wszystkim, ale przecież nie każdy potrafi napisać zgrabnie o wszystkim. Piszesz więc o tym, ale w sposób nieporadny. No cóż, zdarza się... :)

Paweł W. pisze:Zareagował zupełnie dla mnie niezrozumiale. Po prostu wybuchnął śmiechem.
– To utopiec! Podstępny demon rodzący się z duszy topielca… Bardzo się wystraszyłeś?
– Śmieszy wuja to?
– Tak, bo to, że go widziałeś, oznacza, iż jesteś jednym z nas!
Było to zbyt dużo rewelacji, jak na jeden raz. Zakręciło mi się w głowie i osunąłem się z krzesła na podłogę.
Ten fragment jest po prostu rozbrajający. Bo jak napisałem wyżej najpierw starałeś się przedstawić dramatycznie trudną decyzję wuja o tym, aby żyć w odosobnieniu, a następnie piszesz scenę w której wyżej wymieniony Anatol na wieść o tym, że jego siostrzeniec "cierpi" na taką samą dolegliwość jak on reaguje ekscytacją, euforią.
Paweł W. pisze:– Tak, bo to, że go widziałeś, oznacza, iż jesteś jednym z nas!
Mogłeś jeszcze dopisać - Przybij piątkę Tomuś!
Gdzie ten dramatyzm pytam się?

Dobra to tyle uszczypliwości, mógłbym podać więcej, ale nie idzie o to.
Pisać umiesz - pokazałeś to tym tekstem. Chętnie zerknę na inne teksty twojego autorstwa, ale... bo niestety zawsze jest jakieś ale...
Ten tekst wydaje mi się położyłeś i to na poziomie koncepcji, konstrukcji itd., Rodzinny spadek jest tekstem nieprzemyślanym do końca, a wszelkie mankamenty wychodzą z niego, jak różne brudy podczas rozprawy rozwodowej.

Po pierwsze i najważniejsze - położyłeś bohaterów, szczególnie, naprawdę szczególnie wuja Anatola. Bo on w założeniu miał być taki tajemniczy, a okazało się, że to całkiem normalny, przyjemny starszy człowiek. IMHO powinieneś przedstawić go jako pewnego ekscentryka, może mizantropa, a może jako oryginała. A w twoim tekście chłop spędza życie na uboczu i na tym zasadza się jego wyjątkowość. Miałem sąsiada, który cały życie spędził samotnie, ale nigdy nie uważałem go za tajemniczego, wyjątkowego, albo nadzwyczaj interesującego. Normalny facet, który był samotnikiem. Powinieneś dać nam trochę więcej.
Jedziemy dalej - swoich bohaterów nazywasz demonami. Niech im tam będzie. Ale jeśli już wykazałeś, że osoby obciążone owym darem nie decydują się na normalne życie, tylko jak wuj Anatol płacą za swój dar cenę to wydaje mi się zupełnie uzasadnione twierdzenie, że powinien uzyskać coś w zamian. Mogłeś ujawnić jakieś fakty z życia Anatola, które rzucały by nowe światło na jego sylwetkę. Może we wsi w której mieszkał, mógłby "robić" za kogoś w rodzaju szamana? A napotykani przez Tomka mieszkańcy wsi mogliby wypowiadać się o wuju z rewerencją? Darzyć go społecznym szacunkiem i estymą?
To na pewno zaciekawiłoby czytelnika - bo stanowiło interesujący kontrast między obrazem wuja Anatola jako dziwaka z jednej, a cieszącego się społecznym szacunkiem społeczności z drugiej strony.
Czytelnik zwyczajnie zadałby sobie pytanie - jak to możliwe? i szukał odpowiedzi na kolejnych stronach opowiadania.
I jeszcze na koniec jedna sprawa - Tomek wypada niewiarygodnie, i to nie z powodów, które przedstawiłem na początku tekstu. Cała koncepcja opierająca się na tym, że protagonista dowiaduje się o swoim darze dopiero w siedemnastym, albo osiemnastym roku życia jest mocno naciągnięta. IMHO Tomek powinine mieć jakieś przebłyski swojego daru, mógłbyś napisać - oczywiście nie wprost, ale dając do zrozumienia -, że jego była dziewczyna rzuciła go właśnie z tego powodu, że wydał jej się jakiś inny. Że ten dar, który posiadał zaciążył na tej relacji. Takie przedstawienie wydałoby mi się bardziej interesujące.

Z grubsza to tyle.
Jeśli ciekawią cię podobne historię to z czystym sercem mogę polecić Dom na wyrębach, Stevena Dardy i Rękę mistrza Stefana Kinga.
Historia, którą przedstawiłeś jest bardzo podobna do fabuł w powieściach obu tych pisarzy, zresztą twój styl również ujawnia pewne podobieństwa do wyżej mienionych: piszesz prosto, niewymuszenie, potocznie. Tyle tylko, że Stefanowie mają niestety warsztat i potrafią ukazać dramat - to są niestety problemy warsztatowe, albo wiekowe. Nie wiem, może z wiekiem pisze się już dojrzalej i mądrzej o pewnych sprawach.
To tyle ode mnie -
nie łam się i pisz, jak mówiłem chętnie zerknę do tekstów twojego aurostwa, talent - zdaje się - masz.
Podobało mi się to, że nie "bałeś się" wstawić na Wery tekstu długiego, że pracowałeś nad nim i że się przyłożyłeś. Bo powiem szczerze nudzą mnie miniaturki, albo teksty liczące pięć, dziesięć tysięcy znaków - byle broń boże nie zniechęcić czytelnika, bo coby to było gdyby na portalu literackim forumowicz miał przeczytać dłuższy tekst!
Chwała więc ci za Spadek rodzinny, i jego długość, za to że nad tekstem pracowałeś. Masz szacunek do czytelnika, a to bardzo się liczy.
Pozdrawiam i powodzenia przy następnych próbach.

zatwierdzona weryfikacja - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony śr 03 lut 2016, 09:09 przez slavec2723, łącznie zmieniany 1 raz.

4
1. Zabrakło mi w tym utworze napięcia. Wydaje mi się, że to efekt tego, że usiłujesz wmówić, że czytelnik powinien coś odczuwać, ale zupełnie nie pokazujesz dlaczego. Przykładowo: wieś jest spokojna i nic się specjalnego nie dzieje, a mimo to bohater czuł niepokój. Należałoby wprowadzić coś, żeby czytelnik sam podskórnie poczuł niepokój, bez konieczności sugerowania tego przez bohatera. Może coś nietypowego w krajobrazie? Wuj - cóż, nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, że my, jako czytelnicy, mielibyśmy się czuć nieswojo. Zupełnie zwyczajny człowiek.
2. Przegadanie - według mnie, w scenie "prawdy" był pewien potencjał, ale został niestety przegadany. Moim zdaniem należałoby tę rozmowę przepisać jeszcze raz i ułożyć od nowa, żeby było mniej słów, a więcej treści, która rzeczywiście może szokować. Też mi zgrzyta ten demon, w pierwszej chwili miałam skojarzenie ze światem astralnym, potem okazało się, że to jednak nie to.
3. Główny bohater - ogólnie miałam z nim problem. Z jednej strony to nastolatek, więc dość wiarygodnie narzeka na dorosłych albo zarzeka się, że on też ma prawdziwe kłopoty. To można zaliczyć na plus, bo nastolatki takie są. Z drugiej strony, zabrakło mi zrównoważenia tego oburzenia na dorosłych, rodziców i wieśniaków jakiejś bardziej dojrzałej refleksji, chociażby ze strony wuja.
4. Narracja. Pierwszoosobowa daje wielkie możliwości, bo można wyrażać szok, refleksje bieżące i inne. Podobało mi się na początku, zaczęło szwankować w trakcie pobytu u wuja.
5. Zemdlenie/utrata przytomności - było uzasadnienie fabularne tego zabiegu (scena z topielcem), ale ja osobiście go nie lubię, bo jest to wybieg często stosowany, gdy brakuje pomysłu, jak przemieścić bohatera z miejsca na miejsce.
6. Drobne wpadki, np. „To na sto procent będzie kompletne zadupie, pomyślałem, w którym czas zastygł w miejscu sto lat temu”.

Pomysł mi się podobał, językowo sprawnie.
"ty tak zawsze masz - wylejesz zawartośc mózgu i musisz poczekac az ci sie zbierze, jak rezerwuar nad kiblem" by ravva

"Between the devil and the deep blue sea".

5
Tekst generalnie niezły, tylko widzę kilka drobnych niekonsekwencji.

1. Z treści wynika, że Anatol nie zdążył wyjść ze szpitala, co oznacza, że Tomasz wyjechał w podróż w dniu, w którym wujka nawet bez przywołanych później komplikacji nie byłoby w domu.

2. Demon rozbijający głowę po drodze do kościoła... Hmmm...

3. Jeżeli jednak przyjmiemy, że Anatol rzeczywiście rozwalił czaszkę koło kościoła (albo w dowolnym innym miejscu publicznym), a w efekcie trafił do szpitala, to trudno uwierzyć, że w takiej dziurze nie wiedziała o tym cała wieś. A już zwłaszcza sklepowa.

Pomysł mi się podoba, tylko dopracować by trzeba.
Andare avanti senza voltarsi mai.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron