Morderstwo w sam raz dla siatfanki

1
Oto druga część tekstu, którego pierwszy fragment można przeczytać tutaj.

To właściwie było wszystko. Przesłuchiwanie Młodego byłoby stratą czasu – zdjęcia mówiły same za siebie. Pozwoliłam odejść Łabiszewskiemu i spojrzałam w okno. Doszłam do ściany. Jedynym, który nie ma alibi, jest Sosnowski, czy mi się to podoba, czy nie. Glina spojrzała w oczy siatfance.

- Twój idol zamordował człowieka. Sorry, mała, ale, tak wygląda rzeczywistość – powiedziała ostro.

- Na razie wiesz tylko, że nie ma alibi. Żeby być podejrzanym, musiałby jeszcze mieć powód – odparła siatfanka takim samym tonem.

- I pewnie miał, tylko jeszcze nie wiem, jaki – odparła glina.

- Skoro nie wiesz jaki, to skąd wiesz, że w ogóle miał – kłóciła się siatfanka.

- Bo myślę logicznie – pochwaliła się glina. – Ktoś wykończył Stefczyka. Musiał go zabić Sosna, bo nikt inny nie miał fizycznej możliwości. A skoro go zabił, to jakiś powód miał na pewno.

- To tylko twoje domniemania – broniła się siatfanka.

- Problem w tym, że są prawdziwe. Jeżeli przyjmiemy, że jest inaczej, to musimy uznać, że Stefczyk udusił się sam – odcięła się glina.

- Prawdziwe? Możesz je o kant potłuc. Najpierw się upierałaś, że to Łabiszewski, bo go nie lubisz, a potem się okazało, że ma alibi – siatfanka była coraz bardziej nerwowa.

- Ja nie lubię Łabiszewskiego? To TY go nie cierpisz i próbowałaś skierować na niego podejrzenia, bo nie mogłaś znieść myśli, że twój ukochany Sosna mógłby być mordercą. Zresztą, jak sama wspomniałaś, Łabiszewski ma jednak alibi, a Sosna nie - zakończyła glina. Siatfanka nie miała już argumentów. Boże, popadam w schizofrenię. Otrząsnęłam się i nagle zdałam sobie sprawę, że już od jakiegoś czasu z sali treningów dobiegają mnie podniesione głosy. Wyszłam z pokoiku. W pomieszczeniu treningowym stali wszyscy zawodnicy, Gregorczyk i Janaczek.

- Jesteście szmaty, nie sportowcy! – wrzeszczał Sosna. – Piwo jest dla was ważniejsze od treningu! Nigdy nic nie osiągniecie, bo wam się nie chce. Nie siatkówka się dla was liczy, tylko małolaty, które wam do łóżka wskakują po każdym meczu. Za grosz ambicji nie macie.

- Skoro tak, to co tu jeszcze robisz? – zapytał ironicznie Kwiecień. – Spadaj z kadry. Nikt cię na siłę nie będzie zatrzymywał.

- Może tak zrobię, bo dopóki gram z wami, jestem skazany na przegraną razem z wami. A ja nienawidzę przegrywać. Tylko wy tego nie rozumiecie, bo wam jest wszystko jedno – skończył Sosnowski i, nie czekając na odpowiedź, wyszedł z sali, trzaskając drzwiami.

- Przepraszam…- spróbowałam zwrócić na siebie uwagę. Spojrzało na mnie trzynaście par oczu.

- Chciałabym z panami porozmawiać – zwróciłam się do trenerów.

- Na razie koniec, spotykamy się o piątej - zarządził Janaczek. Zawodnicy z dziwnym ociąganiem poszli tam, gdzie - jak się domyślałam - były prysznice, a ja z trenerami skierowałam się ponownie do kanciapy.

- O co poszło? – zapytałam, kiedy już się usadowiliśmy.

- Piotrek chciał, żebyśmy przedłużyli trening i poćwiczyli przyjęcie, bo mamy z tym problemy. Kilku innych prosiło, żeby skończyć, bo są zmęczeni. Od słowa do słowa zaczęła się kłótnia – zdał relację Gregorczyk.

- Po raz kolejny muszę przyznać rację panu Sosnowskiemu. Przyjęcie mamy beznadziejne. Ruskie i Bułgarzy będą nam seriami asy walić – nie miałam litości dla trenera.

- Ale, na miłość boską, jak on może się tak zachowywać? – zdenerwował się Gregorczyk. – Zawodnicy są oburzeni. Chyba dla dobra zespołu będę musiał go usunąć ze zgrupowania i zabrać do Argentyny któregoś z tych przyjmujących, których początkowo nie chciałem wystawiać do tego dwumeczu. Będzie mniej zgrany z zespołem, ale wolę to, niż znosić nieustanne awantury – były mistrz świata tracił panowanie nad sobą.

- To jedyny znany panu sposób rozwiązania problemu? - ogarniało mnie politowanie pomieszane z pogardą.

- Kilka razy próbowałem z nim rozmawiać i nic. Jestem na skraju wytrzymałości nerwowej.

- A może to z pozostałymi powinien pan porozmawiać? Nie przyszło panu do głowy, że to oni są problemem, a nie Sosnowski?

- Może i ma rację w jakimś stopniu, ale przecież nie wyrzucę z kadry jedenastu – bronił się Gregorczyk.

- Pewnie, łatwiej znaleźć kozła ofiarnego i obwinić go o całe zło tego świata – rzuciłam ironicznie. – Ale jeśli pan myśli, że od tego gra się poprawi, to w życiu się pan tak nie pomylił. To po pierwsze. Po drugie, proszę spojrzeć na to – rozłożyłam na stoliku zdjęcia Łabiszewskiego. No, dobra, wiem, że obiecałam ich nie pokazywać, ale chodziło o Sosnę.

- Co je to? – Janaczek odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu.

- Zdjęcia, które dowodzą, że Łabiszewski złamał zakaz kontaktów z osobami z zewnątrz. Jeżeli Sosnowski ma wylecieć ze zgrupowania, to Łabiszewski też, za niesubordynację. A jeżeli nie zostanie wydalony, to jeszcze dziś pokażę te zdjęcia paru gazetom i opowiem, że w reprezentacji są równi i równiejsi – postanowiłam być szczera do bólu.

- No, to… tego…- Gregorczyk jąkał się jak dziecko przyłapane na czymś niedozwolonym. – Chyba jednak dam sobie spokój – wyrzucił z siebie wreszcie.

- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia – uśmiechnęłam się od ucha do ucha. – Oczywiście, panowie nie widzieli tych zdjęć i nie wiedzą o ich istnieniu i o nielegalnej wycieczce Łabiszewskiego. Rozumiemy się?

- Rozumiemy – odpowiedzieli trenerzy chórem.

- Teraz muszę jeszcze porozmawiać z Sosnowskim. W którym pokoju śpi?

- Numer 12, razem z Gawerskim – Janaczek odezwał się po raz drugi.

- Dziękuję – wstałam, zgarnęłam zdjęcia i skierowałam się do wyjścia.

- Zaraz, a… te zdjęcia? – zapytał z lękiem w głosie Gregorczyk.

- Spokojnie, nie trafią w niepowołane ręce. Zostawić ich panu nie mogę, bo to materiał dowodowy. Dzięki nim wiadomo nie tylko to, że Łabiszewski jest niegrzecznym chłopcem, ale i to, że nie zabił Stefczyka - wyjaśniłam.

Wyszłam i skierowałam się na pierwsze piętro. Stanęłam przed drzwiami oznaczonymi liczbą 12. Zastukałam.

- Proszę – odpowiedział znajomy głos. Weszłam. Sosnowski był sam.

- Możemy porozmawiać? – zapytałam niepewnie. Byłam na jego terenie.

- Jasne. Bartek gdzieś polazł, będziemy sami – usłyszałam. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z lekkiej dwuznaczności ostatnich słów, ale to nie był czas na flirty.

- Czy może mi pan jeszcze raz opowiedzieć, co pan robił w chwili śmierci Stefczyka, tylko tym razem prawdę? – zaatakowałam z miejsca.

- Już powiedziałem prawdę – usłyszałam w odpowiedzi.

- Dobrze, zagramy w otwarte karty. Dowody, które zebrałam do tej pory, jednoznacznie wskazują na ciebie jako zabójcę. Wszyscy inni mają alibi. Ty jeden nie jesteś w stanie rozliczyć się z dwudziestu minut, w ciągu których Stefczyk zginął. Zeznania innych zawodników świadczą, że nie spałeś w tym czasie, jak twierdzisz, więc albo powiesz, co robiłeś i udowodnisz to, albo zostaniesz zatrzymany - nie cackałam się z moim idolem.

Idol zamilkł. Długo przetrawiał to, co usłyszał.

- Pięknie chcesz się odwdzięczyć klubowi, w którym masz status bóstwa, kibicom, którzy za tobą do piekła by poszli, i Igorowi, jedynemu trenerowi, który nie postawił na tobie krzyżyka – znęcałam się dalej nad przyjmującym.

- No, dobra… - wystękał wreszcie. – Ja… rozmawiałem przez telefon.

- Z kim? – spytałam sucho.

- Z… z kimś bliskim – brzmiała odpowiedź jakby na siłę wyrwana z Sosnowego gardła.

Z kimś bliskim?! To znaczy z narzeczoną! To ja cuda wyczyniam, żeby obejrzeć każdy jego mecz, magnetowid kupiłam specjalnie po to, żeby nagrywać te, których nie mogę widzieć na żywo, wykleiłam pokój jego zdjęciami jak zakochana małolata, popełniam przestępstwo, informując go, że grozi mu zatrzymanie, a on mi z narzeczoną wyjeżdża? Ja ci dam narzeczoną, łobuzie!

- Numer, nazwisko i adres – warknęłam wściekle. Sosnowski spojrzał na mnie ze strachem. Potem wziął do ręki telefon, wcisnął kolejno kilka klawiszy i podał mi go.

- Proszę, tu jest jej numer i godzina połączenia – powiedział cicho. Spojrzałam na wyświetlacz. Rozmowa zaczęła się o 14.53. Sosna nacisnął jeszcze jakieś klawisze. Wyświetliła się informacja, że rozmowa trwała 33 minuty. To znaczy, ze skończyła się o 15.26, czyli wtedy, kiedy Rasiak roznosił wici.

- Długo rozmawiałeś – zauważyłam.

- To ktoś… bardzo dla mnie ważny – odpowiedział, ciągle bardzo cicho. Dziwne jak na niego. Które to już dziwne jak na niego zachowanie od początku tej sprawy?

- Teraz dawaj jej dane – zażądałam, Wyjmując z kieszeni notes i długopis.

- Ewa Drabek – usłyszałam. Potem podał adres. To było w jego rodzinnym mieście, jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd. Zdążyłabym jeszcze dziś tam wpaść, dopiero dochodzi południe…

- Jeszcze numer twojego telefonu – wysunęłam kolejne żądanie, które Sosna potulnie spełnił. Może to nadużywanie władzy, ale legitymacja policyjna przydaje się również w życiu prywatnym. Bez niej zdobycie tego numeru kosztowałoby mnie sporo czasu i zabiegów.

- Wytłumacz mi jeszcze jedno – poprosiłam już spokojniejszym tonem. – Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu, że długo rozmawiałeś przez telefon, tylko wciskałeś kit ze spaniem?

- Bałem się, że powie pani trenerowi – odpowiedział. - Trener zaraz na początku zgrupowania zabronił wszelkich kontaktów ze światem zewnętrznym. Gdyby się dowiedział, że telefonowałem, mógłby mnie usunąć ze zgrupowania. Nie zrozumiałby, że to... no, że to wyjątkowa sprawa.

Taaak, bardzo wyjątkowy romansik. Zaraz, co on powiedział? Bał się, że powiem trenerowi? Oni wszyscy powariowali. Najpierw Łabiszewski bierze mnie za wtykę Gregorczyka, teraz ten tutaj.

- Wyjaśnijmy sobie jedno – westchnęłam. – Cokolwiek powiesz mi ty czy twoi koledzy, do trenera to nie dotrze, bo jest objęte tajemnicą śledztwa. To po pierwsze. Po drugie, nie ja pilnuję dyscypliny w waszej grupie. Za niesubordynację i lekceważenie poleceń trenera mam ochotę urwać wam jaja, ale nie zrobię tego, bo nie mam do tego prawa. Czasu też nie mam, bo ścigam zabójcę. Fałszywe zeznania utrudniają mi to, więc bądźcie łaskawi nie robić z siebie idiotów i MÓWCIE PRAWDĘ!

- Dlaczego pani mówi w liczbie mnogiej? – zainteresował się Sosna.

- Bo nie ty jeden zrobiłeś taki numer – odpowiedziałam. – Ale do ciebie mam największe pretensje. Skoro wytykasz innym niewłaściwe podejście do pracy, powinieneś świecić przykładem.

- Ja traktuję siatkówkę poważnie – zaczął się bronić Sosna. – Na boisku myślę tylko o jednym: wygrać mecz. Na siłowni prawie zawsze zostaję dłużej niż inni. Dziś też chciałem dłużej potrenować, bo widzę braki w przyjęciu, ale tym łajzom się nie chce. Oni treningi odfajkowują. Ich życie zaczyna się potem.

- Cześć i chwała ci za to – pochwaliłam przyjmującego – ale profesjonalizm i poważne podejście do pracy to nie tylko wydłużanie treningów w nieskończoność. Subordynacja, dyscyplina, twój stosunek do trenerów i kolegów też składają się na to, jakim jesteś zawodnikiem. I też wpływają na twoje wyniki, a przez to na wyniki całego zespołu.

- Więc mam się zamknąć i udawać, że wszystko jest w porządku? - zapytał ironicznie.

- Nie. Tylko inaczej wyrażaj poglądy. Mniej agresywnie. Kiedy zaczynasz od wrzasku i wyzwisk, oni nawet nie słuchają tego, co masz do powiedzenia, tylko od razu próbują cię zniszczyć. I nawet trudno im się dziwić.

- Nie umiem. Jestem, jaki jestem i nie zmienię się. Jeżeli to się komuś nie podoba, to trudno.

- Więc się nie dziw, że cię traktują jak wroga. I nie miej pretensji, że mówią „nie”, zanim się dowiedzą, o co ci chodzi. Oni się zwyczajnie bronią i muszę przyznać, niestety, że mają przed czym.

Sosnowski nie odpowiedział. Patrzył w okno. Nie miałam czasu na podziwianie jego zaciętej miny.

- Zastanów się nad tym, co powiedziałam. Na razie.

Wyszłam z pokoju, zeszłam na dół, wsiadłam do samochodu. Jakoś tak się stało, że sam skręcił w kierunku miasteczka, w którym mieszkała Ewa Drabek... Po dwudziestu minutach stałam na ponurym podwórzu slumsowatej kamienicy. Rozejrzałam się po odrapanych, ceglanych ścianach i brudnych oknach w spróchniałych ramach. Po co ja tu właściwie przyjechałam? Bo przecież nie po to, żeby potwierdzić alibi Sosnowskiego. Do tego wystarczy biling od operatora sieci komórkowej. Co mi da spotkanie z jego laską? Bardzo, ale to bardzo chciałam się dowiedzieć, co za diabeł siedzi w tym facecie, ale ona przecież mi tego nie powie, bo jest zaangażowana emocjonalnie, czyli nieobiektywna. A może przyciągnęła mnie tu najnormalniejsza w świecie babska chęć obejrzenia rywalki? Jakiej znowu rywalki? Przecież nie jestem w nim zakochana. Jest tylko moim ulubionym siatkarzem. Nie jestem zakochana, nie jestem zakochana, nie jestem… Mieszkanie numer sześć mieściło się w klatce po mojej lewej stronie. Wcisnęłam przycisk dzwonka.

- Kto tam? – zapytał zza drzwi niemłody już głos.
- Policja – odpowiedziałam uprzejmie. Zaszurały czyjeś kroki, szczęknęła zasuwa, drzwi otworzyły się na szerokość łańcucha. Przez szparę pokazałam legitymację stojącej za drzwiami osobie, prawdopodobnie płci żeńskiej. Osoba przyjrzała się dokumentowi, potem mnie – na tyle, na ile było mnie widać przez uchylone drzwi - i podjęła decyzję pozytywną: zdjęła łańcuch i wpuściła mnie do mieszkania.

To rzeczywiście była kobieta. Nieco niższa ode mnie, gruba, o zniszczonej cerze, włosach i rękach, wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat.

- Chciałabym rozmawiać z panią Ewą Drabek - poprosiłam.

- Słucham – padła odpowiedź. Na chwilę odebrało mi mowę.

- Ewa Drabek to pani? – nie udało mi się ukryć zdumienia. Słyszałam, że Sosna to dziwak, ale żeby się wiązać z kobietą, która spokojnie mogłaby być jego matką? I to kobietą, powiedzmy sobie szczerze, wyjątkowo nieatrakcyjną.

- Tak, to ja – potwierdziła Ewa Drabek.

- Czy… Czy zna pani Piotra Sosnowskiego, siatkarza? – zapytałam ostrożnie.

- Tak. To mój siostrzeniec. Czy coś mu się stało? – moja rozmówczyni wbiła we mnie przerażony wzrok.

No tak, siostrzeniec…

- Nic się nie stało, jest cały i zdrowy – uspokoiłam ją. – Chciałam tylko o nim porozmawiać. Ewa Drabek odetchnęła z ulgą.

- Proszę do pokoju, pani inspektor – zaprosiła mnie gestem. Weszłam do dużego pomieszczenia urządzonego tak, jak zwykle są urządzone mieszkania starych ludzi w odrapanych kamienicach: ciężka kanapa z narzutą i stosem poduszek, równie ciężki stół otoczony krzesłami o wysokich, rzeźbionych oparciach, na jednej ścianie kilim, na drugiej święte obrazy. Jedynym śladem tego, że żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku był duży, bardzo nowoczesny telewizor znanej marki.

- Co Piotruś takiego zrobił, że policja się nim interesuje? - zapytała zmartwiona, gdy usiadłyśmy przy ogromnym stole. – Ciągle mu powtarzam, żeby się opanował, bo przez tę swoją nerwowość narobi sobie kłopotów, no i proszę - labidziła.

- Proszę się uspokoić, na razie niczego nie chcemy od pana Piotra. Muszę tylko wyjaśnić jedną rzecz. Czy słyszała pani, że w reprezentacji, w której pan Piotr gra, popełniono zabójstwo? Zginął lekarz.

- Chryste Panie! – Ewa Drabek złapała się za głowę. – Piotruś tego nie zrobił, na pewno. Nerwowy jest, ale to dobre dziecko. Bójki mu się zdarzały, ale na pewno nikogo by nie zabił. To dobry chłopak, niech mi pani wierzy - wyrzucała z siebie słowa.

Że bójki mu się zdarzały, to akurat wiem. Za jedną z nich kilka lat temu wyleciał z klubu w moim mieście.

- On też twierdzi, że tego nie zrobił. Przyjechałam po to, żeby to sprawdzić – wyjaśniłam. – Czy dzwonił do pani w niedzielę koło czternastej?

- Tak, pamiętam, że bardzo długo rozmawialiśmy - potwierdziła Drabek.

- Czy może mi pani pokazać swój telefon? Godzina tego połączenia na pewno jest zarejestrowana w pamięci - poprosiłam.

- A, tak, proszę – Drabek wstała, podeszła do kredensu, wzięła leżący na nim telefon i podała mi go.

- Tylko… Widzi pani.. Ja nie bardzo umiem się tym posługiwać. Zadzwonić i odebrać potrafię, ale więcej nie… - patrzyła na mnie przepraszająco.

- Nie szkodzi – powiedziałam, wzięłam od niej aparat. Model był mi znany, więc już po chwili weszłam w odpowiednią opcję menu. Rzeczywiście, w niedzielę odebrała połączenie z numeru Sosnowskiego. Niestety, ten model telefonu nie pokazywał czasu trwania połączenia, ale widziałam go już w aparacie Sosny. A poza tym są inne metody sprawdzenia go, choćby wyżej wspomniany biling. Zauważyłam też, że od tamtego czasu Sosnowski nie dzwonił.

- Pamięta pani, jak długo trwała ta rozmowa? – zapytałam kontrolnie.

- Zaraz, zaraz… - Ewa Drabek zmarszczyła czoło – zadzwonił chyba niedługo przed Familiadą, a kiedy skończyliśmy, zaraz zaczęli się Złotopolscy.

Czyli około trzydziestu minut. Zeznania Drabkowej pokrywają się z zeznaniami Sosnowskiego. Sprawy służbowe w zasadzie załatwiłam. Można przejść do części nieoficjalnej.

- O czym państwo rozmawiali – zapytałam, dbając o zachowanie urzędowego tonu.

- Piotruś zadzwonił, żeby zapytać, co u mnie słychać. Zawsze do mnie dzwoni, choćby nie wiem, gdzie pojechał. To bardzo dobry chłopak i troskliwy - zapewniła mnie. – O, właśnie, wtedy mu powiedziałam, że jego ojciec umarł. Chodzi o pogrzeb, wie pani. Bo nie ma kto za ten pogrzeb zapłacić, a mnie nie stać na taki wydatek, więc poprosiłam go, żeby pokrył koszty choćby najtańszego pochówku. Nie chciał, powiedział, że skoro ten człowiek za życia nie uważał go za swojego syna, to dlaczego po jego śmierci on ma się zachowywać jak syn. Nigdy nie powiedział o nim „ojciec”. Zawsze „ten człowiek” – mówiła szybko i chaotycznie. Chaos zapanował również w moim umyśle.

- Chwileczkę… - wysunęłam dłonie obronnym gestem, żeby powstrzymać potok jej wymowy. – Po kolei. Piotr dowiedział się od pani o śmierci swojego ojca, tak?

- Tak – przytaknęła gospodyni.

- Odmówił pokrycia kosztów pogrzebu, tak?

- Tak – powtórzyła ciotka Sosnowskiego.

- Co to znaczy, że ojciec nie uważał go za swojego syna?

- Ano, widzi pani – westchnęła Ewa Drabek – to była nieciekawa rodzina. Na takich mówią „margines”, „patologia” i takie tam. Oboje, to znaczy matka Piotrusia, a moja siostra – niech jej ziemia lekką będzie – i ojciec pili jak smoki. Tu wszyscy piją, ale oni to najbardziej. I awantury dzień w dzień... Któregoś dnia Edek – to znaczy ojciec Piotrusia – znalazł Elżunię – moją siostrę - w łóżku z tym Witkiem Korsuniem z parteru z naszej klatki. Bo oni mieszkali w tym samym podwórku, w przeciwnym skrzydle kamienicy. Dziewięć miesięcy później urodził się Piotruś. No, i Edek powiedział, że chłopak nie jego, tylko Korsunia. W papierach zapisali, że Piotruś jest Edka, ale Edek nigdy go nie uznał za syna. Bił go tak, że mały ciągle posiniaczony chodził, od bękartów wyzywał, od znajduchów… Przy ludziach potrafił tak mu naubliżać. Przez to dzieci na podwórku wyśmiewały się z Piotrusia i też od bękartów przezywały. Elżunię nie lepiej traktował. Do mnie uciekał od tego bicia i poniewierania. I żeby coś zjeść też przychodził, bo Edek mówił, że cudzego bachora nie będzie żywił. W końcu na stałe się przeprowadził, bo bardzo chciał szkołę skończyć i uciec stąd, a w domu przez te wszystkie awantury nawet nie miał jak lekcji odrabiać. Ambitny był. Ciężko nam było, mnie i mężowi, bo pieniędzy zawsze brakowało, a tu jeszcze kalekie dziecko na utrzymaniu, ale z Piotrusia pociechę mieliśmy, bez dwóch zdań.

- Kalekie dziecko? Pan Piotr jest niepełnosprawny? – już dawno nie byłam tak zdumiona. Fizyczne ułomności to ostatnie, co można mu zarzucić, patrząc na jego grę.

- Nie, Piotruś nie, tylko Alutka, moja córka – wyjaśniła Drabkowa. – Zachorowała na polio, kiedy była maleńka, i od tamtej pory ma niedowład nóg. Z niej dzieci też się śmiały, jak i z Piotrusia. No, i któregoś dnia dwóm takim, co się wyśmiewali z Alutki najbardziej, przyłożył i powiedział, że od tej pory kto jej sprawi przykrość, będzie miał z nim do czynienia. A krzepę już wtedy miał. I pomagał jej, jak mógł. Nawet zniósł i wniósł po schodach, kiedy trzeba było. A jak już zaczął za tę siatkówkę pieniądze dostawać, od razu kupił jej wózek. Dobry, szwedzki. Od tamtej pory Alutka może swobodnie się poruszać. I kłopotów żadnych nie sprawiał. Młode chłopaki to popijają, to popalają, on nigdy. Mówił, że sportowcowi to szkodzi. Pieniędzy też nigdy nie podkradał jak inne dzieciaki. W domu chętnie pomagał, w czym mógł, w tym mnie wyręczał. No, czasem nauczycielom pyskował, ale to dlatego, że on zawsze mówi uczciwie, co myśli. Nie jest taki jak inni, co to w oczy się przymilają, a jak się człowiek odwróci, to nóż w plecy wsadzą. I słowa zawsze dotrzymuje. Honorowy jest. To naprawdę dobry chłopak. Widzi pani ten telewizor? To on mi go kupił, kiedy zaczął grać w tej najlepszej lidze. „Będziesz mnie, ciociu, wyraźnie widzieć, kiedy będziesz oglądać mecze” – powiedział.

Drabkowa przerwała peany na cześć siostrzeńca, ale tylko po to, żeby zaczerpnąć powietrza.

- W sobotę Edek umarł. Z przepicia. Zabrali go do kostnicy. Kiedy Piotruś zadzwonił, powiedziałam mu o tym i zapytałam, co z pogrzebem. Nie chciał zapłacić, już pani mówiłam. Prawda, że Edek traktował go podle. Nieboszczka jego matka moją siostrą była, ale uczciwa muszę być i przyznać, że puszczała się na lewo i prawo. Za pół litra, za paczkę papierosów… ale co dzieciak temu winien? Jeśli nawet nie był jego synem, to nie musiał go zaraz bić i wyzywać. Tak, że się nie dziwię, że Piotruś nie chciał pieniędzy na ten pogrzeb dać. Długo go prosiłam, aż wreszcie powiedział: „Dobrze, ciociu, zrobię to, ale tylko dla ciebie. A jego niech piekło pochłonie”. Potem od razu powiedział, że musi kończyć.

- Aha… - zamyśliłam się na chwilę. - To chyba wszystko. Bardzo dziękuję, że pani ze mną porozmawiała. To, co usłyszałam, bardzo mi pomoże - powiedziałam uprzejmie.

- Ale pani nie aresztuje Piotrusia, prawda? – Drabkowa miała w oczach niepokój. – On tego nie zrobił, na pewno – mówiła błagalnym tonem.

- Może pani być spokojna. Nie mógł zabić tego lekarza, bo kiedy to się stało, rozmawiał z panią – próbowałam ją uspokoić.

- Dziękuję, pani inspektor. I niech pani nie słucha tych bzdur, które o nim wygadują. To naprawdę dobry chłopak.

Pożegnałam się czym prędzej, bo szesnastego w ciągu godziny zapewnienia o dobroci Sosny mogłabym nie wytrzymać. Zbiegłam do samochodu i zamyśliłam się nad kierownicą. Co mi dała ta wizyta? Diabeł okazał się skrzywdzonym, nieszczęśliwym dzieckiem, które nie rozumie, dlaczego nie jest kochane. Czy dlatego Sosna uważa świat za miejsce nieprzyjazne, a ludzi za wrogów, których trzeba zniszczyć, zanim go zranią? Czy w trenerach widzi pomiatającego nim ojca, a w innych zawodnikach - kolegów z podwórka drwiących z niego i z jego kalekiej kuzynki? To tylko on wie. Na razie nie zamierzałam go o to wypytywać.

Powoli wyjechałam ze studniowatego podwórka, minęłam rogatki i… zahamowałam tak, że opony zapiszczały. Łaska boska, że za mną nikt nie jechał.

Nagle bowiem uświadomiłam sobie, że skoro Sosna ma alibi, to ja nie mam podejrzanego.

Śledztwo trzeba zacząć od początku.

Byłam tak wstrząśnięta, że sama nie wiem, jak udało mi się dojechać do miasta i zrobić zakupy. Przed regałem z mięsem w supermarkecie i przez straganem z owocami na targu miałam w głowie jedno: gdzie popełniłam błąd? Najpierw chciałam obciążyć zbrodnią Bogu ducha winnego Łabiszewskiego. Tylko szczęśliwy zbieg okoliczności uratował go przed bezpodstawnym zatrzymaniem. Potem zupełnie dowolnie zinterpretowałam słowa Sosnowskiego - przecież on wcale nie powiedział, że rozmawiał z narzeczoną. Wspomniał tylko o bardzo bliskiej osobie. Resztę sama sobie dośpiewałam. Ile razy jeszcze to zrobiłam? I kiedy? W którym momencie moje uprzedzenia, fałszywe założenia i pobożne życzenia skierowały mnie na niewłaściwą drogę? W desperacji pojechałam na komendę i kazałam Węglikowi wyświetlić mi taśmy z Wiśniowej. Nic. Ośmiu zawodników od razu po obiedzie poszło spędzać czas wolny. Czterech weszło na górę. Ci, którzy wyszli, nie wrócili do chwili odkrycia zwłok. Wróciłam do domu. Wyciągnęłam zdjęcia Łabiszewskiego i jego laski. Przyjrzałam się im przez lupę. Nie, to na pewno Łabiszewski. Ten ciemnoblond jeż na głowie jest nie do pomylenia. Nawiasem mówiąc, też kiedyś miałam taką fryzurę. Więc Łabiszewski nie. Zostaje trzech: Lipień, Sosnowski i Rasiak. Lipień nie mógł jednocześnie kąpać się i dusić Stefczyka. Odpada. Zostają: Sosnowski i Rasiak. Ich alibi opiera się na danych zapisanych w elektronicznych urządzeniach. Czy mogli je sfałszować? Czy Sosnowski mógł zapisać w telefonie dłuższy od rzeczywistego czas rozmowy? Bo chyba nie dusił lekarza, jednocześnie rozmawiając. Czy Rasiak mógł podrobić log w taki sposób, żeby wydawało się, że krytyczny czas spędził na grze? Nie wiem, nie znam się na telefonach ani na komputerach. Kogo by tu zapytać… Roberta, oczywiście. Robert – mój szkolny kolega – jest informatykiem w firmie telekomunikacyjnej, więc za jednym zamachem wyjaśni obydwie wątpliwości. Ale dopiero jutro do niego zadzwonię, bo dziś jest już trochę za późno – dwudziesta dochodzi… Zaraz, zaraz, co ja miałam zrobić o dwudziestej? Przypadkiem spojrzałam na leżące wciąż na biurku zdjęcia Łabiszewskiego. A, tak, mały Wojtek zapraszał mnie na czat. Nie można dziecku zrobić zawodu, więc zaparzyłam kawę, położyłam na talerzu kupione wcześniej na targu owoce i włączyłam komputer. Weszłam na stronę, której adres Wojtek podał na odwrocie jednego ze zdjęć. Kliknęłam na napis „Czat”. Pojawiło się okno z żądaniem: „Podaj swój pseudonim". Pseudonim? Czy ja mam jakiś pseudonim? Mój wzrok padł na stojące przede mną owoce. Niech będzie. W okienko przeznaczone na pseudonim wpisałam „Klementynka”. Weszłam do czatrumu (swoją drogą, co za słownictwo…). Rzut oka na listę obecności. Wojtek1921 – to chyba mały Borowik. Maldini – ciekawy pseudonim jak na kibica siatkówki. I jeszcze kilka ksywek. Przywitałam się i szybko włączyłam opcję prywatnej rozmowy z Wojtkiem.

- To ja, policjantka – wyjaśniłam. – Nie mów nikomu, kim jestem. Zaraz zaczęłyby się pytania o śledztwo, a ja na razie nie mogę na nie odpowiadać.

- W porządku – Wojtek wykazał się zrozumieniem. – Na razie rozmawiamy o Lidze Światowej.

O Lidze Światowej mogłam mówić bez przeszkód. Rzuciłam okiem na bieżący dialog.

- Łabiszewski nigdy w życiu nie nauczy się blokować – pisał ktoś. – Za chude ma ręce.

Czy to na pewno wina chudych rąk? Przecież niektórzy inni zawodnicy też są chudzi, a blokować potrafią, na przykład...

Już miałam odpisać, kiedy nagle, w tempie bardzo przyspieszonego filmu, jeszcze raz zobaczyłam przebieg wypadków, które miały miejsce w niedzielę od chwili mojego przybycia do ośrodka w Wiśniowej. Stopklatka. Zbliżenie. Już wiedziałam, u kogo zobaczyłam półksiężycowate znamię.

Wstrząs przez dłuższy czas nie pozwalał mi zebrać myśli.

To niemożliwe. Przecież on w czasie zabójstwa… Nie może być mordercą. Zresztą, jaki miałby motyw? Chwila, moment… Motyw? Chyba jednak mógł mieć. Ktoś w czasie przesłuchań powiedział coś, co wskazywałoby, że miał motyw. Tylko kto? I co to było? Zaraz, od kogo dowiedziałam się najwięcej? Od Smulskiego. Co mi powiedział o ostatnich chwilach Stefczyka? Jadł obiad. Dużo mówił. Może za dużo. Kpił z sesji zdjęciowej Gawerskiego. Wyzłośliwiał się nad Łabiszewskim. Opowiadał o wakacjach w górach. Chwalił się, że nie dał się wrobić w małżeństwo. No właśnie, małżeństwo. W jaki sposób kobiety najczęściej próbują skłonić faceta do ślubu?

- Znowu zaczynasz?! – ryknął na mnie wewnętrzny głos. – Znowu doklejasz do faktów swoje wyobrażenia? Na razie wiesz tylko, że ma takie samo znamię jak Stefczyk. To nie świadczy o niczym, rozumiesz? O niczym. Ani o jego winie, ani o niewinności. Na dobrą sprawę nie dowodzi nawet ich pokrewieństwa. Żeby mieć pewność, czy byli ze sobą związani, musisz zlecić badania genetyczne.

W porządku, tylko do badań genetycznych potrzebny jest materiał. Jak mam pobrać materiał od podejrzanego, żeby z kolei on nie zaczął czegoś podejrzewać? Zaraz, zaraz... Chyba mam coś takiego... Tak, ta lekarka od nieboszczyków dała mi przecież kawałek paznokcia, który znalazła przy zwłokach Stefczyka. No, to mamy plan działań na jutro:

1. poprosić lekarkę o pobranie od denata materiału do badań genetycznych,
2. wziąć z komendy kawałek paznokcia przechowywany w materiałach dowodowych,
3. pobrać od podejrzanego coś, co będzie się nadawało do badań porównawczych BEZ WZBUDZANIA JEGO PODEJRZEŃ,
4. napisać zlecenie do pracowni badań genetycznych i skłonić starego do podpisania go,
5. zawieźć wszystko do wyżej wymienionej pracowni,
6. przekonać Andrzeja, żeby zrobił badania NATYCHMIAST.

Z tego wszystkiego punkt szósty będzie chyba najtrudniejszy do wykonania. Pracownia zwykle jest obłożona robotą na kwartał naprzód. Tylko że ja nie mogę tak długo czekać, bo reprezentacja w piątek wylatuje na pierwszy dwumecz do Argentyny. Dwumecz jest wprawdzie dopiero w następny weekend, ale chłopcy muszą się zaaklimatyzować i zwalczyć skutki różnicy stref czasowych. Jeśli mój podejrzany zacznie się czegoś domyślać, może zwyczajnie dać nogę, a na szukanie go w pampie po prostu nie mam ochoty. Byłoby to wyjątkowo głupie z jego strony – bo niby gdzie miałby się schronić w obcym kraju, w którym nie ma nikogo bliskiego i którego języka nie zna - ale nie takie rzeczy ludzie robią w desperacji.

Bladym świtem wsiadłam do samochodu. Zaraz, co ja miałam zrobić? Aha, Robert... Wybrałam numer, korzystając, rzecz jasna, z zestawu głośnomówiącego.

- Cześć – przywitałam się i od razu przeszłam do rzeczy. – Czy w telefonie można zmienić dane dotyczące połączenia, na przykład czas jego trwania, już po zakończeniu tego połączenia?

- Nie – brzmiała zdecydowana odpowiedź. - Chyba, że masz dostęp do centrali i wiesz, jak to zrobić.

Sosna nie miał dostępu do centrali, nie podejrzewam go również o umiejętność dłubania w niej. Czyli chyba można go wykluczyć. Ufff.

- A czy można zmienić log gry komputerowej w taki sposób, żeby podawał inny czas gry i inny wynik, niż naprawdę uzyskałeś? – przeszłam do problemu Rasiaka.

- To zależy, jaka to gra, ale ktoś, kto się dobrze na tym zna, w zasadzie jest w stanie zrobić taką kombinację.

- Dzięki i miłego dnia – pożegnałam się i rozłączyłam.

Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie. Wczoraj podejrzany był Sosna, teraz muszę wziąć pod lupę Rasiaka. Zaraz, co Robert powiedział? „Ktoś, kto się dobrze na tym zna…” Czy Rasiak zna się na komputerach w stopniu umożliwiającym sfałszowanie logu gry? Kogo by tu zapytać? Jak to: kogo? Tego samego człowieka, który już udzielił mi kilku cennych informacji. Ale najpierw trzeba pogadać z tą małą lekarką od nieboszczyków.

Znalazłam ją w ciągu kilku minut. Wyjaśniłam, o co mi chodzi. Przeszłyśmy do chłodni. Mała lekarka wyciągnęła zwłoki Stefczyka i pobrała z jego jamy ustnej wymaz. Jeszcze raz spojrzałam na denata. Ślady duszenia już znikły. Nagle coś mi przyszło do głowy.

- Czy zmierzyła pani jego wzrost? – zapytałam.

- Tak, 206 centymetrów – powiedziała doktorka.

- A czy pamięta pani, gdzie mieściły się ślady zadławienia? W górnej części szyi, pod podbródkiem, czy na dole, bliżej obojczyków?

- Wyżej, pod podbródkiem. Poza tym wybroczyny w mięśniach szyi były położone wysoko, tuż pod szczęką. To znaczy, że dusiciel właśnie tam trzymał kciuki. Zresztą, wszystko opisałam w protokole sekcji. Właśnie go kończę i wyślę jeszcze dziś.

To by się zgadzało z tym, co zapamiętałam z pierwszych oględzin zwłok na miejscu zbrodni.

- To znaczy, że wzrost zabójcy był zbliżony do wzrostu ofiary. Gdyby dusiciel był znacznie niższy, zacisnąłby dłonie raczej na dolnej części szyi, bo sięgnięcie wyżej powodowałoby wyprost ramion, a wtedy uduszenie ofiary byłoby trudniejsze, może nawet niemożliwe – pomyślałam głośno.

- Tak, ma pani rację - przytaknęła grzecznie lekarka.

- Więc chyba mogę go wykluczyć – kontynuowałam rozważania, myśląc o Rasiaku. – Ma metr osiemdziesiąt trzy, czyli jest od Stefczyka niższy o 23 centymetry. Uduszenie ofiary w ten sposób sprawiłoby mu trudność. Chyba, że… Czy znalazła pani na jego głowie ślady uderzenia, na przykład tępym narzędziem? – tym razem mówiłam do mojej rozmówczyni, nie do siebie.

- Nie. Jedyne obrażenia, jakie stwierdziłam, to ślady zadławienia – usłyszałam.

Przyszło mi do głowy, że Stefczyk mógł zostać najpierw ogłuszony i położony na podłodze pokoju, a dopiero potem uduszony. W takim przypadku żadna różnica wzrostu między sprawcą i ofiarą nie miałaby znaczenia. No, ale skoro nie ma śladów uderzenia… Ale dla porządku jeszcze wypytam o informatyczne kompetencje libero.

Wzięłam materiał do badań, podziękowałam, pożegnałam się i wyszłam. Jazda do Wiśniowej. Od sprzątaczek dowiedziałam się, że jeszcze nie wchodziły do pokojów sportowców. Poprosiłam jedną z nich, żeby wpuściła mnie do jednego z nich. Niemal wodząc nosem po poszewce, przyjrzałam się poduszce na jednym z łóżek. Nie to nie to. Nie ten kolor. Drugie. Jeeest!!! Pęsetą zebrałam z poduszki kilka włosów i włożyłam je do foliowej torebki. Surowo zabroniłam sprzątacze mówić komukolwiek o tym, co widziała. Teraz na komendę. Poprosiłam Węglika o przyniesienie znalezionego przy Stefczyku paznokcia, wystukałam list do pracowni badań genetycznych i poszłam do naczelnika wydziału.

- Fajnie, że jesteś, bo miałem do ciebie dzwonić – usłyszałam na powitanie. – Jak postępy śledztwa? Z samego rana dzwonili do mnie jacyś dziennikarze i dopytywali się, czy to prawda, że lekarz reprezentacji siatkarskiej został zamordowany. Powiedziałem, że na razie nie ma dowodów na udział osób trzecich. Chwilowo się odczepili, ale w każdej chwili spodziewam się, że znowu zaczną węszyć.

- Ja właśnie w tej sprawie – podetknęłam mu pod nos moją twórczość epistolograficzną – udało mi się ograniczyć grupę podejrzanych do jednej osoby, ale żeby potwierdzić moje podejrzenia, potrzebne jest badanie genetyczne śladów znalezionych na miejscu zdarzenia – wyjaśniłam.

- Już po dwóch dniach? Bardzo ładnie ci idzie – pochwalił stary. – Ale czy badanie genetyczne jest naprawdę konieczne? Wiesz, ile to kosztuje…

- Wiem, ale to jedyny sposób, żeby udowodnić podejrzanemu, że miał motyw. Chyba, że wolisz umorzenie z powodu niewykrycia sprawcy.

Ja zdecydowanie wolę umorzenie, jeżeli moje przypuszczenia są prawdziwe… Ale tego, rzecz jasna, nie powiedziałam.

- W jaki sposób badanie ma udowodnić motyw? – zdziwił się naczelnik.

- Wiele wskazuje na to, że ofiara jest spokrewniona z podejrzanym. Jeżeli rzeczywiście jest, motywem jest… nazwijmy to, nieporozumienia rodzinne. Ale żeby wiedzieć, czy naprawdę byli rodziną, muszę mieć wyniki tego badania - wytłumaczyłam najprzystępniej, jak umiałam.

Stary nic nie odpowiedział, westchnął ciężko i podpisał list. Kolejny punkt programu dnia odfajkowany.

- Aha, a tym pismackim hienom powtarzaj dwa słowa: „dobro śledztwa". Kiedy sprawa zostanie wyjaśniona, dowiedzą się wszystkiego, a na razie wara.

Pożegnałam się z przełożonym i wyszłam z jego gabinetu. Teraz najtrudniejsze… Wystukałam numer Andrzeja.

- Cześć, słoneczko – zagruchałam. – Jak się miewasz?

- Całkiem znośnie, dziękuję. A ty?

- Też może być. Masz dla mnie chwilę?

- Wiesz, że dla ciebie zawsze mam – Andrzej odpowiedział niemal szeptem.

Właśnie dlatego to było najtrudniejsze, co miałam dziś zrobić. Lata minęły od tej historii, ale on nie mógł albo nie chciał uznać jej za zamknięty rozdział. Przy każdej rozmowie niedwuznacznie dawał mi odczuć, że bardzo chętnie wróciłby do niej. Ja natomiast nie. Koleżeństwo, proszę bardzo, ale na romanse nie ma już miejsca między nami. Nie tylko dlatego, że Andrzej jest żonaty.

- To cudownie – zaćwierkałam – bo pilnie potrzebuję pomocy. Trzeba zbadać ślad znaleziony na miejscu przestępstwa, prawdopodobnie kawałek paznokcia zabójcy, i materiał pobrany od ofiary. Chodzi mi o to, czy są krewnymi.

- A już myślałem, że chcesz się umówić na najbliższy weekend – westchnął Andrzej. – W porządku, ale wiesz, że jest kolejka? Roboty mamy plus minus na miesiąc.

- Potrzebuję tego najpóźniej na pojutrze – jęknęłam. – Inaczej podejrzany zwieje mi do Ameryki Południowej.

- Nie można mu paszportu odebrać? – zdziwił się Jędrek.

- Na razie nie ma podstaw. Żaden sąd nie uwzględni takiego wniosku. Co innego, kiedy już będą wyniki badań. Wtedy podejrzenie będzie miało jakieś uzasadnienie – wyjaśniłam.

- Ale nie mam jak tego zrobić – bronił się.

- Andrzejku, serce moje, prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa. Panienki, które nie wiedzą, kto im brzuch zrobił, naprawdę mogą zaczekać – błagałam. – Noo…

- Dobra, przywieź mi to — westchnął z rezygnacją mój były.

- Już jestem w drodze. Będę u ciebie za jakąś godzinę. Papa na razie.

Odetchnęłam z ulgą. Mount Everest zdobyty. Po mniej więcej pięćdziesięciu minutach wręczyłam Andrzejowi torebki, jeszcze raz zaklęłam go na wszystkie świętości, żeby się spieszył, wyszłam, wróciłam do samochodu i wzięłam kierunek na Wiśniową.

Strażnik przy wjeździe już mnie poznawał i nawet nie próbował pytać, kim jestem i czego chcę. W hotelowym holu spotkałam Gregorczyka. Poprosiłam go, żeby zwołał wszystkich zawodników do sali treningowej i poprosił, żeby przynieśli ze sobą paszporty.

- Czy już coś wiadomo? - zapytał trener i spojrzał na mnie lękliwie. Wiedziałam, czego się bał.

- Na razie wiem tylko, kto na pewno nie mógł zabić lekarza – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Problem w tym, że płacą mi za ustalenie, kto go zabił, a nie, kto tego nie zrobił. Dlatego jeszcze przez jakiś czas będę musiała wprowadzać panu zamęt na zgrupowaniu.

- Nie, nie chodzi o zamęt – powiedział cicho Gregorczyk – tylko o to, że… no, wie pani… słyszałem, że niektóre śledztwa są umarzane z powodu niewykrycia sprawcy… znów spojrzał na mnie ze strachem, jakby się bał, że go aresztuję za te słowa. Najwyraźniej przyszła nam do głowy ta sama myśl w tym samym czasie.

- Mogę być z panem szczera? – zapytałam.

- Jasne – przytaknął były najlepszy rozgrywający świata.

- Nie miałabym nic przeciw takiemu rozwiązaniu, bo mam wrażenie, że – niezależnie od tego, kto jest zabójcą – będę dla niego miała znacznie większe współczucie niż dla ofiary.

Tym razem spojrzenie Gregorczyka wyrażało zdziwienie.

- Jeżeli moje podejrzenia są słuszne, to wystawiają Stefczykowi złe świadectwo jako człowiekowi – wyjaśniłam. – Ale jeżeli znajdę jakikolwiek dowód przeciw komukolwiek, zatrzymam podejrzanego, bo nie wolno mi postąpić inaczej. Moja niechęć do ofiary nie ma tu nic do rzeczy. Nie mam prawa kierować się uczuciami, sympatiami i antypatiami. Po prostu.

Trener pokiwał głową ze smutkiem.

- Chłopcy wrócą za kilkanaście minut. Mają zajęcia na zewnątrz z Igorem. Wtedy powiem im, żeby przyszli do sali z dokumentami – usłyszałam.

- Ja w międzyczasie wypiję herbatę w restauracji – poinformowałam trenera. – Kiedy już wszyscy się zbiorą, proszę przyjść i mi o tym powiedzieć.

Poszłam do wyżej wymienionego lokalu, zamówiłam herbatę i coś do jedzenia, bo zdążyłam okropnie zgłodnieć. Wzięłam jedną z gazet wyłożonych na stojaku przy drzwiach i oddałam się lekturze. „Szukajcie nas w Argentynie” – brzmiał jeden z tytułów w dziale sportowym. Rzecz jasna, natychmiast zagłębiłam się w tekst wydrukowany pod szumnym nagłówkiem. „W tym roku w reprezentacji zadebiutuje dwóch zawodników: siedemnastoletni Adrian Lipień i starszy od niego o piętnaście lat Piotr Sosnowski” – zawiadamiał autor. – „Zarówno powołanie do kadry dziecka jak i siatkarza, któremu już zagląda w oczy sportowa emerytura, musi budzić co najmniej wątpliwości. Całkowity brak doświadczenia tego pierwszego czyni go nieprzydatnym dla drużyny, bo w trudnych chwilach z pewnością jej nie pomoże, a łatwych w tej edycji Ligi Światowej raczej nie będzie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, z jakimi przeciwnikami przyszło nam grać w tym roku. Z kolei organizm ponadtrzydziestoletniego Sosnowskiego może zwyczajnie nie wytrzymać wielogodzinnych podróży i rozgrywanych dzień po dniu meczy”.

Interesujące, że Kwietniowi – młodszemu od Sosny raptem o miesiąc – nie wypomina wieku. A Lipień, ciekawe, w jaki sposób ma nabierać doświadczenia, jeżeli nie podczas gry.

„Inna sprawa to konfliktowy charakter Sosnowskiego, chyba najbardziej charakterystyczna cecha tego zawodnika. W przeszłości kilka klubów rozwiązało z nim kontrakty, żeby ratować jedność i spoistość swoich drużyn. Niedawno dowiedzieliśmy się z dobrze poinformowanego źródła, że kadrowiczom po raz kolejny dał odczuć, co znaczy współpraca z nim. Źle to wróży naszej reprezentacji”.

Spojrzałam na widniejące pod artykułem nazwisko. No tak, po tym człowieku można się było tego spodziewać. Besserwisserstwo, ekskatedralne oceny oraz arogancja i tupet w charakterze jedynych argumentów.

„Atmosfery w drużynie na pewno nie poprawi też zgon lekarza reprezentacji. Dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie został on zamordowany. Naczelnik wydziału kryminalnego wojewódzkiej komendy policji, która prowadzi dochodzenie, poinformował nas, że na razie nie ma dowodów na nienaturalną śmierć doktora Stefczyka, ale w takim razie trudno zrozumieć, dlaczego od ostatniej niedzieli w ośrodku w Wiśniowej niemal bez przerwy przebywa oficer policji”.

- Już wszyscy są w sali treningowej – usłyszałam. Podniosłam głowę znad dziennika. Nade mną stał Gregorczyk.

- Dziękuję, już do nich idę. Aha, niech pan przeczyta ten fragment. Coś mi się wydaje, że ma pan w zespole kreta – pokazałam trenerowi kawałek paszkwilu i wyszłam z restauracji.

W sali rzeczywiście byli wszyscy. Każdy trzymał w ręku paszport, a Łabiszewski także jakąś książkę. Przywitałam się i powiedziałam zawodnikom, że chcę spisać daty ich urodzenia. Karnie ustawili się w kolejce. Szybko przepisywałam do notesu szeregi cyfr. Gdy podszedł do mnie Łabiszewski, odruchowo spojrzałam na książkę. Coś o resocjalizacji nieletnich ze środowisk patologicznych.

- Studiuję pedagogikę – wyjaśnił.

- To musi być trudne, pogodzić siatkówkę ze studiami – stwierdziłam odkrywczo.

- Jest trudne, ale muszę coś umieć poza odbijaniem piłki. W siatkówkę można grać przez kilkanaście lat. Potem zostaje kawał życia, który trzeba jakoś zagospodarować. Na zgrupowaniach w wolnym czasie często się uczę. Teraz też sobie poczytam na ławeczce przed hotelem.

Muszę przyznać, że bijący z tej wypowiedzi rozsądek znacznie ocieplił moje uczucia do środkowego.

- Chce pan pracować z trudną młodzieżą?

- Ja sam jestem trudną młodzieżą – uśmiechnął się – więc będę w tym dobry.

Dokończyłam spisywanie danych. Rzecz jasna, interesowała mnie data urodzenia tylko jednego z nich, ale musiałam spisać wszystkie, żeby nie wzbudzać podejrzeń tego jednego. Podziękowałam i poprosiłam Smulskiego, żeby jeszcze ze mną został.

- Czy ktoś w zespole zna się dobrze na komputerach? Dostatecznie dobrze, żeby na przykład… być hakerem – zapytałam.

- Wojtek Bugajczyk – odpowiedział atakujący bez zdziwienia i bez wahania. – Jeżeli ma pani jakikolwiek problem ze sprzętem, oprogramowaniem czy czymkolwiek, co ma związek z komputerem, może pani śmiało zwrócić się do niego.

- A pan Rasiak? Zna się na informatyce? – drążyłam.

- Krzysiek? Toż to analfabeta komputerowy. Grać potrafi, ale już napisanie listu na komputerze przekracza jego możliwości. Kiedyś niechcący skasował sobie jakieś ważne pliki systemowe. Właśnie Wojtek reinstalował mu wtedy system operacyjny – brzmiała odpowiedź.

- Kiedy to się stało? – nie dawałam atakującemu spokoju.

- W zeszłym roku. Dokładniej nie umiem powiedzieć. Po prostu nie pamiętam - brzmiała odpowiedź.

To chyba wystarczy. Trudno przypuszczać, żeby Rasiak od tak dawna planował zabójstwo Stefczyka i specjalnie w tym celu symulował nieumiejętność posługiwania się komputerem. Cała nadzieja w Andrzeju i jego mikroskopach. A propos, o co ja miałam jeszcze spytać Smulskiego? Aha, już wiem.

- Chciałabym jeszcze wrócić do tego, co Stefczyk mówił przy obiedzie w niedzielę. Nie wspomniał przypadkiem, w którym roku był na tych wakacjach, w czasie których wymigał się od małżeństwa?

- Nie pamiętam… - siatkarz bezradnie pokręcił głową - ale zaraz... - zmarszczył brwi - kiedy to mówił, coś mi się skojarzyło... tak, to musiało się zdarzyć w osiemdziesiątym siódmym, bo pomyślałem wtedy, że w tym samym roku zacząłem uprawiać siatkówkę.

Kolejny element układanki wskoczył na właściwe miejsce.

- Dziękuję, bardzo mi pan pomógł – uśmiechnęłam się. – To chyba wszystko na dziś. Aha, nie wie pan przypadkiem, gdzie znajdę pierwszego trenera?

- Pewnie w jego pokoju. Między treningami trenerzy zwykle się spotykają u niego i omawiają, co trzeba omówić.

Z sali treningów wyszliśmy razem, bo Smulski też szedł na górę, do swojego pokoju. Zastukałam do drzwi selekcjonera.

- Proszę – usłyszałam. Nacisnęłam klamkę. W pokoju siedzieli obaj trenerzy i statystyk. Wbili we mnie pytające spojrzenia.

- Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać – wyjaśniłam. – Ale muszę porozmawiać z panem Gregorczykiem, kiedy już panowie skończą.

- Oczywiście – selekcjoner kiwnął głową. – To potrwa jeszcze około dwudziestu minut.

- Będę w restauracji – odpowiedziałam, zamknęłam drzwi i zeszłam na dół.

Znów rozsiadłam się w pustej knajpie, dla przyzwoitości zamówiłam kawę i ciastko i oddalam się rozmyślaniom.

A jeżeli znowu idę w niewłaściwym kierunku? Jeżeli niesłusznie wykluczyłam z kręgu podejrzanych trenerów? Bo jaką właściwie miałam ku temu podstawę? Ich potwierdzające się wzajemnie zeznania? Przecież mogli kłamać. Gregorczyk chyba nie, zbyt łatwo wpada w panikę i zupełnie nie umie ukrywać emocji. Gdyby kłamał, ślepy by to zauważył. A skoro Gregorczyk mówi prawdę, to potwierdzający jego zeznania trener odnowy, siłą rzeczy, też. A dwaj pozostali? Janaczek jest na ogół bardzo spokojny. Na ogół. Czasami wychodzi z siebie, co miałam okazję zauważyć podczas transmisji z meczów jego drużyny, gdy gracze nie wykonywali jego poleceń. Czy straciłby swój olimpijski spokój, gdyby wiedział, kto zabił lekarza? Hmmm… Nie można wykluczyć, że umie panować nad mową ciała – choć to naprawdę bardzo trudne – i kłamać, patrząc w oczy. Czy to możliwe? Po chwili zastanowienia odpowiedziałam sobie na to pytanie: nie. Dokonanie zabójstwa z zimną krwią, konsekwentne składanie fałszywych zeznań, doskonałe panowanie nad reakcjami – do tego są zdolni tylko psychopaci, a Janaczek nie jest psychopatą. Od kiedy został drugim trenerem kadry, zawodnicy wyrażają się o nim bardzo ciepło i chwalą go za przystępność i przyjazny – co nie znaczy kumpelski – stosunek do nich. Owszem, byłam przy tym, kiedy na nich krzyknął, ale to przecież się zdarza nawet między najbliższymi sobie ludźmi. Krótko mówiąc, gdyby Janaczek kłamał, prawdopodobnie zauważyłabym to. O statystyku z kolei wiem niewiele, a właściwie nie wiem o nim nic. Nie mam pojęcia, jak zachowuje się w sytuacjach nietypowych i jak silnego bodźca potrzeba, żeby stracił panowanie nad sobą. Skoro jednak Janaczek nie kłamie, to mówiący to samo statystyk też nie. Czyli wracamy do punktu wyjścia.

