Święta przeklęta

1
Tekst stanowi swoisty komentarz uzupełniający treści zawarte w moim przekładzie świadectwa anarchosocjalisty andalumińskiego, Morysa B. Przed lekturą zdecydowanie polecam zapoznanie się z nim tutaj. - Autor.

Święta przeklęta

Wczoraj objawiła mi się Święta Nadieżda.

Miała na sobie obcisły, czarny kostium; tchnęła od niej delikatność.

Nasze spotkanie rozpoczęła od udzielenia mi pochwały za czułość i dokładność, z jaką pochyliłem się nad tłumaczeniem zapisków biednego Morysa. Powiedziała, że zawsze była zdania, iż rola tłumacza – interpretatora jest równie ważna, jeśli nie ważniejsza, co rola twórcy. Morys B. to jeden z jej ulubionych wyznawców, a gdyby nie moja ciężka praca, kartki tego anarchosocjalisty nigdy nie trafiłyby do większego grona odbiorców. Rzekła, że przyłożyłem się także bardzo do promowania kultu Nadieżdy poza granicami Andalumii i właśnie za to pragnie mnie nagrodzić wspólną wycieczką.

Warunek jest jeden – to ona ustali jej trasę i przebieg.

Onieśmielony obłędnymi emanacjami roztaczanymi przez Świętą, bez żadnych pytań przystałem na propozycję. Nadia wyciągnęła w moją stronę bielusieńką dłoń pokrytą pieprzykami. Nieśmiało schwyciłem ją i natychmiast odczułem potężne szarpnięcie na wysokości piersi. Rzeczywistość popękała, zawirowała, by wreszcie zastygnąć na nowo. W twarz buchnęło mi gorące powietrze.

Znaleźliśmy się na blankach warownej budowli, konstrukcją przypominającej hiszpańskie castillo. Stojące w zenicie słońce grzało niemiłosiernie. Rozejrzałem się. Niedaleko spacerowała samotna dziewczyna. Nadieżda zaczęła machać radośnie i przywoływać ją do siebie, krzycząc:

- Rebeka!

Turystka podeszła zgrabnym krokiem.

Gdy stanęła koło nas, aż wstrząsnął mną dreszcz. Od tej Rebeki ziało czarnym Babilonem! Był on widzialny w każdym jej słowie i geście; wyciekał z niej niczym lepka maź. Cóż robiła obok prawdziwej Świętej?
Jednak obie kobiety były w jak najlepszej komitywie. Chichotały głośno, krzyczały jedna przez drugą, a tajemnicza znajoma Nadieżdy co rusz mrugała do mnie zalotnie.

- To Portillo – powiedziała Święta, wskazując leżące w oddali miasteczko. – Słynie ze swego zamku. Ale nie do słonecznej Spanii chcę cię dzisiaj zabrać. Jesteśmy tu tylko przelotem.

- Skoro już tutaj jest - zabrała głos babilońska Rebeka – to niech chociaż zrobi nam zdjęcie.

I podała mi klocowaty aparat typu polaroid. Wymierzyłem kadr tak, aby uchwycić obie buzie – szeroko wyszczerzoną Rebeki i zagadkowo uśmiechniętą Nadieżdy - oraz spory fragment równinnego krajobrazu w tle. Ledwie fotografia zaczęła się wysuwać, właścicielka urządzenia wyrwała ją ze szczeliny. Ale zdołałem dojrzeć przerażający szczegół – na zdjęciu panna Rebeka w ogóle nie miała o c z u!

Wsadziła wydruk pomiędzy piersi Nadieżdy, na co ta zareagowała entuzjastycznym piskiem. Stałem zupełnie skonsternowany. Święta musiała to dostrzec, gdyż prędko pożegnała się z przyjaciółką i złapała mnie za rękę. Ponownie świat rozleciał się, aby po chwili złożyć.

Wyrośliśmy pośrodku betonowego skrzyżowania. Nad naszymi głowami zwisały archaiczne światła sygnalizacji.

Nadia zaproponowała przechadzkę. Ruszyłem więc jej śladem, w stronę wielkiego wiaduktu przylegającego do zabudowań spółki kolejowej. Pod wiaduktem biegła kładka dla pieszych, tory tramwajowe i czteropasmowa trasa. Tą drogą toczyły się staroświeckie samochody, a ryk ich silników odbijał się od ścian tunelu, tworząc ogłuszający wał dźwięku.

Wyszedłszy spod wiaduktu, szliśmy dalej – obok przysadzistego biurowca i pasażu handlowego. Dotarliśmy wreszcie do długich alei. Nadieżda pewnie poprowadziła mnie nimi. W starych kamienicach po obu stronach ulicy znajdowały się liczne, bogato wyposażone sklepy oraz inne punkty użyteczności publicznej. Aleje zakręciły, wyprowadzając nas na śródmiejski rynek – gwarne targowisko. Święta pociągnęła mnie pomiędzy kolorowe stragany, wyładowane żywnością, przechodzonymi ubraniami i bazarową tandetą.

Nadieżda rozglądała się pilnie, jakby czegoś szukała. Nagle zatrzymała się jak wryta przed stoiskiem, na którym zgrzybiała staruszka handlowała obuwiem. Całkiem obojętnie, moja towarzyszka powiedziała:

- Chętnie napiję się wody sodowej z syfonu. Czy możesz w tym czasie kupić mi buty? O, tamte – z wysoką podeszwą i wypustkami przy cholewce.

Nim wtrąciłem, że przecież nie mam przy sobie pieniędzy, wcisnęła mi do ręki garść cudzoziemskich banknotów.

Zbliżyłem się i wskazałem sprzedawczyni rzeczoną parę butów. Płacąc, odwróciłem się do Nadii, by upewniła mnie, że właśnie o tę jej chodziło. Ale Święta nie zwracała na mnie uwagi – z przymkniętymi powiekami odliczała coś na palcach.

Właśnie miałem odebrać zakup od starowiny, kiedy jakiś wyrostek w dziurawych butach i płaszczu śmignął obok, porywając go.

- Ktoś mnie okradł – powiedziałem, będąc w stanie szoku.

- To August Kamieński, zwany wildeckim lujem – objaśniła Nadieżda. – Prędko, za nim!

Niewiele myśląc, ruszyłem w pościg. Leciałem biegiem pomiędzy straganami, potrącając ludzi i zrzucając towar na ziemię.

- Szlag by was, szczuny! – klęto za nami.

Złodziej był szybszy, zostawałem w tyle. Wkrótce opuścił teren rynku i zniknął w bramie domu. Cały zdyszany, popędziłem jego śladem. Zauważyłem jeszcze dwóch nadchodzących pospiesznie funkcjonariuszy porządkowych. Wewnątrz budynku panował półmrok; student z ryżą bródką obmacywał dziewczynę tak pożądliwie, aż z torby wysypały się jej notatki i podręcznik do poetyki.

- Czy biegł tędy wyrostek z parą butów w ręku? – spytałem młodzieńca.

- A tak, śwignął tam za ekę – odparł.

Zupełnie go nie zrozumiałem, lecz pognałem w kierunku, który wskazał. Była tam odrapana klatka schodowa. Sądząc po łomocie kroków, chuligan miał już nade mną kilka pięter przewagi. Gdzieś w górze skrzypnęły drzwi. Rozległ się głos:

- Ćwoku, szkieły są na fyrtlu! Skitraj łup!

Dobiegło mnie przekleństwo i dźwięk ciskanego przedmiotu. Odsunąłem się akurat w porę, by uniknąć trafienia drogocennymi butami Świętej. Podniosłem je i obejrzałem. Były nietknięte.

Kwadrans później odnalazłem Nadieżdę na targowisku i bez słowa wręczyłem jej zakup. Nie posiadała się z radości.

- Wiedziałam, że sobie poradzisz. Do takich spraw najlepiej jest zaprzęgnąć młodego, płodnego literata!

- Więc o to chodziło w tej całej wycieczce – burknąłem ponuro. – Nie mogłaś powiedzieć od razu? Wstrętnie się mną wysłużyłaś.

- A czy zgodziłbyś się pomóc? Masz mnie za głuptaska? – pogładziła mnie czule po plecach.
– Poza tym, odczuwałam coś na kształt desperacji. Byłam na tym rynku już sześć razy, lecz zawsze traciłam mój skarb na rzecz Augusta luja. Działo się tak, ponieważ moje nadzwyczajne moce są tutaj koszmarnie stępione.

Biorą się one z wiary chaotów, tych zaszytych gdzieś, osamotnionych, cierpiących, nieszczęśliwych. Andalumia jest dzielnym państwem, ale pozostającym pod ciągłym bombardowaniem Babilonu. Sama przykładam się do zachowania takiego stanu. Widziałeś, z kim się zadaję, prawda? Dzięki temu utrzymuję stały poziom wyznawców.

Ale tutaj, w minionym kraju demokracji ludowej, takich ludzi po prostu nie ma. Jestem całkiem bezsilna.

- Dlaczego aż tak pożądasz tej pary butów?

- Mój ignorancie – parsknęła. – Są przecież ze słynnej Kolekcji 59’. To legenda, za którą nawet anarchosocjalistki gotowe są zabijać. Ostatnio dostrzegłam, że wśród mych wiernych zaczyna przybywać kobiet. Nie mogłabym przepuścić okazji, by poparadować przed nimi dumnie w takim obuwiu.

- Święta Nadieżdo! – wykrzyknąłem. – Skąd w tobie tyle okrucieństwa?

- Przypuszczam, że taka moja natura – wzruszyła ramionami.

Jednak kiedy podałem jej dłoń, aby wrócić do domu, doznałem dziwnej migawki. Zobaczyłem fontannę tworzącą kurtynę wody, zielony bulwar, szeroki deptak, wreszcie Świętą Nadieżdę w prostej, czarnej sukni, trzymającą za rękę chłopaka łudząco podobnego do owego ryżego studenta z kamienicznej bramy. Nadia wyglądała na upojoną szczęściem.

Mam zatem istotne przesłanki, by podejrzewać, że zupełnie coś innego niż osłabienie organizmu powstrzymywało ją przed dorwaniem butów zakleszczonych w osobliwej, czasowej pętli, a podły charakter Nadieżdy wcale nie wynika z jej cech wrodzonych.

Lecz takie spostrzeżenia wolę zachować dla siebie.

Arctur Yaeger Vox
Me ne frego

2
1. Czuję się zagubiona, po przeczytaniu tego tekstu. Nie wiem, czy taka była intencja autora, żeby poprzez zamęt uczuciowy wprowadzić czytelnika w świat anarchosocjalizmu, ale jeśli tak, to się udało. Nie wiem kto, gdzie, kiedy, po co, jak i dlaczego. I nawet mi się podoba to bycie-
nigdzie, ale całość psują mi pewne szczegóły.
2. Nadieżda to imię rosyjskie, po polsku oznaczające Nadzieja. Skoro jest Nadieżda, a nie Nadzieja, możemy wnioskować, że jesteśmy w którymś z krajów byłego ZSRR. Wszystko ok, ale w takim razie skąd Portillo? Ok, przyjmijmy, że to przyszłość, więc nazwy mogły się pozmieniać, ale słoneczna Spania? Ok, na Krymie jest dość ciepło, ale tak ogólnie np. Rosja to raczej zimny kraj ;) Dodatkowo, jest sugestia, że święta przeniosła bohatera czymś w rodzaju teleportu, ale w takim razie: w jakim języku bohater rozmawiał ze staruszką i skąd wziął się August Kamieński? (nazwisko też wcale słowiańskie). No i jest wyraźnie powiedziane, że jest to były kraj demokracji ludowej.
3. Przepiękne słowotwórstwo, jestem pod wrażeniem, naprawdę. Sprężyste, świeże, adekwatne, piękne.
4. Cała wymowa utworu wg mnie jest innowacyjna i naprawdę pomysłowa. Jest w tym kpina, chaos, rzeczy wysokie i niskie, ideał, który zajmuje się przyziemnymi kwestiami... świetne. Taki bigos, w sam raz dla anarchistów.
"ty tak zawsze masz - wylejesz zawartośc mózgu i musisz poczekac az ci sie zbierze, jak rezerwuar nad kiblem" by ravva

"Between the devil and the deep blue sea".

3
Droga Wolho,

niewątpliwie uczucie zagubienia, które cierpisz, nie pojawiłoby się lub też pojawiło w stopniu znacznie mniejszym, gdybyś przed lekturą zapoznała się z uprzednim chronologicznie tekstem, "Kartką wypisaną w Andalumii". Do którego zresztą skierowałem każdego potencjalnego czytelnika "Świętej" stosowną notką w nagłówku historii i kieruję Ciebie także teraz.
Pominąwszy już to wszystko, nie mam pojęcia skąd ulągł się u Ciebie jakiś Krym - być może pod wpływem medialnej nawałnicy wieści płynących swego czasu z tego regionu Rosji. Nadieżda wprost z domu zabrała mnie do Portillo, to jest urokliwego, niewielkiego miasteczka w Spanii, będącego częścią wspólnoty autonomicznej Castilla y León, w prowincji Valladolid.

Pozdrawiam.
Me ne frego

4
A.Vox. Założyłeś, że nie zapoznałam się z drugim tekstem. Otóż - zrobiłam to, jak najbardziej. Więc zamiast dywagować na temat tego, co zrobiłam lub czego nie zrobiłam, wskaż luki w moim rozumowaniu :)
"ty tak zawsze masz - wylejesz zawartośc mózgu i musisz poczekac az ci sie zbierze, jak rezerwuar nad kiblem" by ravva

"Between the devil and the deep blue sea".
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron