Morderstwo w sam raz dla siatfanki

1
Szanowny Forumu! Nadejszła wiekopomna chwila, kiedy minął miesiąc od mojej rejestracji, więc wklejam pierwszy tekst do przejechania się po nim. Napisałam go 10 lat temu. Od tego czasu sytuacja w kadrze siatkarzy zmieniła się dość zasadniczo, ale wtedy była zbliżona do opisanej (może się nie mordowali, ale blisko było). Aha, wiem, że takich policjantów jak moja bohaterka nie ma. Jej lekkie nierówności pod pokrywką to zabieg celowy. Indżojcie!

Przede wszystkim muszę wyjaśnić moim drogim czytelnikom, kim jest siatfanka. Istnieją dwa rodzaje siatfanek. Jedne interesują się siatkówką. Chodzą na mecze, oglądają transmisje w telewizji, zazwyczaj kibicują wybranej drużynie. Jeżeli mają czas i pieniądze, jeżdżą za nią na mecze wyjazdowe, nawet za granicę. Inne interesują wyłącznie siatkarze, a nawet jeden siatkarz. Ten gatunek siatfanek chodzi na mecze wyłącznie po to, żeby zobaczyć swojego idola na żywo, dostać od niego autograf i – szczyt siatfańskiego szczęścia – zrobić sobie z nim zdjęcie.

Ja jestem hybrydą obydwu tych odmian. Przepadam za siatkówką, oglądam wszystkie mecze, na których obejrzenie pozwalają mi obowiązki służbowe, kibicuję drużynie z mojego miasta, a występy reprezentacji to dla mnie święto. Przepadam też za jednym siatkarzem... ale o tym później. W każdym razie, obydwa moje upodobania miały wielki wpływ na przebieg wypadków opisanych w tej książce.

Dzwonek usłyszałam około piętnastej. Telefon dzwoniący w niedzielę o tej porze nie wróży nic dobrego, więc bardzo niechętnie podniosłam słuchawkę. Przeczucie, jak zwykle, nie myliło mnie. To był Mikołaj, oficer dyżurny.

- Jedziesz do Wiśniowej, do ośrodka sportowego. Znaleźli tam jakieś zwłoki. Podobno są ślady duszenia.
- Dlaczego ja? – zaprotestowałam energicznie. – Wczoraj skończyłam śledztwo w sprawie Robasa. Naprawdę nie ma nikogo innego?

Gwoli wyjaśnienia: Robert W., pseudonim Robas, jest szefem gangu handlującego narkotykami w naszym mieście i okolicy, a właściwie był nim do chwili, kiedy został odizolowany w naszym nowiutkim areszcie śledczym. Rok rozpracowywałam gada, miałam prawo czuć się zmęczona.

- To w sam raz sprawa dla ciebie, bo znasz się na sporcie, a denat był, zdaje się, jakimś sportowcem.
- Ciekawe, kogo byś wysłał, gdyby zamordowano fizyka jądrowego – warknęłam w słuchawkę i zamarłam.

Nagle uświadomiłam sobie, że jedynymi sportowcami przebywającymi w tej chwili w ośrodku w Wiśniowej są siatkarze z reprezentacji narodowej. Trwało właśnie zgrupowanie przed Ligą Światową. Jeżeli ofiara jest sportowcem, to znaczy, że... Chryste Panie!

- Mikołaj, jak się nazywa ten zamordowany? – krzyknęłam spanikowana do słuchawki.
- Nie mam pojęcia. Facet, który zgłosił znalezienie zwłok, był tak roztrzęsiony, że nie pamiętał własnego nazwiska. Ustalisz wszystko na miejscu. Techniczni już tam są. Miłego dochodzenia.

I tyle. W pierwszym odruchu rzuciłam się do szafy. Dżinsy biodrówki i granatowy sweter z duuużym dekoltem – może być. Odrobina pudru na twarz, błyszczyk na usta – zabójstwo, nie zabójstwo, nie zamierzam wyglądać jak pomiotło. Biegiem do samochodu. Przekręciłam kluczyk w stacyjce, wyjechałam na ulicę i zaczęłam analizować sytuację.

Kto mógł zostać zamordowany? I dlaczego? O konfliktach w reprezentacji siatkarskiej mówiło się już od jakiegoś czasu, ale do głowy mi nie przyszło, że mogą być aż tak silne. Co niektórzy panowie poczuli się gwiazdami i zaczęli publicznie krytykować kolegów, a nawet podejmować próby decydowania o składzie drużyny: „Z tym mi się dobrze gra, z tamtym grać nie chcę, bo wprowadza złą atmosferę”, ale żeby zaraz się mordować? A propos atmosfery: tego słowa wyjątkowo często używa się mówiąc o reprezentacji, od kiedy znalazł się w niej Piotr Sosnowski. W dziewięciu na dziesięć wypowiedzi na jego temat pojawiają się sformułowania: „rozbija zespół”, „wprowadza złą atmosferę” i tym podobne. Rzecz jasna, wszystkie te gadki to wierutne bzdury. To grupa podporządkowuje sobie jednostkę, a nie odwrotnie. Jeżeli jeden człowiek jest w stanie rozbić zespół, to znaczy, że z zespołem jest coś nie w porządku. Prawdopodobnie nie jest to w ogóle zespół, czyli grupa ludzi dążących do wspólnego celu i funkcjonujących według ustalonych zasad, tylko zbieranina przypadkowych osobników, których nie łączy nic poza tym, że znaleźli się w jednym miejscu w tym samym czasie. Atmosfera w grupie też nie jest dziełem jednego jej członka. No, ale reprezentacja ostatnio dostawała jedno lanie za drugim. Jak to w Polsce, nie próbowano szukać przyczyn, tylko „winnego”, czyli kozła ofiarnego. A Sosnowski, na swoje nieszczęście, na kozła ofiarnego nadaje się idealnie. Po pierwsze, do reprezentacji powołano go niedawno i w nietypowym jak na debiutanta wieku, bo już po trzydziestych urodzinach. Po drugie, jest wcieloną ambicją. Na boisku gra za trzech, nie wybacza sobie łatwo błędów, wścieka się po przegranych, które inni przyjmują obojętnie. A gorliwych mało kto lubi. Po trzecie, ciągnie się za nim fatalna opinia, która sprawia, że większość kibiców uwierzy nawet w najbardziej idiotyczne zarzuty pod jego adresem. Bo charakterek to on ma, oj, ma. W żadnym klubie nie zagrzał długo miejsca, bo po jednym, góra dwóch sezonach zwalniano go dyscyplinarnie za niewłaściwy stosunek do trenerów i zawodników. Legendy krążą o jego furiackich reakcjach na błędy kolegów, niesubordynacji i lekceważeniu wszystkiego i wszystkich. Może więc zirytował kogoś tak bardzo, że ów ktoś postanowił się go pozbyć raz, a skutecznie? Zdecydowanie wolałabym, żeby to jednak nie był on. Bo, widzicie, właśnie Sosnowski jest tym moim ulubieńcem, o którym wspomniałam na samym początku. Mimo swojej skomplikowanej osobowości. A może właśnie dlatego, że jest skomplikowana?

Byłam tak pogrążona w myślach, że prawie wjechałam w szlaban zamykający wjazd do ośrodka w Wiśniowej. Zahamowałam ostro. Z budki wyszedł strażnik. Pokazałam mu legitymację i zapytałam o dalszą drogę. Okazało się, że reprezentacja jest zakwaterowana w bardziej oddalonym z dwóch hoteli składających się na ośrodek w Wiśniowej. Podjechałam do obszernego, dwupiętrowego budynku. Minęłam stojące na parkingu policyjne samochody i weszłam do środka. Ciężko przerażony ochroniarz wskazał mi drogę do pomieszczenia, w którym znaleziono zwłoki. Był to pokój denata na pierwszym piętrze, tuż przy schodach, po prawej stronie. W środku zastałam sierżanta Węglika, lekarza i daktyloskopa. Przywitałam się krótko i przeszłam do rzeczy.

- Kto zginął? – zapytałam Węglika.
- Niejaki Stefczyk. Janusz.

Więc nie Sosnowski. Ufff.

- A kto to był? – zainteresowałam się.
- Lekarz drużyny.

Przyznam, że się zdziwiłam.

- Lekarz? Komu przeszkadzał lekarz? – zapytałam głupio. Za całą odpowiedź Węglik wzruszył ramionami i wskazał palcem podłogę. Spojrzałam w miejsce które pokazywał i zobaczyłam zwłoki świętej pamięci Janusza Stefczyka. Bardzo wysoki, ale zarazem bardzo szczupły mężczyzna ubrany w dres. Na szyi rzeczywiście miał ślady duszenia. Kilka niezbyt regularnych pręg. Najwyraźniej został uduszony gołymi rękami.

- Jakieś ślady? – znów zwróciłam się do sierżanta.

- Bardzo niewiele. Na szyi denata brak odcisków palców, na klamce też. W innych miejscach odciski palców są, ale jest ich wiele, nakładają się jedne na drugie i przez to są prawie nieczytelne. Na dresie, w który jest ubrany, w różnych miejscach znajdowały się pojedyncze włókna innej tkaniny, prawdopodobnie tej, z której są uszyte stroje treningowe tych chłopaków. Ze śladów biologicznych tylko pojedyncze włosy denata w różnych miejscach pokoju i odrobina śliny – prawdopodobnie też jego - na szklance z wodą. Zupełny brak śladów walki. Chyba został napadnięty z tyłu. Pewnie znał zabójcę, skoro pozwolił mu wejść w głąb pokoju.

Pewnie tak. A morderca jest pewnie cholernie inteligentny, przez co pewnie będzie mi cholernie trudno go wykryć. Usunięcie odcisków palców z newralgicznych miejsc świadczy o tym dobitnie. Koszulki, z których prawdopodobnie pochodzą te włókna, nosi dwunastu zawodników, więc ich obecność nie jest dowodem przeciw komukolwiek. Mam dwunastu podejrzanych plus kadra trenerska, plus Bóg wie ilu pracowników ośrodka. Na razie, bo przecież może się okazać, że w budynku w krytycznym czasie był jeszcze ktoś z zewnątrz. A, właśnie, kiedy był czas krytyczny?

- Jest pan w stanie określić czas zgonu? Chociaż w przybliżeniu – spytałam lekarza.

- Kiedy przyjechałem, czyli około 14.30, zwłoki były jeszcze ciepłe. To znaczy, że czas między zgonem a naszym przyjazdem trzeba liczyć w minutach.

- Z tym, że znalezienie zwłok zgłoszono około czternastej dziesięć – wtrącił Węglik.

- A kiedy denata ostatni raz widziano żywego? – zapytałam sierżanta.

- Nie miałem czasu wypytać wszystkich dokładnie, ale ci sportowcy mówią, że jedli z nim obiad. Skończyli za dziesięć druga.

- Na pewno tak dokładnie to zapamiętali? – zapytałam podejrzliwie. Jakoś nie mam zaufania do świadków, którzy są w stanie podać tak drobne szczegóły.

- Podobno trenerzy przy obiedzie umawiali się na zebranie u tego najważniejszego na drugą. Kiedy wstawali od stołu, ten drugi trener, zagraniczny, powiedział, że jest za dziesięć druga, więc mają dziesięć minut. Ten zamordowany też podobno miał tam być.

Jeszcze raz obrzuciłam wzrokiem nieboszczyka, ale z tych oględzin już nic nie wywnioskowałam.

- No, dobra, zabierajcie go – rzuciłam lekarzowi. – A my, sierżancie, bierzemy się do roboty. Ja przesłucham ochroniarzy i kadrę, a pan – personel hotelowy. Gdzie są sportowcy?

- W sali treningowej, na parterze. Trzeba zejść schodami i iść w lewo, w stronę przeciwną do restauracji – poinformował Węglik. Kazałem im tam wszystkim czekać, aż pani przyjedzie. To znaczy, tym siatkarzom, trenerom i masażyście. A, i ściągnąłem też kierownika. Czeka na korytarzu

- Bardzo dobrze – pochwaliłam współpracownika. Wyszliśmy z pokoju Stefczyka. W końcu korytarza stał mały, chudy, zdenerwowany osobnik.

- Jezus, Maria, taki wstyd – zaszlochał zamiast przywitania. – Nikt nie będzie chciał do nas przyjeżdżać, kiedy ludzie się dowiedzą.

- Na razie nie wiadomo, czy umarł sam, czy ktoś mu w tym pomógł. A jeżeli nawet nie była to śmierć naturalna, to wstydzić powinien się ten, kto to zrobił – stwierdziłam niezbyt odkrywczo tylko po to, żeby przejąć inicjatywę w konwersacji. - Ile osób pracowało dziś w ośrodku?

- Eee, zaraz... Od ósmej są Kaczor i Gromada, ochroniarze. To znaczy, w tym hotelu, bo w drugim hotelu dyżur powinni mieć... musiałbym sprawdzić w grafiku.

- Niech się pan nie kłopocze – ucięłam. – W każdym hotelu było dwóch ochroniarzy, tak?

- Tak – potwierdził chudy.

- A personel restauracji, sprzątaczki, może jeszcze ktoś?

- W restauracji pracuje dziś pięć osób, i dwie sprzątaczki w tym hotelu i jedna w tamtym.

- Tak mało? – zdziwiłam się.

- Mało mamy teraz gości. Jeszcze nie sezon, a i pogoda paskudna. Właściwie tylko ci sportowcy i pięć czy sześć osób w drugim hotelu.

- A czy w drugim hotelu jest restauracja? – zapytałam.

- Nie. Tamci goście przychodzą na posiłki tutaj albo jedzą w miasteczku, nie jest daleko.

- Na razie nie mam więcej pytań, ale proszę podać mi numer swojego telefonu, bo może będę jeszcze chciała z panem porozmawiać.

Podał. Kiwnęłam na Węglika. Razem zeszliśmy na dół. Na schodach minęliśmy dwóch osobników z noszami, którzy zapewne szli po to, co zostało ze Stefczyka. Na parterze Węglik skręcił w prawo, w kierunku restauracji, a ja poszłam prosto, do przeszklonej dyżurki ochroniarzy.

- Panowie mi opowiedzą, co robili między 13.50 i 14.10 – rzuciłam bez ceremonii.

- Byliśmy cały czas tutaj, naprawdę – gorliwie zapewnił ten, który mnie wpuszczał.

- Nie ruszyliśmy się ani na krok – zawtórował drugi, młodszy.

- A ktoś obcy wchodził? – zapytałam.

- Nie. Zobaczylibyśmy – młodszy pokazał palcem szklaną ścianę dyżurki. - Zresztą, tu są zainstalowane kamery. Ten policjant w mundurze już zabrał kasety, żeby obejrzeć. Na nich pani zobaczy, że ani nikt nie wchodził, ani my się nigdzie nie ruszaliśmy.

Zanotowałam w pamięci, żeby pochwalić Węglika za przytomność.

- A czy ktoś mógł się dostać do hotelu w inny sposób? Na przykład przez okno? Albo wyjście ewakuacyjne – drążyłam.

- E, nie – nieco wątpiącym tonem odpowiedział starszy. – Okna na parterze, w sportowych pomieszczeniach, są okratowane od wewnątrz. Te kraty są zamykane na kluczyk, a kluczyk wisi w takiej małej, szklanej gablotce obok każdego okna. Chodzi o to, żeby w razie pożaru można się było ewakuować. A koło wyjść ewakuacyjnych też są kamery. Zresztą, gdyby ktokolwiek tu wszedł przez okno albo inne drzwi, musiałby przejść koło nas, żeby wejść na piętro, a wtedy nie ma siły, musielibyśmy go zobaczyć.

Te wyjaśnienia nie pozostawiały miejsca na wątpliwości. Zresztą, miałam w rękach dowód w postaci kaset. A raczej Węglik go miał. Pozostaje tylko czekać na wyniki oględzin kaset i przesłuchania personelu restauracji. No i pogadać z moją ukochaną reprezentacją.

- Gdzie dokładnie jest sala treningowa? – zapytałam.

- Cały czas trzeba iść tym korytarzykiem – pokazał palcem młodszy. – I zaraz będą pomieszczenia dla sportowców.

Poszłam we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, trafiłam na ogromne drzwi z napisem „Sala treningów”. Nacisnęłam klamkę, pchnęłam wrota, weszłam.

W ogromnym pomieszczeniu znajdowało się... dwunastu zawodników plus trzech trenerów plus chyba masażysta... razem szesnastu mężczyzn. Większość siedziała na ławkach, ze dwóch stało, pozostali opierali się o ściany. Podeszłam do grupy, w której znajdowali się trenerzy, największej. Pierwszy raz zobaczyłam z tak małej odległości facetów, których występom podporządkowałam rytm życia (no, na tyle, na ile praca pozwala). Nie mogłam sobie odmówić rzutu oka na Sosnowskiego, który, rzecz jasna, też tam był. Coś w wyrazie jego twarzy mnie zaskoczyło, ale nie miałam czasu się zastanawiać, co to było. Przywitałam się i przedstawiłam. Z ławki zerwał się chudy, łysy facet w okularach.

- Stefan Gregorczyk, pierwszy trener – powiedział drżącym głosem. Domyśliłam się, że to on był tym roztrzęsionym facetem, który zgłosił znalezienie zwłok. Pani pozwoli... Igor Janaczek, drugi trener, Paweł Kowalewski, trener statystyk, Grzegorz Murawski, fizjoterapeuta i trener odnowy biologicznej, nasi zawodnicy...

- Znam panów, jestem kibicem, oglądam wszystkie mecze reprezentacji – przerwałam, bo trochę za dużo czasu zabrałyby te uprzejmości. – Czy jest tu gdzieś jakieś pomieszczenie, w którym mogłabym z każdym z panów porozmawiać osobno?

- Tu obok jest taki mały pokoik, w którym czasem się spotykamy po treningu – powiedział statystyk. – O, tam – zrobił ruch głową.

- To może najpierw porozmawiam z panem Gregorczykiem – zaproponowałam.

Ciągle się trzęsący Gregorczyk posłusznie za mną podreptał. Weszliśmy do pomieszczenia wielkości komórki na węgiel i usiedliśmy przy malutkim, kwadratowym stoliku. Spojrzałam na trenera, tym razem uważniej. Rany boskie, ta galareta ma być szefem dwunastu wielkich, silnych facetów, kierować nimi, dyscyplinować ich, uczyć i wspierać? Zaczęłam rozumieć, dlaczego kadra przegrywała wszystko, co było do przegrania.

- Kiedy ostatni raz widział pan denata? – zapytałam najłagodniej, jak umiem, żeby jeszcze bardziej nie wystraszyć trenera.

- Zaraz, zaraz... Chyba przy obiedzie... Tak, przy obiedzie. Umówiliśmy się na spotkanie u mnie o drugiej. Mieliśmy tam być wszyscy, ja, Igor, Paweł, Grzegorz, no i Janusz, żeby omówić wyniki, stan zdrowia zawodników i plan treningów na najbliższe dni.

- To pan znalazł zwłoki? – zapytałam.

- Nie, to Grzegorz. Janusz się spóźniał na spotkanie, więc poprosiłem Grześka, żeby po niego poszedł. Grzesiek po chwili wrócił i powiedział, że Janusz nie żyje. Wszyscy pobiegliśmy do pokoju Janusza. Rzeczywiście nie żył, a ponieważ Grzesiek zauważył sine ślady na szyi, zadzwoniłem na policję.

- Wszyscy, to znaczy pan, trener Janaczek, trener Kowalewski i pan od odnowy, tak? – upewniłam się.

- Tak. Wszyscy byliśmy na miejscu z wyjątkiem Janusza.

- O czym jeszcze panowie rozmawiali przy obiedzie?

- O tym, co zawsze. O ostatnim treningu, o wynikach poszczególnych zawodników, o tym, co trzeba poprawić w grze...

- Czy coś jeszcze? – drążyłam.

- Chyba nie... nie pamiętam. Janusz coś tam mówił do Sosny, ale nie słuchałem.

- To znaczy, że pan Sosnowski siedział z panami przy stoliku? – upewniłam się.

- Tak – potwierdził trener. – Wszyscy siedzieliśmy przy takim dużym stole. Przy jednym końcu wszyscy trenerzy, dalej Janusz, Grzesiek, Sosna... nie pamiętam, kto jeszcze. Aha, koło mnie siedział Młody.

- Młody to Adrian Lipień? – zapytałam kontrolnie, bo kogo mógł trener tak nazywać, jeśli nie najmłodszego zawodnika, niespełna osiemnastolatka?

- Tak. Bardzo zdolny chłopak. Niektórzy mówią, że za wcześnie go powołałem, że musi jeszcze pograć w lidze, ale ja uważam, że powinien już się ogrywać w meczach międzynarodowych. Liga Światowa to dla niego świetna szkoła.

- Czy jeszcze o czymś była mowa podczas obiadu? – przerwałam zachwyty Gregorczyka.

- Możliwe, że zawodnicy o czymś rozmawiali między sobą, ale nie słuchałem. Byłem zajęty rozmową o tym, o czym przed chwilą pani mówiłem.

- A czy podczas zgrupowania denat popadł z kimś w konflikt? Pokłócił się z którymś zawodnikiem albo trenerem? Ktoś miał do niego jakieś pretensje?

- Pani sugeruje, że zabił go ktoś z naszej drużyny? – niemal krzyknął.

- Niczego nie sugeruję, ale wszystko muszę wziąć pod uwagę. Proszę odpowiedzieć na pytanie.

- O niczym takim nie wiem – odparł trener.

- A wcześniej? Może komuś się naraził przed zgrupowaniem?

- Nie sądzę. Zaledwie miesiąc temu wrócił ze Stanów. Był tam... zaraz... sześć czy siedem lat. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z zespołu spotkał go przez ten czas, bo wszyscy byli zajęci grą w swoich ligach, jedni w polskiej, inni w zagranicznych.

- A co pan robił od chwili odejścia do stołu do odkrycia zwłok?

- Poprosiłem Grześka o masaż barku. Trochę mi ostatnio dokucza. Starość nie radość. Poszliśmy od razu do mnie, żeby od razu po zakończeniu masażu zacząć spotkanie.

- Jakie były pana osobiste kontakty z denatem?

- Znaliśmy się bardzo krótko. Jak mówiłem, pracował w reprezentacji dopiero od kilku tygodni. Jak dla mnie był zbyt hałaśliwy i pewny siebie, dlatego nie próbowałem nawiązywać bliższych stosunków.

- A czy inni członkowie kadry skarżyli się panu na niego?

- Nie, nikt mi nie zgłaszał problemów z nim.

- Dziękuję, to na razie wszystko. Pewnie jeszcze będę chciała z panem porozmawiać, więc proszę na razie nie opuszczać ośrodka.

- Oczywiście – gorliwie zgodził się trener.

- Aha, i jeszcze jedno. Niewykluczone, że pogłoski o śmierci Stefczyka szybko się rozniosą. Bardzo proszę nie udzielać nikomu - ostatnie słowo wymówiłam z silnym naciskiem - żadnych informacji na ten temat i zabronić tego pozostałym członkom kadry. Proszę im powiedzieć, że na razie nie ma dowodów nienaturalnej śmierci i że policja prowadzi postępowanie wyjaśniające. Inaczej zwali się tu banda pismaków, którzy panu uniemożliwią przygotowania, a mnie – dochodzenie. Zresztą, nie skłamie pan, bo dopiero wyniki sekcji zwłok będą dowodem zabójstwa.

- Tak jest – szkoleniowiec wciąż mówił roztrzęsionym głosem.

- Mógłby pan poprosić trenera Janaczka?

- Jasne. Gregorczyk wstał, otworzył drzwi, zawołał: „Igor” i wyszedł. Wszedł za to Igor.

Trener Janaczek miał na czole wypisane wielkimi literami słowo „ambicja”. Rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że posada drugiego trenera reprezentacji nie jest szczytem jego marzeń. Człowiek tak wysoko noszący głowę i tak dumnie patrzący na rozmówcę po prostu NIE MOŻE być drugi.

- Proszę usiąść - wskazałam mu krzesło. Janaczek usiadł, nie spuszczając ze mnie oczu. Był całkowitym przeciwieństwem swojego szefa. Spokojny, opanowany, nawet ręce mu się nie trzęsły.

- Kiedy po raz ostatni widział pan denata?

- Kogo? – w oczach Janaczka było widać dezorientację. No tak, zapomniałam, że rozmawiam z cudzoziemcem. Wprawdzie słowacki trener pracował w Polsce już trzeci sezon, ale akurat słowo „denat” nie musiało się znajdować wśród tych, których w jego otoczeniu używano na co dzień.

- Zmarłego – wyjaśniłam.

- A, tak, rozumiem – pokiwał głową trener. – Siedzieliśmy razem przy stole na obiedzie. Potem poszliśmy na górę. On do swojego pokoju, ja do Pawla, pogadać przed spotkaniem u Stefana.

W mowie Janaczka było słychać obcy akcent. I ten brak głoski „ł”...

- O czym panowie rozmawiali przy obiedzie?

- O tym, co normalno – odparł trener. – O wynikach, o tym, co trzeba zmienić w treningu, na co zwrócić uwagę... Janusz mówil, że Rasiak nie powinien plywać, bo jest troche przeziębiony, Grzesiek powiedzial, że Bugajczik musi uważać na bark, Pawel, że mamy bardzo malom skutecznost bloku, no, sportowe sprawy.

Dla jasności: Bugajczyk to środkowy bloku. „Zdolny leń” – to najczęstsza opinia na jego temat.

- A czy zmarły mówił coś na jakiś inny temat? – chciałam wiedzieć.

- Ano, powiedzial, że kiedy byl na uniwersite, pojechal na wakacje w góry. I coś jeszcze o dziewczinach na tych wakacjach.

Tego się nie spodziewałam. Nieboszczyk musiał mieć szerokie spektrum zainteresowań, skoro na jednym oddechu potrafił się wypowiedzieć o chorobie zawodnika i swoich podrywkach sprzed Bóg wie, ilu lat.

- A czy słyszał pan o jakimkolwiek konflikcie między zmarłym i którymś zawodnikiem albo trenerem? Czy ktoś się z nim pokłócił, ktoś miał do niego jakieś pretensje?

Janaczek spojrzał na mnie, zamyślony, i wolno pokręcił głową.

- Nie, nie slyszalem... Nic.

- A gdyby coś takiego było, czy zawodnicy opowiedzieliby panu o tym?

- Ano, tak myslim – tym razem Słowak odpowiedział zdecydowanie. – Oni mi ufają. I... jako se to mówi po polski... Mówią mi wszechno...

- Zwierzają się? – podpowiedziałam.

- Ano – ucieszył się trener – zwierzają się.

Czyli możemy wstępnie założyć, że nikt w zespole nic do ofiary nie miał. Tylko dlaczego w takim razie ofiara nie żyje? Cholera, może to jednak ktoś z zewnątrz... Albo z obsługi...

- A jakie były pana kontakty z nim? - powtórzyłam pytanie zadane pierwszemu trenerowi.

- Malo go znalem. On pracowal u nas krótko. Ne byliśmy druhami, ale nie klóciliśmy sie.

- Na razie panu dziękuję – powiedziałam Janaczkowi. – Gdyby pan mógł poprosić pana od statystyki...

Ale zanim wszedł Kowalewski, zobaczyłam Węglika, który przyszedł zdać sprawę z tego, czego dowiedział się od hotelowego personelu. Jak należało się spodziewać, personel kuchni był zajęty sprzątaniem po obiedzie i nie w głowie mu było łażenie po hotelu. Wszyscy dawali sobie wzajemnie alibi. Sprzątaczki sprzątały pomieszczenia sportowe po treningu. Gdyby zresztą ktokolwiek z nich wchodził na górę, zobaczę to na taśmie. A raczej Węglik zobaczy – ja nie mam cierpliwości do oglądania czegoś takiego. Poprosiłam jeszcze Węglika o obejrzenie zakratowanych okien na dole i sprawdzenie, czy żadna z gablotek z kluczami do krat nie została naruszona oraz upewnienie się, że na piętra naprawdę można wejść tylko schodami widocznymi z dyżurki ochrony i znajdującymi się w zasięgu wzroku kamer.

Kowalewski nie wniósł do sprawy nic nowego. Potwierdził, że od wyjścia z restauracji do odkrycia zwłok nie rozstawali się z Janaczkiem. Odnowiciel biologiczny Murawski potwierdził, że pierwszy trener poprosił go o zajęcie się jego barkiem. To znaczy, że kierownictwo drużyny chyba ma alibi. Chyba... To może teraz posłuchamy, co mają do powiedzenia gwiazdy polskiej siatkówki.

Pierwszych kilku nie powiedziało nic ciekawego. Dwaj środkowi – Bugajczyk i Frączak - zeznali, że razem z atakującym Smulskim i przyjmującym Łużyckim poszli do drugiego hotelu na bilard. Zeznający po nich Łużycki powiedział to samo. Rozgrywający Kwiecień, dwaj kolejni przyjmujący – Gawerski i Musiał – oraz drugi rozgrywający, Marszałek, poszli do kręgielni. Libero Rasiak grał w jakieś komputerowe gry. Wyraził nawet gotowość przyniesienia swojego laptopa i pokazania mi logu, żeby udowodnić prawdziwość swoich słów. Z tym akurat mi się nie spieszyło, chociaż postanowiłam dla porządku zajrzeć do Rasiakowego komputera. Po nim do przesłuchania zostało jeszcze czterech: wyżej wymieniony Smulski, drugi atakujący Lipień, zwany przez trenera Młodym, środkowy Łabiszewski i Sosnowski, czwarty przyjmujący.

Pierwszy z tej czwórki do kanciapy wszedł Smulski. 209 cm wzwyż, brunet o brązowych oczach i regularnych rysach. Nic dziwnego, że szaleją za nim setki siatfanek w całym kraju. Ja lubię go przede wszystkim za powalającą zagrywkę, skuteczny atak i olimpijski spokój nawet podczas najtrudniejszych meczów.

Idol setek siatfanek potwierdził to, co wcześniej powiedzieli: Bugajczyk, Frączak i Łużycki - od razu po obiedzie wszyscy czterej poszli na bilard. Ale w odróżnieniu od nich powiedział coś jeszcze. Na moje rutynowe pytanie o tematy rozmów przy obiedzie odpowiedział:

- Trenerzy rozmawiali o ostatnim treningu i planach na najbliższe dni. Obiło mi się o uszy, że statystyk narzekał na małą skuteczność bloku. Florek zapytał, czy można by jeszcze w tym roku zrobić zgrupowanie w górach – on ma fioła na punkcie gór. Najchętniej całe życie spędziłby w Beskidach.

Gwoli wyjaśnienia: Florek to Florian Łużycki, o którym już wspominałam.

- Wtedy doktor Stefczyk powiedział, że też chętnie pojechałby w góry, bo tam są fajne dziewczyny, tylko trzeba uważać, bo polują na mężów. Podobno ktoraś chciała go zaciągnąć do ołtarza, ale się nie dał. Nie słyszałem tej opowieści dokładnie, bo w tej samej chwili Wojtek Bugajczyk zaproponował bilarda po obiedzie. Poza tym Andrzej Marszałek miał pretensje do Piotrka Sosnowskiego o niedokładne dogrania. Aha, na samym początku obiadu doktor kpił trochę z Bartka Gawerskiego. Wie pani, że Bartek ostatnio zrobił sobie sesję zdjęciową dla jakiejś kobiecej gazetki? Właśnie z powodu tej sesji Stefczyk wyśmiewał Bartka. Arturowi też powiedział coś złośliwego. W ogóle lubił drwić z ludzi. Ale, wracając do tematu, toczyło się kilka rozmów naraz.

- Dlaczego pan je zapamiętał? – zdziwiłam się trochę. – Pana koledzy na to samo pytanie byli w stanie opowiedzieć tylko o tych rozmowach, które sami prowadzili.

- Siedziałem w takim miejscu, że dochodziło do mnie kilka dialogów jednocześnie. Poza tym w tym samym czasie zauważyłem dziwne zachowanie Sosny. Właśnie kroił mięso i zacisnął palce na nożu tak, że aż mu kostki zbielały, jakby go coś potwornie zdenerwowało. Myślałem, że się z tym nożem na kogoś rzuci – jeśli jest pani kibicem, to wie pani, jak on się potrafi zachowywać... Ale jakoś się opanował i dokończył obiad. Nie odezwał się ani słowem. Zdziwiłem się nawet nie siłą jego reakcji, bo do jego nieobliczalności już się zdążyłem przyzwyczaić, ale tym, że potrafił ją powstrzymać. W jego wypadku to jest naprawdę zaskakujące. Możliwe, że również dlatego zapamiętałem całą sytuację.

- Nie wie pan, co go tak zdenerwowało? – postanowiłam pociągnąć temat.

- Może te pretensje Andrzeja? – odpowiedział niepewnie atakujący. – On i Piotrek się nie znoszą. Wykorzystują każdą okazję, żeby sobie dokuczyć. Ale do tej pory Piotrek bez zahamowań dawał upust swojej wściekłości na niego, kiedy się pokłócili. Zresztą on w ogóle się nie hamuje, wobec nikogo.

Sosnę zdenerwowało coś, co usłyszał przy stole. Co? I kto go doprowadził do tego stanu? Stefczyk? Siatkarz zdołał pohamować wściekłość, ale na jak długo? Z tego, co o nim wiem (a właściwie z tego, co wie o nim każdy, kto interesuje się siatkówką w Polsce) wynika, że nie potrafi radzić sobie z emocjami. Jeżeli nawet na chwilę je stłumi, to potem wybuchają ze zdwojoną siłą. Czy tym razem ta siła była aż tak wielka, że jedynym ujściem dla niej była śmierć? I czy w ogóle sprawcą jego wściekłości był Stefczyk? Ze słów Smulskiego wynika, że wypowiedzi lekarza nie były skierowane konkretnie do Sosny i w ogóle go nie dotyczyły. Więc pewnie nie lekarz tak go rozjuszył, tylko Marszałek, który wygłaszał pretensje właśnie pod adresem Sosnowskiego. Ale Marszałek żyje…

- Rozumiem, że pan Sosnowski nie wracał potem do tego zdarzenia i nie powiedział, co go tak zdenerwowało? – pytanie było bezsensowne, bo przecież Smulski powiedział już, że nie zna przyczyny wściekłości Sosny. Zadałam je tylko po to, żeby zapanować nad chaosem, który wkradł mi się do myśli.

- Nie powiedział, a ja nie pytałem. Prawdę mówiąc, rozmów z nim unikam jak ognia. Nie mam ochoty zostać zwrzeszczany i obrzucony wyzwiskami bez powodu.

- Jeszcze jedno: czy ktoś oprócz pana słyszał wypowiedzi Stefczyka?

- Trenerzy, Wojtek Bugajczyk, oczywiście Sosna i Młody siedzieli dostatecznie blisko, żeby go słyszeć. Aha, jeszcze Bartek i Artur. Niewykluczone, że inni też słyszeli, bo doktor mówił głośno. Zresztą zawsze był głośny.

Atakujący skończył. Jeszcze raz mu się przyjrzałam. Spokojny, opanowany, zrównoważony. Tacy ludzie zazwyczaj są dobrymi obserwatorami. Widzą szczegóły, które dla innych są zbyt drobne, żeby je zauważyć, a tym bardziej zapamiętać. Na przykład zbielałe kostki dłoni Sosnowskiego. Tak, Smulskiemu chyba mogę wierzyć.

- Dziękuję, bardzo mi pan pomógł – uśmiechnęłam się do idola setek siatfanek. – Może pan poprosić pana Lipienia?

- Jasne – zgodził się Smulski i wyszedł. Po chwili siedział przede mną Lipień. Wyprostowane ramiona, dłonie na kolanach. Dwa metry pięć. A przecież jeszcze ze dwa-trzy lata będzie rósł. Przy siatce będzie nieoceniony. Żeby tylko ten wieżowaty wzrost nie zaszkodził mu na motorykę. Zadałam to samo pytanie, co wszystkim. Odpowiedź usłyszałam taką, jak od wszystkich: trenerzy rozmawiali o planach treningowych i problemach z blokiem.

- A po obiedzie, co pan robił? – spytałam. Spodziewałam się kolejnej sztampowej relacji z gry w bilard czy kręgle. Ale Lipień był oryginalny.

- Poszedłem się kąpać – oznajmił.

Przyznam, że mnie zaskoczył.

- Nie brał pan prysznica po treningu? – wzdrygnęłam się lekko na tę myśl. Że też pozwolili mu usiąść przy stole...

- Brałem, oczywiście – Młody chyba się trochę obraził. – W łazience przy moim pokoju brałem kąpiel aromaterapeutyczną, z olejkami eterycznymi.

Czyżbyśmy mieli z Młodym wspólne hobby?

- Interesuje się pan aromaterapią? – próbowałam się upewnić.

- Tak, od jakichś dwóch lat. Kiedy jestem zmęczony, biorę kąpiel z olejkiem lawendowym. Świetnie odpręża.

- Podobno ylangowy też jest dobry na zmęczenie – postanowiłam głębiej zbadać jego wiedzę o wonnych olejkach.

- Tak, ale jest koszmarnie drogi – usłyszałam. – Zafunduję go sobie, kiedy poznam jakąś fajną laskę, bo podobno to afrodyzjak – uśmiechnął się lekko.

W porządku, ma pojęcie o leczeniu zapachami, więc niewykluczone, że naprawdę moczył się w lawendzie. Ale trzeba będzie to jeszcze sprawdzić.

- Ile czasu spędził pan w kąpieli? – zmieniłam temat.

- Nie wiem dokładnie, nie patrzyłem na zegarek, ale chyba około trzydziestu minut. Chciałem poleżeć w wodzie dłużej, ale Krzysiek zapukał do drzwi łazienki i powiedział, że mam wychodzić, bo doktor nie żyje, policja przyjechała i na pewno będą nas przesłuchiwać.

- A kiedy pan wszedł do wanny – drążyłam temat. – W przybliżeniu, bo na pewno nie patrzył pan na zegarek.

- Niech pomyślę... – zawahał się Młody. – Obiad skończył się za dziesięć druga. Od razu poszedłem do pokoju i zacząłem nalewać wodę do wanny. Nie, zaraz, najpierw zajrzałem do pokoju Rasiaka i Bugajczyka, żeby zapytać, czy nie będą potrzebowali łazienki w najbliższym czasie. Bugajczyka nie było, a Rasiak powiedział, że mogę się spokojnie kąpać, bo on będzie grał. Już nawet miał włączony komputer. Wtedy odkręciłem wodę i od razu wszedłem do wanny. Mogła być za pięć druga.

- Zaraz – trochę się zgubiłam – dlaczego pan Rasiak miałby korzystać z łazienki w pana pokoju?

- Bo w tej części hotelu jedna łazienka przypada na dwa pokoje. Ja, Artur, Krzysiek i Wojtek mamy wspólną, między naszymi pokojami.

Jak już wspomniałam, Artur to Łabiszewski. Krzysiek to imię Rasiaka, Wojtek wołają na Bugajczyka.

- To znaczy, że dzieli pan pokój z panem Łabiszewskim?

- Tak – brzmiała zwięzła odpowiedź.

- Więc pewnie pan wie, co Łabiszewski robił w tym czasie? – zapytałam. To nie miało być podchwytliwe pytanie, ale Lipień najwyraźniej je za takie uznał, bo uciekł wzrokiem gdzieś w bok i milczał przez chwilę, najwyraźniej zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Spał - oznajmił po dwóch czy trzech sekundach, nie patrząc na mnie. Lekko drgnęły mu dłonie. Kłamał.

- Spał? – zdziwiłam się lekko. – W środku dnia?

- Często śpimy między treningami – odpowiedział Młody, tym razem szczerze. – Wstajemy bardzo wcześnie, a treningi są wyczerpujące. Zdziwiłem się nawet, że prawie wszyscy gdzieś poszli, zamiast kimać.

To chyba było wszystko, czego mogłam się od niego dowiedzieć. Poprosiłam, żeby wezwał Łabiszewskiego. Po chwili rzeczony Łabiszewski wszedł do pokoiku. Zapachniało narcyzem i wodą „Polo” Ralpha Laurena. W jego drużynie zginął człowiek, a on nie zapomniał się skropić wodą toaletową! Nagle uwierzyłam w pogłoski, że na boisko zawsze wychodzi uperfumowany. Fryzurkę też zdążył nażelować i starannie ułożyć. Nic dziwnego, że na jego widok małolaty na trybunach wrzeszczały: „Ar-tur! Ar-tur!”, zagłuszając gwizdek sędziego, a na forach internetowych poświęconych siatkówce pojawiało się tyle wyznań miłości do niego, że moderatorzy niektórych z nich zakazali ich zamieszczania.

Pachnący Łabiszewski usiadł naprzeciw mnie i położył dłonie na stoliku. Ja moje schowałam. Ze wstydu. Nigdy w życiu nie miałam tak starannie zrobionego manikiuru jak reprezentacyjny środkowy.

Nie pytałam go o to, co wydarzyło się do trzynastej pięćdziesiąt, bo nie spodziewałam się, że usłyszę coś nowego. Od razu przeszłam do rzeczy istotnych.

- Co pan robił między trzynastą pięćdziesiąt i czternastą dziesięć? – zaatakowałam.

- Ja... tego... spałem – odparł Łabiszewski niepewnie. Kłamał jak cholera.

- A dokładniej? Kiedy pan wrócił do swojego pokoju? – naciskałam.

- Zaraz po obiedzie. Razem z Młodym. Zresztą Krzysiek wszedł razem z nami na górę, może potwierdzić. Też od razu poszedł do siebie. Młody poszedł się kąpać w tych swoich olejkach, a ja się położyłem.

- Od razu pan zasnął? – drążyłam.

- No, nie... chyba nie. Pamiętam, że słyszałem, jak Młody nalewa wodę do wanny.

- Długo pan spał?

- Nie wiem. Młody mnie obudził i powiedział, że mamy wszyscy zejść do sali treningów, bo policja czegoś od nas chce.

Tym razem mówił trochę za szybko, jakby recytował wyuczoną lekcję i bał się, że ją zapomni. Po raz kolejny stwierdziłam, że łgał. Dlaczego? I co chciał ukryć? A raczej chcieli ukryć, on i Lipień? O to, rzecz jasna, nie będę go pytać. Jeszcze nie. Na razie wyspowiadamy ostatniego reprezentanta kraju, tego, którego świadomie zostawiłam na koniec.

- Dziękuję. I gdyby pan poprosił pana Sosnowskiego...

- Oczywiście – zgodził się Łabiszewski i odetchnął cicho, ale z wyraźną ulgą. Wstał i wyszedł, nie zamykając drzwi.

Chwilę później wszedł Sosnowski.

Zajął sobą połowę pomieszczenia. „Wzrost: 1,97 metra, waga: 95 kg” – pod moją czaszką automatycznie pojawiły się dane z internetowych stron poświęconych siatkówce. Wyglądał na znacznie więcej niż swoje 32 lata. Jego czoło sięgało już ciemienia, a surowość rysów pogłębiały bruzdy biegnące od nozdrzy ku kącikom ust o nieregularnym zarysie i bardzo wąskich wargach, tym węższych, że Sosna stale je zaciskał. W jego oczach było widać upór i bunt. To samo wyrażał zaczepnie wysunięty do przodu podbródek. Wrażenie łagodziły tylko dwie drobne cechy: dołek w tymże podbródku i nos, długi, ale o leciutko zadartym końcu. Spod prawego rękawa koszulki wyglądał fragment tatuażu przypominający zęby jakiegoś potwornego zwierza. Nawet ja, jego zagorzała wielbicielka, nie mogę go nazwać przystojnym, ale ma w sobie coś, co nie pozwala oderwać od niego oczu. Toteż nie odrywając ich, poprosiłam skrzydłowego o zajęcie miejsca. Usiadł i spojrzał mi w oczy spokojnie. SPOKOJNIE!!! To właśnie było to, co mnie w nim zaskoczyło, gdy weszłam do sali treningów. Spokojny Sosnowski to zjawisko niespotykane w przyrodzie. Zwykle jest albo wściekły – kiedy on albo któryś z jego kolegów popełni błąd w czasie gry – albo spięty. W polu zagrywki, zanim uderzy piłkę, wykonuje kilkanaście drobnych ruchów, niby nic nie znaczących, ale świadczących o napięciu emocjonalnym – ociera ręką czoło, kilka razy zaciska dłoń... Tak, spokój u Sosnowskiego to sensacja nadająca się na pierwsze strony gazet.

Oparł dłonie na kolanach i lekko pochylił się do przodu. Ofensywną postawą próbował zyskać przewagę. Nie uda mu się.

- Co pan robił od chwili opuszczenia restauracji do czternastej dziesięć? - przypuściłam szturm.

- Byłem w swoim pokoju. Chciałem się przespać.

Jeszcze jeden śpiący królewicz. Ale zaraz… Dlaczego zawahał się chwilę, zanim wypowiedział drugie zdanie?

- Czy ktoś może potwierdzić prawdziwość pana słów?

- No… chyba nie. Pokój dzielę z Bartkiem Gawerskim, a on prosto z obiadu poszedł do drugiego budynku na bilard z paroma innymi. Nie, chwileczkę… Krzysiek Rasiak chyba widział, jak wchodziłem do siebie.

No, to mam jeszcze jedno pytanie do Rasiaka. Zanosi się na dłuższą rozmowę z najlepszym polskim libero. Ale na pewno nie powie mi, dlaczego Sosnowski zastanawia się nad każdym słowem. Jeszcze jedno bardzo dziwne jak na niego zachowanie. Od lat jest przecież znany z otwartego – czasami przesadnie otwartego – wyrażania opinii. Niewyparzony język to kolejna przyczyna jego zawodowych problemów. Nie wierzę w nagłe przemiany, zwłaszcza ludzi w tym wieku. Trzeba więc przyjąć, że Sosna się boi. Boi się, że przez nieuwagę powie coś… No właśnie, co? I dlaczego tak mocno zaciska dłonie na kolanach? Nagle zrozumiałam, że spokój Sosny był pozorny, a zachowanie tych pozorów bardzo dużo go kosztuje.

- W jaki sposób dowiedział się pan o śmierci lekarza?

- Krzysiek przyszedł i powiedział, że doktor nie żyje i że mamy wszyscy zejść do sali treningowej, bo policja chce z nami rozmawiać. Zdziwiłem się nawet, dlaczego policja, ale nie zdążyłem zapytać, bo zbiegł na dół. Pewnie chciał ściągnąć chłopaków z drugiego budynku.

Teraz mówił swobodniej. Co nie musi oznaczać, że mówił prawdę. Ale na razie i tak się tego nie dowiem. Podziękowałam skrzydłowemu i wyszłam z ciasnego pokoiku. Poprosiłam Rasiaka o przyniesienie komputera. Wybiegł z sali. Po dwóch minutach – z zegarkiem w ręku – zobaczyłam go z powrotem. Do piersi tulił płaskie, ciemnoszare pudełko. Zamknęliśmy się znów w ciasnym pomieszczeniu. Libero stuknął w kilka klawiszy i na monitorze wyświetlił się log jakiegoś „Mortal Kombat” czy czegoś w tym guście. Wynikało z niego, że od 13.53 do 14.25 Rasiak grał. Co pięć-sześć minut kończył grę i zaczynał kolejną. W każdej zdobywał podobną ilość punktów, więc chyba można wykluczyć, że w którymś momencie zostawił włączony komputer, udusił lekarza i wrócił do gry. To znaczy, że mamy o jednego podejrzanego mniej. Dobre i to.

- Młody powiedział, że zanim wszedł do wanny, zapytał, czy nie chce pan skorzystać z łazienki – rzuciłam.

- Tak, zapytał, ale nie potrzebowałem łazienki.
- Czy jest pan pewien, że po zamknięciu drzwi łazienki został w niej? Może śpiewał, gwizdał czy robił coś podobnego?

- Śpiewać nie śpiewał, ale najpierw lał wodę do wanny, a potem słyszałem, jak się pluskał.

- Mówił też, że to pan zawiadomił go o przyjeździe policji – ciągnęłam.

- Tak, zastukałem do drzwi i powiedziałem, żeby zszedł na dół, tak jak prosił ten mundurowy policjant.

- Odpowiedział coś?

- Otworzył drzwi. Był jeszcze mokry, owinięty ręcznikiem. Powiedział, że zaraz zejdzie.

- O której to było godzinie? W przybliżeniu.

- Zaraz… Pamiętam, że trener Gregorczyk przyszedł do mnie, powiedział, że policja przyjechała i że mam zwołać wszystkich chłopaków do sali treningowej. Od razu zastukałem do łazienki i wyciągnąłem z wanny Młodego, potem od razu wyłączyłem komputer. Czyli musiała być prawie ta godzina, co w logu, najwyżej kilka sekund różnicy.

Znając dynamikę Rasiaka można przyjąć, że od przybycia Gregorczyka do jego pokoju do wyłączenia komputera upłynęły najwyżej trzy-cztery sekundy. To znaczy, że Lipień mówił prawdę: przez jakieś trzydzieści minut chlapał się w wannie. Drugi podejrzany skreślony z listy. Zaraz, miałam zapytać Rasiaka jeszcze o coś… Co to było? Aha, Sosna.

- Pan Sosnowski mówił, że widział go pan wchodzącego do pokoju po obiedzie – rzuciłam.

- Widziałem – potwierdził libero.

- A kto go zawiadomił o przyjeździe policji? Też pan?

- Oczywiście. Zastukałem i krzyknąłem, żeby schodził do sali.

- Odpowiedział coś?

- Otworzył drzwi i powiedział, że za chwilę tam będzie.

- Otworzył? Po jakim czasie? – moje zaskoczenie było szczere.

- Natychmiast – brzmiała odpowiedź.

- Nie był zaspany? – byłam coraz bardziej zdziwiona. I zaniepokojona.

- Ani trochę. Powiedziałbym nawet, że był przytomny jak nigdy – odparł rzeczowo libero.

Sosna kłamał. Na razie nie byłam w stanie mu tego udowodnić, więc uznałam przesłuchania za skończone na ten dzień. Właściwie powinnam teraz pojechać na komendę i dowiedzieć się, co Węglik wypatrzył na kasetach zabranych z kamer, ale o to mogę przecież zapytać również przez telefon. Tu mogę obejrzeć coś znacznie ciekawszego niż monotonny widok hotelowego parteru. Wyszłam z bardzo już dusznego pokoiku.

- Czy planuje pan jeszcze dzisiaj jakiś trening? – zwróciłam się do Gregorczyka.
- No… Jeszcze się nie zastanawiałem, bo nie wiedziałem, kiedy pani skończy, ale jest dopiero wpół do szóstej, więc jeszcze zdążymy rozegrać mecz i wypróbować parę ustawień. Trening siłowy był rano.

- Czy mogłabym to obejrzeć? Jeszcze nigdy nie widziałam treningu siatkarzy – poprosiłam ładnie.

- Oczywiście – entuzjastycznie zgodził się trener. Proszę usiąść obok mnie, będzie pani dobrze widzieć.

Usiadłam na wskazanym miejscu. Trenerzy podzielili siatkarzy na dwa zespoły. Rasiak trafił do jednego z nich jako skrzydłowy, bo inaczej jedna z grup musiałaby grać w piątkę – zawodników było przecież tylko dwunastu. Byli to ci, którzy mieli wystąpić w pierwszych meczach Ligi Światowej. Pierwszą zagrywkę wykonał Lipień. Uderzył mocno i celnie. Gawerski miał trudności z jej odebraniem, ale jakoś udało mu się dograć do Kwietnia. Kwiecień rozegrał do Smulskiego na tyle wysoko, że Smulski złapał piłkę na pełnym zasięgu i wbił ją w parkiet po drugiej stronie siatki. Teraz w pole zagrywki poszedł Gawerski. Zaserwował jak to on, mocno i tuż nad siatką. Łużycki dograł do Marszałka, a Marszałek wystawił do Lipienia. Lipień zaatakował po prostej. Łabiszewskiemu jak zwykle nie wyszedł blok, na szczęście za nim ustawił się Rasiak, który podbił piłkę do Kwietnia. To było perfekcyjne dogranie. Kwiecień mógł teraz dowolnie rozegrać akcję, ale wybrał najgorszy możliwy wariant: pozwolił piłce opaść na wysokość mniej więcej swojej klatki piersiowej, po czym odbił ją do Sosnowskiego tak nisko, że ten ostatni nie miał szans poprawnie zaatakować. Jak było do przewidzenia, piłka utknęła w siatce. A nawet gdyby nie utknęła, to czekał na nią podwójny blok. Tak czy inaczej, Sosna nie miał szans.

- Jak wystawiasz – ryknął Sosnowski, po czym rzucił parę wyrazów nie nadających się do powtórzenia.

- Licz się ze słowami – odpowiedział w ten sam sposób Kwiecień. Sosnowski doskoczył do niego z dłońmi zwiniętymi w pięści. W jednej chwili pojawił się między nimi Janaczek.

- Spokoj – wrzasnął. – Sosno, wracajse na swoji mesto. A ty, Andrzej, ne obniżaj pilki. Tyle razy tobie rzikalem.

- Tak jest trenerze – mruknął Kwiecień. Sosnowski bez słowa poszedł na prawy atak. Był jedną wielką wściekłością. Wiedziałam, że teraz nie pozbiera się do końca treningu. Brak panowania nad emocjami to przecież najbardziej charakterystyczna cecha jego osobowości. Nie pomyliłam się. Do końca treningu nie zdobył ani jednego punktu. Około siódmej Gregorczyk ogłosił wreszcie koniec zajęć.

- Przepraszam panią za ten incydent – powiedział. – Z Piotrkiem ciągle są problemy. Nie panuje nad sobą, zachowuje się skandalicznie. W czasie zgrupowań nikt nie chce spać z nim w pokoju, bo nigdy nie wiadomo, z jakiego powodu dostanie szału. Wciąż ma do pretensje do pozostałych o ich podejście do treningów i o brak zaangażowania w grę. A jak potrafi wrzasnąć na innych zawodników w czasie meczu, pewnie nieraz pani sama widziała.

- A widziałam, widziałam – przytaknęłam. – Widziałam też wiele razy, że miał rację. Dziś również. Kwiecień wystawił mu tę piłkę źle i jestem niemal pewna, że zrobił to celowo. Rasiak dograł do niego idealnie, a on idiotycznie wystawił z klatki piersiowej. Ja zrobiłabym to lepiej. Inna rzecz, że Sosna rzeczywiście mógłby swoje racje subtelniej wyrażać.

- Właśnie przez jego charakter wahałem się, czy go powołać, ale Igor mnie przekonał. Powiedział, że w klubie potrafi nad nim zapanować, więc w kadrze też da sobie radę, a szkoda byłoby nie mieć w drużynie najlepszego zawodnika ligi. Najlepszy to on jest, ale wywołuje jeden konflikt za drugim.

Tu znowu informacja dla mniej zorientowanych w polskiej siatkówce: Igor Janaczek, oprócz tego, że jest drugim trenerem reprezentacji, prowadzi też jedną ze śląskich drużyn, tę, w której gra Sosnowski. Bez przesady można powiedzieć, że ostatnie mistrzostwo kraju klub co najmniej w połowie zawdzięczał tym dwóm facetom.

- To akurat może być jeszcze jedna jego zaleta – rzuciłam.

- Zaleta? – oczy Gregorczyka przybrały rozmiar pięciozłotówek.

- Oczywiście – odpowiedziałam spokojnie. – Przytłaczająca większość ludzi uważa, że konflikt jest be. Największy komplement dla człowieka to wpisanie mu do opinii: „pracownik bezkonfliktowy”. Tymczasem konflikt może być świetną okazją do wprowadzenia koniecznych zmian, ujawnienia nieprawidłowości, uzdrowienia chorej sytuacji. Komuś, kto pokazuje palcem to, co dzieje się źle, należy dziękować, bo daje nam szansę poprawy tego, co trzeba poprawić, i – dzięki temu – uniknięcia pogorszenia sytuacji do stanu, którego już się nie da naprawić. Jest jak lekarz, który mówi: „Ma pan guz, trzeba go jak najszybciej wyciąć”. Niestety, większość świetnie się czuje w bagienku i zatęchłej atmosferce. Ten, kto chce ją przewietrzyć, jest wrogiem, bo zakłóca im święty spokój i próbuje wprowadzić zmiany, po których może już nie być im tak wygodnie. Dlatego traktuje się go jak wroga. Mam wrażenie, że w pana zespole panuje właśnie taka duszna aura. Sosnowski trzasnął pięścią w stół, więc zrobiono z niego wroga publicznego numer jeden.

- Co pani nazywa duszną aurą? – Gregorczyk chyba obraził się z lekka.

- Na przykład to, że pana chłopcy potrafią przegrać z Niemcami, i to trzy do zera – bezlitośnie wypomniałam kompromitującą porażkę z ubiegłego sezonu. – Nie przez brak umiejętności, tylko przez brak ambicji. I to, że dziesiątki piłek, które można było wybronić, upadło na parkiet, bo nikomu nie chciało się do nich ruszyć. I to, że nawet po najbardziej skandalicznych przegranych pana pupile schodzą z boiska zadowoleni, jakby dostali porcję lodów. I jeszcze to, że znacznie bardziej dbają o swoje fryzury niż o poziom swojej gry. Za bardzo są pewni swoich kontraktów i tego, że niezależnie od wszystkiego i tak będą powołani do reprezentacji, więc nie ma powodu, żeby się wysilać. Cały czas i energię poświęcają na gwiazdorzenie. Mnie się to nie podoba, Sosnowskiemu zapewne też. I panu również nie powinno.

- Ma pani trochę racji – przyznał niechętnie trener – ale co ja mam zrobić? To w tej chwili najlepsi polscy zawodnicy.

- Na pana miejscu powołałabym paru młodych. Może nie mają takiego doświadczenia, ale palą się do gry. I nie są zmanierowani. Dobrze, że pan wziął do kadry Lipienia, ale przydałoby się wymienić jeszcze paru.

- Żeby to było takie proste… - ciężko westchnął Gregorczyk.

Nie było proste, to prawda. Dziwnym zbiegiem okoliczności, koledzy pierwszego trenera z czasów, kiedy on sam reprezentował kraj, są dziś menedżerami siatkarzy…

Dochodziła ósma. Podziękowałam za poświęcony mi czas i wyszłam z hotelu. Próbowałam jakoś uporządkować to, czego dziś się dowiedziałam. Wynikało z tego, że Sosnowski i Łabiszewski nie mają alibi, a Lipień wyraźnie kryje Łabiszewskiego. To może świadczyć o winie tego ostatniego, bo gdyby nie robił czegoś niedozwolonego, to po co Lipień miałby go osłaniać? Ale Sosnowski też kłamie… A może wcale nie kłamie? Może chciał zasnąć, tylko mu się nie udało? Mógł na przykład być zdenerwowany po jakimś zajściu na porannym treningu. Albo – paradoksalnie - zbyt zmęczony, żeby zasnąć. Sama tak czasem mam. Nie, to jednak Łabiszewskiego trzeba wziąć pod lupę.

Z zamyślenia wyrwał mnie ktoś, ciągnąc mnie za rękę. Rozejrzałam się dookoła, ale nie zobaczyłam nikogo. Kolejne szarpnięcie. Tym razem zorientowałam się, że muszę spojrzeć w dół, co też uczyniłam. Obok mnie stał malutki blondynek.

- Pani jest policjantką? – zapytał.

- Tak – odparłam zaskoczona.

- I prowadzi pani śledztwo w sprawie tego zabójstwa? – ciągnął mały.

- A skąd wiesz o zabójstwie – odpowiedziałam pytaniem.

- Wszyscy o tym mówią – odparł wymijająco. – To się stało koło drugiej, prawda? – kontynuował indagację.

- Tak. Dlaczego pytasz?

Zamiast odpowiedzi podał mi aparat cyfrowy. Na małym ekraniku było widać bardzo wysokiego faceta w towarzystwie jakiejś kobiety. Obrazek był zbyt mały, żebym zobaczyła ich twarze. Stali tuż za ogrodzeniem ośrodka, w lesie dochodzącym do samego parkanu.

- Co to za ludzie? – spytałam małego.

- Łabiszewski i jego dziewczyna – brzmiała odpowiedź.

- A co z tego wynika dla śledztwa? – nie rozumiałam.

- Proszę spojrzeć na godzinę – chłopak stuknął palcem w narożnik ekraniku. Malutkimi cyframi była tam napisana data i godzina: 13.56. Nacisnął kilka razy jakiś przycisk. Zobaczyłam kolejne zdjęcia i kolejne godziny: 14.00, 14.03, 14.06 i 14.08. Nagle zrozumiałam.

- Mógłbyś mi wydrukować te zdjęcia? Najlepiej powiększone, tak, żeby było widać ich twarze.

- Jasne – zgodził się.

- Zaraz… - zreflektowałam się. – Przecież jutro jest poniedziałek, a rok szkolny jeszcze się nie skończył, więc cię tu nie będzie, bo musisz być na lekcjach.

- Mam wolne. W naszym gimnazjum są egzaminy końcowe, więc szkoła dała nam dwa dni luzu. Wiedziałem, że w tym ośrodku jest zgrupowanie siatkarzy, więc poprosiłem mamę, żebyśmy tu przyjechali.

- Gimnazjum?! Chodzisz do gimnazjum? – byłam wstrząśnięta.

- Cholera jasna! Znowu! Przez ten mój kurduplowaty wzrost wszyscy dają mi dziesięć, góra jedenaście lat. A ja chodzę już do pierwszej klasy gimnazjum! – wykrzyczał blondynek.

Zdaje się, że nadepnęłam delikatne miejsce…

- Fakt, duży nie jesteś, ale nie przejmuj się. Chłopcy późno zaczynają rosnąć. Jeszcze będziesz patrzył na ludzi z góry – próbowałam go pocieszyć.

- Poważnie tak pani myśli, czy próbuje mnie pani pocieszać? – spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Poważnie. Mam ciotecznego brata, z którego wszyscy się śmieli, bo kiedy siadał na krześle, nie sięgał nogami podłogi. Kiedy miał piętnaście czy szesnaście lat urósł tak, że w żadne drzwi się nie mieści.

Nie kłamałam. Kuzyn jest prawdziwy, historia z jego wzrostem też.

- A właściwie, po co robiłeś te foty? – zapytałam niewinnie.

- Eee, tego… - speszył się dzieciak. – Zbieram zdjęcia siatkarzy w nietypowych sytuacjach. Na przykład z ich dziećmi. Albo kiedy zrobią jakąś głupią minę. Kiedy zobaczyłem, że Łabiszewski wychodzi przez balkon, od razu pomyślałem, że szykuje się coś ciekawego i złapałem aparat.

- Wychodził przez balkon?! – krzyknęłam wstrząśnięta.

- Tak. Pod jego balkonem jest daszek, a z tego daszku można zejść na ziemię. Pokażę pani.

Okrążyliśmy hotel. Pokazał mi palcem jeden z balkonów, mówiąc, że to właśnie jest balkon pokoju Łabiszewskiego. Mniej więcej metr poniżej balkonu rzeczywiście był betonowy daszek, a pod daszkiem drzwi – jedno z wyjść awaryjnych. Podeszłam bliżej, żeby ocenić odległość daszka od ziemi. Jakieś dwa metry. Łabiszewski ma dwa metry dziesięć wzrostu. Zwieszając się na rękach, mógł bez trudu zeskoczyć na ziemię. Tylko po co, na miłość boską? Dlaczego nie wyszedł z hotelu przez drzwi, jak cywilizowany człowiek? Dlaczego narażał się na kontuzję? I dlaczego kłamał, w dodatku wciągając w to kłamstwo Młodego?

- Wiesz może, po co wyczyniał te akrobacje? – zapytałam chłopaka.

- Nie mam pojęcia, ale mogę się dowiedzieć, jeżeli pani chce - usłyszałam w odpowiedzi.

- Nie, dziękuję. Na razie Łabiszewski nie powinien wiedzieć, że my wiemy o jego wyjściu przez balkon. Dlatego nie pokazuj tych zdjęć ani jemu, ani nikomu, dopóki nie powiem, że możesz, dobrze?

- Jasne. To dla dobra śledztwa, tak?

- Oczywiście – potwierdziłam.

- No, to milczę jak grób. Będzie tu pani jutro?

- Tak.

- To proszę przyjść do tamtego hotelu – pokazał palcem – i zapytać o Wojtka Borowika. To ja. Zdjęcia będą gotowe.

- To jesteśmy umówieni. Będę jechać, bo muszę jeszcze zajrzeć na komendę. Do jutra.

Uścisnęłam rękę Wojtka i odjechałam. Bardziej dla porządku niż z potrzeby zajrzałam na komendę. Węglik pokazał mi interesujące mnie fragmenty taśm. Zobaczyłam, jak Bugajczyk, Frączak, Smulski i Łużycki wychodzą z hotelu, a Kwiecień z Gawerskim, Musiałem i Marszałkiem kierują się na kręgielnię. Pozostali weszli na górę. Była 13.52. W dolnym rogu nagrania widać było biegnący czas. Dzięki temu ostatecznie upewniłam się, że tych ośmiu zawodników mogę skreślić z listy podejrzanych. Zeznania Rasiaka i małego Wojtka świadczą o tym, że muszę z niej usunąć również Łabiszewskiego i Lipienia. Trenerzy dają sobie wzajemnie alibi. Rasiak grał. Jedynym, który nie ma nic na potwierdzenie swojej niewinności, jest Sosnowski. Cholera ciężka, dlaczego właśnie on!

Przy okazji dowiedziałam się, że sekcja Stefczyka ma się odbyć następnego dnia. Resztką sił dowlokłam się do domu. Prysznic i łóżko. Śnił mi się Sosnowski. Nieruchomy, jakby skamieniały. I Stefczyk z sinymi pręgami na szyi. Nagle zaczął się histerycznie śmiać. I powiedział coś, co mnie zdziwiło znacznie bardziej niż sam fakt, że nieboszczyk przemówił. Powiedział mianowicie: „Ten świat… taki mały”. Obudziłam się przerażona. Włączyłam światło i na wszelki wypadek rozejrzałam się. W pokoju nie było nikogo oprócz mnie, więc zgasiłam nocną lampkę i wsunęłam się pod kołdrę. Zasnęłam. Tym razem bez koszmarów dospałam do rana.

W poniedziałek wcześnie rano pojechałam z domu wprost do szpitalnego zakładu patologii, który robił dla nas sekcje. Przywitała mnie malutka blond lekarka. Jakoś nie mogłam jej sobie wyobrazić krojącej zwłoki, ale szybko rozwiała moje wątpliwości.

- Przyczyną śmierci było uduszenie – przeszła do rzeczy od razu po wyjaśnieniu, kim jestem i czego chcę. – Wkrótce po posiłku, bo proces trawienia ledwie się zaczął. Nie stwierdziłam obrażeń, ale pod bluzą, w którą był ubrany, znalazłam to – wyciągnęła do mnie rękę małym, plastikowym woreczkiem, w którym było coś małego, białawego.

- Co to jest? – spytałam zdziwiona.

- Paznokieć – brzmiała odpowiedź. – Zachowałam go, bo może bardzo pomóc w ustaleniu sprawcy.

Oczywiście, że mógł bardzo pomóc. Przytomna kobieta. Wzięłam od niej torebkę i podziękowałam.

- Czy mogłabym obejrzeć zwłoki? – zapytałam. Sama nie wiem, co chciałam przez to osiągnąć. Coś kazało mi jeszcze raz rzucić okiem na to, co zostało z Janusza Stefczyka. Lekarka zaprowadziła mnie do pomieszczenia, gdzie dokonywano sekcji. Zdjęła prześcieradło z leżącego na stole kształtu. Sina twarz, klatka piersiowa, ramiona.

- Zapomniałam powiedzieć, że w tym znamieniu stwierdziłam zmiany, niewykluczone, że nowotworowe, ale nie sądzę, żeby miały cokolwiek wspólnego z jego zgonem – doktorka wskazała palcem zgięcie prawego łokcia Stefczyka, a dokładniej znajdujące się tam wypukłe znamię w kształcie półksiężyca. Wbiłam oczy w nietypowy pieprzyk. Gdzie ja go widziałam? Bo że widziałam, to pewne jak atak Smulskiego. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ciało Stefczyka, miało na sobie bluzę z długimi rękawami, więc nie wtedy. No, to kiedy? Gregorczyk powiedział, że lekarz miesiąc temu wrócił ze Stanów po długim pobycie, czyli mogę wykluczyć wcześniejsze spotkanie z denatem. Kurczę, gdzie ja widziałam to znamię?

Lekarka nie odpowiedziałaby mi na to pytanie, więc podziękowałam i pożegnałam się. Wzięłam kierunek na Wiśniową. Kiedy wjeżdżałam do ośrodka, mały Wojtek już stał przed hotelem. Z przejęciem podał mi zdjęcia. Teraz wyraźnie było na nich widać Łabiszewskiego i średniej urody dziewczyninę.

- Pomogą w śledztwie? – zapytał Wojtek.

- Oczywiście – odparłam. – Dzięki nim wiem, że Łabiszewski nie mógł tego zrobić.

- W takim razie kto? – padło kolejne pytanie. Tylko, że tym razem nie mogłam udzielić odpowiedzi.

- Nie wiem – powiedziałam, starając się, żeby zabrzmiało to szczerze.

- Czy to może być ktoś z drużyny?

Cholera, właśnie tego pytania się obawiałam.

- Nie mam pojęcia. Jeszcze za wcześnie, żeby kogokolwiek podejrzewać, ale mam nadzieję, że to nikt z zespołu.

To nieładnie okłamywać dzieci, ale nie miałam innego wyjścia.

- Dziękuję za zdjęcia. Na razie się pożegnam, bo jeszcze muszę porozmawiać z siatkarzami – powiedziałam małemu.

- Na odwrocie któregoś zdjęcia zapisałem adres naszej strony – usłyszałam. – Dziś wieczorem będzie czat kibiców siatkówki. Od ósmej. Zajrzy pani?

- Bardzo chętnie – nareszcie mogłam powiedzieć prawdę.

- W takim razie do ósmej – rzucił Wojtek i zrobił w tył zwrot. Ja powlokłam się w stronę hotelu siatkarzy.

Zawodnicy, Gregorczyk i Janaczek byli na siłowni. Poprosiłam pierwszego trenera, żeby udostępnił mi ten sam pokój, co poprzednio, i przysłał do niego po treningu Łabiszewskiego. Po mniej więcej trzydziestu minutach ujrzałam Artura. Tym razem nie pachniał, ale fryzurę miał, jak zawsze, starannie nażelowaną. Na stoliku rozłożyłam Wojtkowe zdjęcia.

- Jak pan to skomentuje? – spytałam sucho. Tylko, że środkowy nie był w stanie skomentować. Odebrało mu mowę.

- No, dobrze, sformułuję pytanie bardziej przystępnie – westchnęłam. – Wczoraj powiedział pan, że spał pan w czasie, gdy popełniono zabójstwo, a te zdjęcia dowodzą jednoznacznie, że było inaczej. Dlaczego pan skłamał? A przede wszystkim, dlaczego pan kłamał, wiedząc, że prawda oznacza dla pana alibi?

- A… nie powie pani trenerowi? – wyjąkał Łabiszewski.

- Oczywiście, że nie. Obowiązuje mnie tajemnica śledztwa – wyjaśniłam.

- Bo widzi pani – zaczął powoli – trener bezwzględnie zabronił nam kontaktów z kimkolwiek z zewnątrz. Nawet z najbliższymi. Chce, żebyśmy skoncentrowali się na treningach. A ja tak dawno nie widziałem mojej Agnieszki… No, więc poprosiłem Młodego, żeby mówił, że śpię, gdyby ktoś o mnie pytał, a potem…

- Potem wyszedł pan przez balkon, żeby kamery na parterze nie zarejestrowały, że opuszcza pan hotel – dokończyłam.

- Skąd pani wie – Arturek zrobił wielkie oczy.

- Tajemnica śledztwa – nie miałam zamiaru ujawniać źródła mojej wiedzy. – Dla randki narażał się pan na kontuzję? – w dalszym ciągu nie rozumiałam, jak można być tak bezmyślnym.

- Eee… - środkowy zrobił lekceważącą minę. – Kiedy zwieszę się z tego daszku, dotykam stopami ziemi. W czasie meczu skaczę na znacznie większą wysokość, więc – siłą rzeczy – spadam też ze znacznie większej wysokości. Umiem to robić bezpiecznie.

- A jak pan zamierzał wrócić? – doszła do głosu moja najzupełniej prywatna ciekawość.

- Umówiliśmy się z Młodym, że gwizdnę, a on wtedy wyjdzie na balkon, zejdzie z niego na daszek i mi pomoże.

- Kiedy pan Rasiak zaczął was zwoływać, był pan już w pokoju?

- Nie. Młody wyszedł na balkon i to on na mnie gwizdnął.

To właściwie było wszystko. Przesłuchiwanie Młodego byłoby stratą czasu – zdjęcia mówiły same za siebie. Pozwoliłam odejść Łabiszewskiemu i spojrzałam w okno. Doszłam do ściany. Jedynym, który nie ma alibi, jest Sosnowski, czy mi się to podoba, czy nie. Glina spojrzała w oczy siatfance.

- Twój idol zamordował człowieka. Sorry, ma
Ostatnio zmieniony pn 06 kwie 2015, 20:19 przez aria_pura, łącznie zmieniany 1 raz.
Andare avanti senza voltarsi mai.

2
Na początek uwaga techniczna: objętość postów w Tu wrzuć... wynosi prawie 60 000 znaków (licząc ze spacjami), warto więc - w przypadku dłuższych opowiadań - sprawdzić, czy zmieszczą się w całości, żeby uniknąć ucięcia zdania w połowie. A potem - dzielić tekst na dwie części i drugą wrzucić po dwóch tygodniach. To jest zresztą całkiem spora objętość, ponad 33 strony przeliczeniowe.

Trochę mnie zakłopotała informacja, że opowiadanie napisałaś 10 lat temu. Bo cóż właściwie mam robić? Kierować uwagi do Ciebie sprzed dziesięciu lat? Autorzy takich wyciągniętych z głębi szuflady tekstów w odpowiedzi na krytykę zwykle zapewniają, że teraz piszą już zupełnie inaczej...

Piszesz sprawnie, potoczyście, strona językowa Twojego opowiadania nie budzi moich większych zastrzeżeń. Może poza jednym: dialogi są równie wygładzone, jak narracja, przez co brzmią nienaturalnie (chwalebny wyjątek w postaci słowackiego trenera pokazuje jednak, że zwracasz uwagę i na ten aspekt). Nikt tak nie krzyczy:
aria_pura pisze:- Gimnazjum?! Chodzisz do gimnazjum? – byłam wstrząśnięta.

- Cholera jasna! Znowu! Przez ten mój kurduplowaty wzrost wszyscy dają mi dziesięć, góra jedenaście lat. A ja chodzę już do pierwszej klasy gimnazjum! – wykrzyczał blondynek.
Tutaj też mnie to uderzyło, takie gładkie wyjaśnienia, charakterystyczne raczej dla artykułu w prasie popularnej, niż dla języka mówionego:
aria_pura pisze:- Przepraszam panią za ten incydent – powiedział. – Z Piotrkiem ciągle są problemy. Nie panuje nad sobą, zachowuje się skandalicznie. W czasie zgrupowań nikt nie chce spać z nim w pokoju, bo nigdy nie wiadomo, z jakiego powodu dostanie szału. Wciąż ma do pretensje do pozostałych o ich podejście do treningów i o brak zaangażowania w grę. A jak potrafi wrzasnąć na innych zawodników w czasie meczu, pewnie nieraz pani sama widziała.
aria_pura pisze:Z zamyślenia wyrwał mnie ktoś, ciągnąc mnie za rękę. Rozejrzałam się dookoła, ale nie zobaczyłam nikogo. Kolejne szarpnięcie. Tym razem zorientowałam się, że muszę spojrzeć w dół, co też uczyniłam. Obok mnie stał malutki blondynek.
Jeśli przeciętnego wzrostu kobieta musi "spojrzeć w dół", żeby w ogóle dostrzec kogoś, kto ją ciągnie za rękę, to ów malutki blondynek powinien być przedszkolakiem. Tymczasem on podobno chodzi do gimnazjum.
aria_pura pisze:Jeszcze będziesz patrzył na ludzi z góry – próbowałam go pocieszyć.

- Poważnie tak pani myśli, czy próbuje mnie pani pocieszać? – spojrzał na mnie podejrzliwie.
Powtórzenia. Poza tym, jako pytanie całkowicie wystarczyłoby: Poważnie pani tak myśli? - spojrzał na mnie podejrzliwie.

Generalnie - przydałoby się przejrzeć cały tekst pod kątem skrótów. Chyba nie wszystkie informacje, dotyczące zwłaszcza rozplanowania hotelu, są konieczne.

Trochę mi szwankuje wiarygodność psychologiczna sytuacji. Mam wrażenie, że siatkarzy wcale nie obeszło to morderstwo. Przy znacznie mniej dramatycznych wydarzeniach w takich małych społecznościach aż kipi od emocji, a tu - całkowity spokój. Chyba, że gdzieś przeoczyłam informację typu, że siatkarze z ożywieniem gadają po kątach, ale milkną na widok policjantki, czy coś podobnego.
Co do Sosnowskiego, też nie jestem specjalnie przekonana.
aria_pura pisze:Tak, spokój u Sosnowskiego to sensacja nadająca się na pierwsze strony gazet.
aria_pura pisze:Sosnowski bez słowa poszedł na prawy atak. Był jedną wielką wściekłością. Wiedziałam, że teraz nie pozbiera się do końca treningu. Brak panowania nad emocjami to przecież najbardziej charakterystyczna cecha jego osobowości. Nie pomyliłam się. Do końca treningu nie zdobył ani jednego punktu.
Rozumiem, że facet może być kłębkiem nerwów i wścieka się o byle co. Ale jeśli po nieprawidłowej zagrywce kolegi przez resztę meczu nie potrafi dojść od siebie, i do tego słynie z tej cechy (wiedziałam, że teraz nie pozbiera się...), to jakim cudem jest tak potrzebny w reprezentacji? Rozumiałabym przewrażliwienie i gwiazdorstwo, ale równoważone wynikami w grze!
W odróżnieniu od swoich kolegów - specjalisty od aromatoterapii i narcyza z manikiurem, Sosnowski wydał mi się mało przekonujący. Chyba nazbyt jednostronnie go scharakteryzowałaś.

A teraz sprawa poważniejsza: nie wiem, jak długie jest całe opowiadanie, lecz Twoja bohaterka, drogą dedukcji, doszła już do momentu, w którym ma tylko jednego podejrzanego. Jak rozumiem, w dalszej części musi być jakiś nagły zwrot, kiedy się okaże, że to jednak wcale nie on, lecz ktoś zupełnie inny. Ale na razie mamy 33 strony tekstu i ZERO motywów, dla których w ogóle ktokolwiek miałby zabijać lekarza reprezentacji. Zakładam, że motyw pojawi się gdzieś na końcu, wraz z ujawnieniem mordercy. W ten sposób wyeliminowałaś jednak ze swojego opowiadania swoistą grę, jaką autorzy często prowadzą z czytelnikami, podsuwając im różne mylne tropy. Ty nie podsuwasz żadnych. Właściwie nie wiadomo, dlaczego ktokolwiek miałby zabijać owego Stefczyka, o którym wiadomo tyle, że potrafił być złośliwy. Poza tym, jest kompletnie bezbarwnym człowiekiem bez właściwości. To sprawia, że akcja jest w gruncie rzeczy mało wciągająca, gdyż cała zagadka sprowadza się na razie do rozważań, kto miałby okazję zabić lekarza, nie zaś - kto miałby powód. Prawdziwe napięcie jest natomiast generowane dopiero przez ujawnianie konfliktów, odkrywanie osób, które miały z denatem na pieńku, ewentualnie przez odsłanianie jego "prawdziwej twarzy". Uwiódł dziewczynę któregoś z siatkarzy? Odkrył, że trener jest kokainistą i go szantażował? Pożyczył od kogoś dużą sumę pieniędzy i uparcie zwodził wierzyciela, aż temu puściły nerwy? Domyślam się, że w końcu to się wyjaśni, lecz jak na takie długie, pełnowymiarowe opowiadanie (nie żaden dwustronicowy dyrdymałek na końcu tygodnika z programem telewizyjnym) brakuje mi właśnie wplecenia tych motywów w śledztwo. Naprawdę wolałabym, żeby na trzydziestej trzeciej stronie Twoja bohaterka miała, powiedzmy, dwóch podejrzanych, z których każdy miałby motywację, żeby usunąć lekarza sposród żywych. I żeby na końcu okazało się, że zrobił to jeszcze ktoś inny...
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Bardzo dziękuję za odpowiedź, i to tak obszerną. I cenną, bo teraz dopiero widzę parę błędów, choćby te powtórzenia i kwestię wzrostu Wojtka. Który, nawiasem mówiąc, jest postacią autentyczną. W opowiadanie wplotłam go na jego wyraźne życzenie. Kiedy się poznaliśmy (tuż zanim zaczęłam pisać), miał 14 lat i patrzyłam na niego z góry, ale rzeczywiście w okolicach kolan nie musiałam go szukać, raczej tak pod brodą. Co do ucięcia tekstu, to jest to mój błąd - na końcu miał być jeszcze jeden akapit, bo limit znaków na to pozwalał, ale zwyczajnie nie zauważyłam, że skopiowałam o parę zdań za mało, a kiedy się zorientowałam, minął limit czasu na edycję postu. Nie sądzę też, żeby poziom mojego pisarstwa dramatycznie się zmienił in plus czy in minus przez te wszystkie lata, więc spokojnie można ten tekst uznać za reprezentatywny. Teraz do adremu (dla jasności: tylko wyjaśniam, dlaczego zastosowałam taki czy inny chwyt; nie bronię moich rozwiązań jak niepodległości i nie uważam ich za jedynie słuszne. Bardzo możliwe, że taki sam albo i lepszy efekt można osiągnąć przy użyciu innych środków).
Chyba nie wszystkie informacje, dotyczące zwłaszcza rozplanowania hotelu, są konieczne.
Poświęciłam układowi pomieszczeń tyle uwagi, żeby czytelnik z punktu wiedział, dlaczego wykluczam sprawstwo kogoś z zewnątrz. W ogóle, w kryminałach przywiązują dużą wagę do logiki sekwencji zdarzeń. Może przez to zaniedbuję inne aspekty, choćby wspomnianą przez Ciebie indywidualizację języka czy psychologię postaci.
Rozumiałabym przewrażliwienie i gwiazdorstwo, ale równoważone wynikami w grze!
Poniekąd są równoważone - walnie przyczynił się do mistrzostwa kraju, które zdobył jego klub, i został MVP ligi. Dlatego znalazł się w kadrze. Ale to prawda, że bez obszernych wyjaśnień (które mogą być zbędną dygresją) trudno zrozumieć, dlaczego tak dobry zawodnik ligowy w reprezentacji nagle traci całą skuteczność (co nie jest częste, ale zdarza się jak najbardziej). Intencją tego fragmentu było wskazanie, że reprezentanci chcą się pozbyć Sosnowskiego z drużyny, wykorzystując jego słaby punkt, którym jest brak panowania nad emocjami. Nawet mam już pomysł na zmianę tej sceny.
Sosnowski wydał mi się mało przekonujący. Chyba nazbyt jednostronnie go scharakteryzowałaś.
W drugiej części jest o nim więcej.
Ale na razie mamy 33 strony tekstu i ZERO motywów, dla których w ogóle ktokolwiek miałby zabijać lekarza reprezentacji.
Chciałam, żeby policjantka od początku miała pod górkę - przyjeżdża na miejsce przestępstwa i od razu zderza się ze ścianą, bo o ofierze właściwie nikt nic nie wie, nikt nie miał czasu się z nią poważniej pokłócić, jakby wczoraj facet spadł z Księżyca. Za szukanie tego, kto miał możliwość go wykończyć, bohaterka bierze się z lekkiej desperacji, bo właściwie nic innego jej nie zostaje, i liczy na to, że kiedy go znajdzie, odkryje też motyw. Inna rzecz, że kiedy teraz na to patrzę, to rzeczywiście z tekstu niekoniecznie to wynika.

Jeszcze raz bardzo ciepło dziękuję i mam nadzieję, że za tydzień znajdziesz czas, żeby spojrzeć na dokończenie :).
Andare avanti senza voltarsi mai.

4
aria_pura pisze: Cytat:
Ale na razie mamy 33 strony tekstu i ZERO motywów, dla których w ogóle ktokolwiek miałby zabijać lekarza reprezentacji.
Chciałam, żeby policjantka od początku miała pod górkę - przyjeżdża na miejsce przestępstwa i od razu zderza się ze ścianą, bo o ofierze właściwie nikt nic nie wie, nikt nie miał czasu się z nią poważniej pokłócić, jakby wczoraj facet spadł z Księżyca.
Ale to właśnie mogłaś pokazać. Twoja bohaterka pod koniec dnia mogłaby być nielicho sfrustrowana albo nawet wściekła, że stara się dociec, czym właściwie denat tak się komuś naraził, a tu nic, biała plama, zero informacji. To wcale nie muszą być długie rozważania, raczej oddanie emocji.
W całym opowiadaniu widać wyraźnie, że dbasz o logikę zdarzeń i masz starannie przemyślane rozmaite detale - jednak w zbrodni mieści się również czynnik irracjonalny, choćby taki właśnie, jak ta pustka wokół ofiary. I to warto podkreślić, żeby przełamać ten logiczno-łamigłówkowy aspekt dociekań pani policjantki. Aha, zapomniałam o tym w poprzednim poście: przedstaw ją jakoś! Choćby tylko z imienia.

Jasne, że przeczytam ciąg dalszy :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

5
Pozwolisz, że skomentuję całość w jednym komentarzu. Zacznę od uwag redakcyjnych. Tekst właściwy powinien być graficznie oddzielony od autorskiego komentarza skierowanego do forumowiczów. Dzięki temu zyskałby na czytelności. Ze względu na estetykę tekstu proponowałbym zastąpienie cudzysłowów kursywą i odróżnienie dialogu wewnętrznego od normalnego. Czytelnik może mieć problem ze identyfikowaniem rozmówców.
Gwoli wyjaśnienia: Robert W., pseudonim Robas, jest szefem gangu handlującego narkotykami w naszym mieście i okolicy, a właściwie był nim do chwili, kiedy został odizolowany w naszym nowiutkim areszcie śledczym. Rok rozpracowywałam gada, miałam prawo czuć się zmęczona.
Rozumiem, że prowadzisz narrację pierwszoosobową i bohater robi wyjaśniające dygresje. Ale zacytowany fragment brzmi wyjątkowo niezręcznie. Wyrażenie "gwoli wyjaśnienia" brzmi sztucznie, średnio pasuje do języka całości, a ponadto sugeruje, że bohaterka ma jakieś powody, by to i owo wyjaśniać. Generalnie trzymasz kamerę narratora w głowie bohaterki, bezwiednego medium fabuły. A tu nagle sugerujesz istnienie dużego odstępu czasowego między historią a momentem opowiadania. Czytelnik zaczyna spekulować o samoświadomości wykreowanej postaci.

Podsumuję. Część druga jest lepsza od pierwszej, bardziej wciągająca. Czytanie zacząłem od niej i nie czułem się specjalnie stratny z powodu nieznajomości całości. Gdybyś opowiedziała jakąś dłuższą historię, dopieściła różne wymiary świata przedstawionego, popracowała nad dialogami, wyszłoby z tego coś ciekawego. W szczególności warto popracować nad realiami. Zdziwiło mnie na przykład to, że do takiej sprawy wysłano tylko jedną policjantkę i technicznych, a pion śledczy nie ma własnego informatyka.

6
Bardzo dziękuję za czas poświęcony na lekturę i za opinię. Poniżej spróbuję się ustosunkować.
Humanozerca pisze:Rozumiem, że prowadzisz narrację pierwszoosobową i bohater robi wyjaśniające dygresje. Ale zacytowany fragment brzmi wyjątkowo niezręcznie. Wyrażenie "gwoli wyjaśnienia" brzmi sztucznie, średnio pasuje do języka całości, a ponadto sugeruje, że bohaterka ma jakieś powody, by to i owo wyjaśniać. Generalnie trzymasz kamerę narratora w głowie bohaterki, bezwiednego medium fabuły. A tu nagle sugerujesz istnienie dużego odstępu czasowego między historią a momentem opowiadania. Czytelnik zaczyna spekulować o samoświadomości wykreowanej postaci.
Całe opowiadanie mówi o wydarzeniach przeszłych, a Robas jest jeszcze bardziej oddalony w czasie niż zabójstwo Stefczyka. W zamierzeniu wyglądało to tak, że bohaterka kończy śledztwo w sprawie Robasa i następnego dnia wypychają ją do zabójstwa w reprezentacji (dlatego na początku protestuje - jest zmęczona jedną trudną sprawą, a tu jej wciskają kolejną), natomiast ilość czasu upływającego między sprawą w kadrze a momentem opowiadania określona nie jest. Wyjaśnić chciałam, dlaczego policjantka rękami i nogami broni się przed udziałem w tym śledztwie. Możliwe, że zrobiłam to niezgrabnie, zastanowię się nad zmianą tego zdania.
Humanozerca pisze:Podsumuję. Część druga jest lepsza od pierwszej, bardziej wciągająca. Czytanie zacząłem od niej i nie czułem się specjalnie stratny z powodu nieznajomości całości. Gdybyś opowiedziała jakąś dłuższą historię, dopieściła różne wymiary świata przedstawionego, popracowała nad dialogami, wyszłoby z tego coś ciekawego. W szczególności warto popracować nad realiami. Zdziwiło mnie na przykład to, że do takiej sprawy wysłano tylko jedną policjantkę i technicznych, a pion śledczy nie ma własnego informatyka.
Oprócz policjantki jest jeszcze policjant niższy stopniem. Fakt, że mało go wyeksponowałam. Co do informatyka, to masz rację, po prostu nie przyszło mi do głowy, że bardziej naturalna byłaby w takiej sytuacji konsultacja z informatykiem, nazwijmy go, zakładowym. Summa summarum, cieszę się, że tekst nie jest całkiem do wyrzucenia :). Będzie jeszcze trzecia część (mam nadzieję, że tym razem zmieści się w całości).
Andare avanti senza voltarsi mai.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”