- Przepraszam… - powiedział cicho ktoś obok mnie. Podniosłam wzrok. To był Gregorczyk.

- Pani chciała ze mną rozmawiać – wciąż niemal szeptał.

- Tak, proszę usiąść – wskazałam mu krzesło naprzeciwko. Trener posłusznie usiadł.

- Adrian Lipień jest nieletni – powiedziałam rzecz oczywistą, ale musiałam zagaić w sposób nie budzący podejrzeń.

- Tak, dopiero w przyszłym roku skończy osiemnaście lat – potwierdził szkoleniowiec.

- To znaczy, że zgodę na jego grę w reprezentacji i w ogóle na uprawianie siatkówki musieli podpisać jego rodzice – ciągnęłam.

- On nie ma rodziców. Jest całkowitym sierotą. Wychowuje się w domu dziecka w… zaraz, zaraz… gdzieś w górach… aha, w Żywcu. Z tego, co wiem, jego opiekunem prawnym jest kierowniczka tego domu. Pewnie ona podpisywała wszystkie papiery. Nie znam szczegółów, musiałaby pani pytać w PZPS.

To raczej nie będzie konieczne. Trener właśnie powiedział to, co chciałam usłyszeć.

Zadałam jeszcze jedno czy dwa pytania, zupełnie niezwiązane ze śledztwem, żeby moje zainteresowanie Lipieniem nie zwróciło uwagi Gregorczyka. Potem pożegnałam się i wyjechałam z ośrodka. Z samochodu zadzwoniłam do naczelnika wydziału.

- Potrzebuję delegacji do Żywca – poinformowałam go bez zbędnych wstępów.

- W mieście piwa zabrakło, że musisz do browaru jechać? – zapytał zdziwionym głosem stary.

- Nie do browaru, tylko do domu dziecka - odpowiedziałam. – Podejrzany tam się wychowuje. Muszę pogadać z kierowniczką, żeby się upewnić, czy miał motyw popełnienia zabójstwa.

- Jak to: wychowuje się? – stary zdziwił się jeszcze bardziej. – Podejrzewasz dziecko o zabójstwo?

- Dziecko, nie dziecko, ale nieletni. Kierowniczka sierocińca jest jego opiekunką prawną - wyjaśniłam.

- Jasna cholera, tylko przepraw z nieletnimi potrzeba mi do szczęścia – warknął naczelnik. – Nie możesz podejrzewać kogoś dorosłego?

- Próbowałam, ale wszyscy mają alibi. Bezczelni tacy.

- No, trudno – westchnął szef. – Na jak długo ta delegacja? Jeden dzień? Dwa?

- Chcę wrócić jeszcze dziś. Reprezentacja w tym tygodniu wylatuje do Argentyny. Nie mam czasu na przedłużanie dochodzenia.

- Dobra, zaraz podpiszę. Odbierz ją od Moniki.

Monika to sekretarka starego. Gdy piętnaście minut później weszłam do sekretariatu, papierek leżał już na jej biurku.

- To prawda, że tego lekarza od siatkarzy zabił któryś z nich, znaczy, z tych siatkarzy? – nieco chaotycznie sformułowała pytanie.

- Kto tak powiedział? – zapytałam średnio ostro. Dlatego tylko średnio, że się spieszyłam. W normalnej sytuacji wściekłabym się, bo nienawidzę rozpuszczania plotek na temat śledztwa.

- Eee… tego… w „Faktach i Aktach” tak napisali – brzmiała odpowiedź.

Jasne, naczelny polski szmatławiec za złotówkę. Czego się można spodziewać po takiej, pożal się Boże, prasie.

- Nie czytaj tego więcej – poradziłam Monice i wyszłam.

Trzy godziny później byłam w Żywcu. Znalezienie domu dziecka zajęło mi trochę czasu, ale z pomocą życzliwych tubylców w końcu do niego trafiłam. Kierowniczką okazała się pulchna, mała paniusia koło pięćdziesiątki.

- Ładne miejsce. Pewnie bardzo pani o nie dba? - zaczęłam od wazeliny.

- Staram się, jak mogę. Szukam sponsorów, urządzam kwesty. Łatwo nie jest, bo ludziom na własne potrzeby brakuje, a co dopiero na dzielenie się z sierotami, ale od czasu do czasu coś się uda wykukać. Niedawno na przykład producent okien z Bielska wymienił nam wszystkie okna zupełnie za darmo. Czas był najwyższy, bo dzieci bez przerwy chodziły przeziębione z powodu przeciągów. Firma ogrodnicza podarowała cebulki i sadzonki kwiatów, inna postawiła kilka huśtawek i jakoś sobie radzimy.

- Chciałabym porozmawiać o pani wychowanku, Adrianie Lipieniu – przeszłam do rzeczy.

- Adrian coś przeskrobał, że policja o niego pyta? – spojrzała na mnie z niepokojem. – To niemożliwe. Takie spokojne, dobre, uczynne dziecko… Nigdy nie było z nim kłopotów.

Już druga kobieta w ciągu dwóch dni zapewnia mnie, że jej chłopczyk jest dobrym dzieckiem i absolutnie nic złego nie mógł zrobić. Macierzyńskie zaślepienie… No, Drabek nie jest matką Sosnowskiego, a ta tutaj – matką Lipienia, ale macierzyństwo to nie tylko – a nawet nie przede wszystkim - pokrewieństwo.

- Zaraz, kiedy ostatnio do niego dzwoniłam, mówił, że coś się stało w jego drużynie… - kontynuowała. Ktoś umarł, jakiś lekarz, zdaje się. O to chodzi?

- Prowadzę postępowanie wyjaśniające w tej sprawie. Nie wiadomo, w jakich okolicznościach ten lekarz umarł, bo nikogo przy nim nie było w chwili śmierci, a sekcja zwłok nie wszystko wyjaśniła. W takich przypadkach to rutynowe postępowanie. Na razie nikogo nie podejrzewamy. Przy okazji chciałam się czegoś dowiedzieć o Adrianie, bo jestem kibicem siatkówki. Zainteresował mnie, bo jest bardzo utalentowany. Rzadko się zdarza, żeby taki młody chłopak dostał powołanie do reprezentacji.

Umiem łgać jak z nut, ale nie wiedziałam, że aż tak sprawnie… Kierowniczka się rozpogodziła. Najwyraźniej trafiłam w jej czuły punkt.

- Oj, tak - powiedziała z uśmiechem. – Jestem z niego tak dumna, jak gdyby był moim synem. Bo w pewnym sensie jest. Nie ma nikogo poza mną.

Chyba znalazłam właściwą metodę pociągnięcia jej za język bez wzbudzania podejrzeń.

- Jego rodzice nie żyją? – zapytałam.

- Matka nie żyje. Adrian w ogóle miał tragiczne dzieciństwo. Jego ojciec – chociaż nie wiem, czy ten człowiek zasługuje na to miano - był studentem. Przyjechał w nasze okolice na wakacje, uwiódł ją i zostawił w ciąży. To były lata osiemdziesiąte, wtedy jeszcze nieślubne dziecko to był wstyd, zwłaszcza na wsi. Dziewczyna nie wytrzymała wytykania palcami i w ostatnich tygodniach ciąży podcięła sobie żyły. Matka znalazła ją zbyt późno. Nie udało się jej uratować, ale lekarze zrobili cesarskie cięcie i wydobyli Adriana. Babcia się nim zaopiekowała. Kiedy chłopak miał osiem lat, dostała wylewu… Mały został zupełnie sam. Trafił do nas.

- To rzeczywiście potworne. Tego drania powinna spotkać ciężka kara – tym razem moje oburzenie było szczere. Już wcześniej wydedukowałam, że Stefczyk porzucił ciężarną kochankę, ale zakończenie tej historii mną wstrząsnęło. Biedny Młody miał znacznie więcej powodów, żeby nienawidzić swojego ojca, niż mi się wydawało.

- Spotka go, może pani być pewna. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – odpowiedziała kierowniczka. Gdyby wiedziała, jak prawdziwe są jej słowa…

- A kiedy zaczął grać w siatkówkę? – kontynuowałam wywiad.

- Miał chyba dziesięć lat. Kiedyś na wuefie podczas gry w siatkówkę nauczyciel zauważył, że bardzo wysoko skacze. Zaproponował mu treningi. Zgodziłam się, bo pomyślałam, że to jest dla niego jakaś przyszłość. No, i rzeczywiście, rok temu zaangażował go klub grający w ekstraklasie, a w tym roku już jest w reprezentacji. Mam nadzieję, że mu się uda, bo za dużo wycierpiał jak na swój wiek. Teraz wreszcie należy mu się od życia coś dobrego.

Jestem tego samego zdania. Szkoda, że być może będę musiała przerwać tak dobrze zapowiadającą się karierę.

- Dziękuję, że poświęciła mi pani czas. Nie będę dłużej zawracać głowy – powiedziałam, pożegnałam się i wyszłam.

W połowie drogi do domu zadzwonił telefon. Rzut oka na wyświetlacz – Andrzej. Natychmiast odebrałam, używając, rzecz jasna, systemu głośnomówiącego.

- Mam wyniki tych twoich próbek – powiedział Andrzej, nie bawiąc się we wstępy. – Paznokieć i włosy należą do tej samej osoby. Ta trzecia próbka została pobrana od kogoś spokrewnionego, i to blisko. Rodzic i dziecko albo rodzeństwo.

Moje podejrzenia się potwierdzają. Niech to szlag…

- Dzięki, nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś. Wreszcie będę mogła skończyć to śledztwo – mam nadzieję, że dobrze udałam entuzjazm.

- Drobiazg, polecam się na przyszłość – usłyszałam. – Może niekoniecznie w sprawie analiz do zrobienia ze środy na piątek, ale gdybyś miała na przykład wolny weekend…

- Dobrze, ale pod warunkiem, że weźmiesz ze sobą żonę – rzuciłam w nadziei, że się odczepi.

- Trójkąt? Zawsze o tym marzyłem! – usłyszałam w odpowiedzi. Wolałam skończyć tę rozmowę.

- Mam połączenie oczekujące, to chyba szef. Bardzo mnie pogania z tym śledztwem. Dzięki raz jeszcze i pa.

Wyłączyłam komórkę. No dobrze, Lipień zostawił swój paznokieć na zwłokach – trudno o bardziej namacalny dowód. Ofiara prawdopodobnie była ojcem Adriana, który miał wszelkie powody, by swojego rodziciela nienawidzić. Wskazują na to wyniki badań genetycznych, no, i obecność identycznych znamion w zgięciu łokci jednego i drugiego. W czasie przesłuchania zawodników w dniu zabójstwa Lipień, siadając przede mną, oparł ręce na kolanach. Właśnie wtedy zauważyłam pieprzyk i natychmiast o nim zapomniałam, bo przecież nie mogłam wiedzieć, że ma jakieś znaczenie. To znaczy, że Lipień jest podejrzany. Problem w tym, że ma alibi. W chwili śmierci Stefczyka siedział w wannie. Kwadratura koła. Więc może jednak umorzenie?

Weszłam na klatkę schodową, tonąc w myślach. Tonęłam tak głęboko, że dopiero po chwili usłyszałam dobiegający z góry jazgot. Minęłam drzwi mojego mieszkania, weszłam na drugie piętro, potem na trzecie. No jasne, Kozłowska spod trzynastki znowu wydziera gębę.

- Zabiję cię, ty cholero, zarazo durna! – niosło się po klatce. – Masz mi odmalować mieszkanie, choćbyś zdechła, suko!

Te czułe słówka były skierowane do zapłakanej Zającowej mieszkającej w mieszkaniu numer siedemnaście, czyli bezpośrednio nad Kozłowską.

- Cisza! – ryknęłam. – Co się stało? - pytanie zadałam już spokojniejszym tonem.

- Dobrze, że pani jest – usłyszałam. - Niech pani aresztuje tę debilkę. Mieszkanie mi zalała.

- Co się stało? Rura pękła?

- Nie, tylko ta idiotka odkręciła wodę i wyszła – poinformowała mnie zwięźle sąsiadka.

- Tylko na minutkę poszłam do pani Jarząbkowej - wyjaśniła zabeczana Zającowa. - Miałam ją zapytać o telefon do malarza, który jej mieszkanie malował, bo chciałam, żeby i moje odnowił, i tak się jakoś zagadałyśmy, że na śmierć o tej wodzie zapomniałam – jąkała się przez łzy Zającowa.

- Ale po co w ogóle odkręcała pani wodę? – nie mogłam zrozumieć.

- Wykąpać się chciałam. Myślałam, że zaraz wrócę i akurat wanna będzie pełna – chlipała dalej.

Odebrało mi głos na myśl o tak potwornej głupocie. Nie, nie Zającowej. Mojej.
Ostatnio zmieniony pt 15 maja 2015, 21:06 przez aria_pura, łącznie zmieniany 1 raz.
Andare avanti senza voltarsi mai.

2
Mnie się bardzo podobało. Przeczytałam całość.Tylko to:"odcięła się glina" brzmi dwuznacznie.
Pisać może każdy, ale nie każdy może być pisarzem
Katarzyna Bonda

3
Aloe pisze:Mnie się bardzo podobało. Przeczytałam całość.Tylko to:"odcięła się glina" brzmi dwuznacznie.
Bardzo się cieszę i dziękuję za przeczytanie mojego opowiadanka :). Za dwa tygodnie będzie dokończenie.
Andare avanti senza voltarsi mai.

4
Akcja rozwinęła się całkiem ciekawie. Niezłe rozwinięcie historii Sosnowskiego. Wprawdzie ciężkie dzieciństwo i toksyczna rodzina to dość zgrany schemat, ale sam pomysł, że facet starał się ukryć rozmowę ze starą ciotką, wypadł przekonująco.
W sferze relacji międzyludzkich zgrzyta mi tylko jedno:
aria_pura pisze:- Po raz kolejny muszę przyznać rację panu Sosnowskiemu. Przyjęcie mamy beznadziejne. Ruskie i Bułgarzy będą nam seriami asy walić – nie miałam litości dla trenera.

- Ale, na miłość boską, jak on może się tak zachowywać? – zdenerwował się Gregorczyk. – Zawodnicy są oburzeni.
Owszem, pani komisarz jest siatfanką. Ale już po raz kolejny (w poprzedniej części było tego więcej) krytykuje zespół i dogryza trenerowi, a on się przed nią tłumaczy, jak uczniak. Mówi zresztą dość okrągłymi, mało naturalnymi zdaniami, lecz ważniejsze dla mnie jest to, że - nie oburza się. Jakaś tam baba (co z tego, że policjantka?) wyzłośliwia się, udziela mu rad i pouczeń, on natomiast nawet się nie obruszy, choćby w stylu: a pani to się niby na tym zna? Trochę mi się to kłóci z obrazem trenera-tyrana, którego boją się wszyscy zawodnicy, łącznie z Sosnowskim.
aria_pura pisze: Co mi dała ta wizyta? Diabeł okazał się skrzywdzonym, nieszczęśliwym dzieckiem, które nie rozumie, dlaczego nie jest kochane. Czy dlatego Sosna uważa świat za miejsce nieprzyjazne, a ludzi za wrogów, których trzeba zniszczyć, zanim go zranią? Czy w trenerach widzi pomiatającego nim ojca, a w innych zawodnikach - kolegów z podwórka drwiących z niego i z jego kalekiej kuzynki?
A to już takie nazbyt łopatologiczne. I lekko naciągane, bo facet grając w siatkówkę doszedł do kadry narodowej, czyli jednak potrafi współpracować w zespole.

Z innych kwestii - nieco szwankuje atrybucja dialogów w dyskusji między "gliną" i "siatfanką". Trochę za długi fragment, żebym go przerabiała.

Poza tym, czekam z ciekawością na zakończenie.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

5
Bardzo dziękuję, Rubia. Bardzo niecierpliwie czekałam na Twoją ocenę. Co do trenera, to nie jest on (a przynajmniej nie miał być) tyranem i zamordystą. Na samym początku śledztwa jest wspominane jego roztrzęsienie - może za mało wyeksponowałam tę cechę. Poza tym jest przerażony sytuacją - za ścianą ginie członek jego sztabu, w dodatku wszystko wskazuje na to, że zabójcą jest ktoś z drużyny, któryś z ludzi, z którymi ma do czynienia na co dzień. Chłopina zwyczajnie sobie nie radzi z tą dość niecodzienną sytuacją, co policjantka - trochę cynicznie - wykorzystuje. Zawodnicy kryją przed nim swoje wyskoki raczej na wszelki wypadek (w końcu nawet taka mimoza ma jakieś granice tolerancji, zresztą, raz czy dwa sam wspomina o usunięciu ze zgrupowania tego czy innego zawodnika; nigdy nie wiadomo, kiedy od słów przejdzie do czynów), no, i jest jeszcze Igor, o wiele silniejszy psychicznie, bardziej zdecydowany i cieszący się większym autorytetem. Jeszcze raz dzięki, dokończenie już niedługo.

[ Dodano: Nie 17 Maj, 2015 ]
Zapomniałam o jednej rzeczy, mianowicie o Sosnowskim i jego złożonych relacjach z otoczeniem. Otóż zawodnicy robiący karierę w grach zespołowych mimo nieumiejętności dogadania się z kolegami są, oczywiście, arcyrzadkim zjawiskiem, ale się zdarzają. Są to ludzie wybitnie utalentowani i właśnie dlatego trenerzy zaciskają zęby i stawiają na nich mimo ich tak zwanego charakterku, dzięki czemu dochodzą do najwyższego poziomu rozgrywek. Gracze antyzespołowi, a przy tym nie wyróżniający się wynikami są eliminowani już na etapie kadeta, bo drużyna nie ma z nich pożytku ani na boisku, ani poza nim. Osobiście znam dwa takie przypadki, z których jeden był reprezentantem kraju (tylko przez jeden sezon, ale zawsze), a przedtem został MVP ligi. Przyznaję bez bicia, że Sosnowski ma z niego trochę, na przykład tatuaż :).
Andare avanti senza voltarsi mai.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron