Nazywali go różnie: cudotwórca, znachor, uzdrowiciel, szarlatan, naciągacz. Teraz mieli mianować bogiem. Właśnie trzymał ręce na głowie niewidomej dziewczynki, kiedy zadzwonił telefon.
– Panie Antoni, kolejne wezwanie. Na kiedy… – Młoda asystentka wychyliła się zza drzwi.
– Nie teraz! – warknął rozjuszony. Stracił koncentrację, dziesięć minut medytacji poszło na marne. Do tego dziewczynka drgnęła ze strachu na dźwięk podniesionego głosu. Musi być opanowany, spokojny, to część wizerunku uzdrowiciela. Uśmiechnął się przymilnie, zapominając, że przecież mała i tak nic nie widzi. Do czasu.
Kilkanaście minut później, wybiegła z gabinetu i rzuciła się w ramiona zapłakanej, grubej kobiety. Zosia pierwszy raz w życiu zobaczyła falujące podbródki matki, jej czerwoną i świecącą twarz. W oczach dziewczynki pojawiły się łzy. Wkrótce wszystkich w poczekalni ogarnęło wzruszenie i pochlipywali razem, każdy z innego powodu. Matka, z radości, że córka nareszcie widzi. Mężczyzna obok, że jemu pewnie się nie uda, bo przecież przywrócić wzrok, to nie to samo co sprawić, by odrosła noga. Oko było na miejscu, wystarczyło je uruchomić, a jemu trzeba odtworzyć całą kończynę. Dziewczynka zaś płakała, bo wreszcie zobaczyła, że matka jest obleśną, grubą babą, w ohydnym różowym swetrze, a nie przyjemnie pulchną nimfą, za którą ją miała. Czar prysł. Cudotwórca jedno dał, drugie zabrał.
***
Antoni nienawidził środy. Tego dnia trzeba było ruszyć tyłek z ciepłego pokoju i jechać do pacjentów. Tych w najcięższym stanie, którzy nie mogli przyjść do niego. Na nieszczęście obu stron, było ich bardzo wielu.
Czasem chory nie dożywał do wizyty.
Drzwi otworzyła wychudzona kobieta o szarej twarzy i mokrych policzkach.
– Nie zdążył pan! Jak pan mógł! Jak?! – zaniosła się szlochem. Antoni wyklepał tradycyjną formułkę, specjalnie opracowaną na takie okazje, że bardzo przykro, czasem tak bywa, wcześniej nie mógł, szkoda wspaniałego człowieka i tym podobne bzdury. Niestety, zanosiło się na dłuższą wizytę. Rozmówczyni wglądała na taką, która lubi wylewać żale przed innymi. Trudno, trzeba swoje przetrzymać, pokiwać głową, wydusić kilka łez. To podnosi prestiż i zwiększa obrót, bo przecież nie dość, że cudotwórca, to jeszcze taki dobry człowiek. Dobroć w tej branży znacznie zwiększa zyski.
Oczywiście wdowa zaciągnęła go do pokoju, w którym spoczywał małżonek. W całym pomieszczeniu unosił się odrażający odór. Mimo tego, dookoła otwartej trumny zgromadziła się spora grupa żałobników.
– Kiedy zmarł mąż? – zapytał, siląc się na współczujący ton. Antoni nie był nieczuły, to kwestia przyzwyczajenia, taki zawód.
– Przedwczoraj wieczorem – odpowiedziała kobieta powstrzymując kolejny szloch.
– Co? – Antoni wytrzeszczył oczy. – To czemu nie zabrano go do kostnicy? Przecież tu jest za gorąco, ciało zacznie się rozkładać. Już chyba zaczęło. – Dodał po chwili, zerkając w stronę trumny.
– No wie pan? – Oburzył się nagle starszy mężczyzna, stojący nad denatem. – Tak bez nocnego czuwania? Taka jest tradycja.
– Ale chyba minęły już dwie noce – zauważył roztropnie znachor.
– Zauważyliśmy, że odszedł, dopiero wczoraj rano. – Żona zarumieniła się lekko i schowała twarz w chusteczce. – Lekarz powiedział, kiedy zmarł.
Szybko przepchnięto go do trumny, aby mógł obejrzeć ciało, choć tak naprawdę nikt nie wiedział po co. Starał się zachowywać uprzejmie, ale jednocześnie nie nachylać zbytnio nad trumną. Smród i z tej odległości był nie do zniesienia. Poza tym, widok rozdętych i ciemno–sinych już zwłok, sprawiał, że śniadanie podjeżdżało mu do gardła. W pokoju panował taki upał, iż Antoni nie zdziwił się nawet, że proces gnilny był znacznie posunięty.
– Skoro nie mógł go pan uratować, może mógłby pan sprawić, żeby jego ostatnia podróż była udana – zaskrzeczała jakaś starowinka.
– Nie rozumiem – powiedział, pierwszy raz szczerze.
– Na pewno jako cudotwórca, zna się pan na tych sprawach – rzucił ktoś inny.
– Nie jestem księdzem… – bronił się.
– To może chociaż – odezwała się żona zmarłego – mógłby pan sprawić, że będzie… piękniejszy.
– Proszę go oddać do kostnicy, tam o to zadbają. Już mówiłem, że tu jest za gorąco i ciało…
– Przywraca pan ludziom wzrok, słuch, leczy umierających. Czy nie może pan w takim razie naprawić jego ciała, aby wyglądało tak jak wcześniej? – błagała.
– Słyszałam, że uleczył pan poparzonego chłopca, naprawił jego skórę, czy to nie to samo? – zaatakowała starowinka.
– Nie sądzę… – Próbował cofnąć się do drzwi, ale żałobnicy napierali coraz bardziej. Ktoś trzymał za ręce, inny ciągnął w stronę ciała. Nie może go dotknąć. Czuł, że jak tylko zbliży się do trupa, zwymiotuje bezczeszcząc zwłoki, czego mu już nie wybaczą. Nieboszczyk napawał obrzydzeniem i lękiem. Uzdrowiciel stawiał opór, ale wszystko na nic. Byli silniejsi. Szum głosów narastał, powietrze gęstniało, a ręka Antoniego znalazła się na czole nieboszczyka. Zawartość żołądka podjechała mu do gardła, lecz opanował się. Wiedział, że nie wybrnie tak łatwo. Pomyślał, że odstawi jak najszybciej swoją szopkę i ucieknie.
– Potrzebuję ciszy, muszę się skupić – szepnął, walcząc z mdłościami. Zebrani odsunęli się kilka kroków i zamilkli jak na rozkaz. Antoni zamknął oczy, aby oddalić obrzydliwy widok, co odebrano jako oznakę najwyższego skupienia i zaangażowania. Nie potrafił się skoncentrować, medytację co chwilę przerywały dziwne myśli, przeszkadzał smród buchający od zwłok. Nie wiedział czy stał tam minutę, czy pół godziny. Poczuł, że udało się, choć tak naprawdę za bardzo się nie starał. Zawsze czuł, kiedy odniósł sukces. To część daru. Otworzył oczy. Zobaczył brązowe tęczówki. Osunął się na podłogę.
Musiał być nieprzytomny tylko kilka sekund, bo zebrani jeszcze niczego nie zauważyli. Pochylali się nad nim, a nie nad trumną. Zerwał się na równe nogi i ostrożnie spojrzał na mężczyznę. Pozostali podążyli za jego wzrokiem. Może nie wypiękniał, nadal był rozdęty i siny, ale mrugał oczami i próbował coś mamrotać. Pac. Pac. Kolejne dwie osoby zemdlały. Antoni patrzył z niedowierzaniem na swoje ręce – cud.
Chwycił zmartwychwstałego pod ramiona i pomógł wygramolić się z pudła. Reszta stała w bezpiecznej odległości, niektórzy cucili żonę denata. Nikt jeszcze nie wierzył w to, co się stało.
– Jak się pan czuje? – zagadnął po chwili Antoni. Zamiast odpowiedzi otrzymał niewyraźne rzężenie i potok śliny.
– Karol! – Kobieta rzuciła się na męża. Za nią podążyła reszta i już chwilę później niedawny nieboszczyk siedział w fotelu, przykryty kocem i w otoczeniu rodziny. Cudotwórcę wynoszono pod niebiosa i wtykano do kieszeni zaskórniaki pochowane w mieszkaniu. Sam zmartwychwstały chyba za bardzo nie wiedział, co się stało – czy żyje, czy też nie i gdzie się właściwie znajduje.
Tego dnia Antoni został bogiem.
***
Maria Walewska, z przyklejonym do twarzy uśmiechem, obmywała ciało męża. Delikatne ruchy zostały zastąpione przez coraz mocniejsze szarpnięcia. Pumeks wrzynał się w ciało Karola, gęsty płyn do kąpieli obmywał skórę, a smród wydobywający się z jego wnętrzności nadal był smrodem. Niespotykana euforia spowodowana cudownym powrotem męża, po kilku dniach zmieniła się w radość. Nadgniłe powłoki ciała były nieprzyjemne w dotyku i napawały obrzydzeniem. Odór był nieprzemijający, niepokonany i niezmywalny. Idąc spać, odwracała się do męża plecami i zatykała twarz poduszką. Lepiej umrzeć zaduszona przez pościel, niż smród. Karol nie był już zresztą Karolem. Coś widocznie poprzestawiało mu się w głowie, lub, jak twierdził Antoni, tkwi jeszcze w szoku pośmiertnym. Wprawdzie odzyskał mowę następnego dnia po wskrzeszeniu, rozpoznawał ludzi i miejsca, ale mówił od rzeczy. Nawet po weselu Wieśka, sąsiada z góry, był w lepszym stanie. Teraz siedział skulony na tapczanie z wieczną strużką śliny cieknącą po brodzie.
Maria nie mogła jednak powiedzieć choćby słowa skargi. Stał się przecież cud, odzyskała męża. Powinna się cieszyć, być wdzięczna. Ale za co? Po śmierci Karola znalazła się w centrum uwagi. Przychodzili znajomi, rodzina. Pomagali, współczuli. Przez jakiś czas mogła pobyć męczennikiem, otrząsnąć się i żyć dalej. A tak, dostała pod opiekę ciało wypełnione gazami gnilnymi, a pozbawione osobowości. Powinna dziękować za cud. Wcześniej mogła chociaż popsioczyć na służbę zdrowia, na los, Boga, cudotwórcę. Teraz zagryzała zęby w uśmiechu i musiała się starać, aby nie przypominał grymasu. Nie miała prawa się martwić i narzekać.
Czemu w Biblii nie wspomnieli, że wskrzeszeni tak naprawdę nadal byli martwi? Czy Łazarz prowadził później normalne życie? A może to wina cudotwórcy? Pewnie zrobił coś źle, w końcu nie miał wprawy we wskrzeszaniu. Jeśli spieprzył sprawę, to niech teraz naprawia, pomyślała.
***
Od kilku dni Antoni żył jak król. Sprawa trafiła do mediów, lekarze potwierdzili cud – martwy ożył. Zapraszano go na wykłady, prelekcje, wywiady telewizyjne. W przyszłym tygodniu miał lecieć do Paryża i Barcelony. Młodą asystentkę zamienił na młodszą, samochód na jacht, a wynagrodzenie na dziesięć razy większe. I to wszystko w kilka dni. Kolejny cud.
Żona Walewskiego prosiła o spotkanie. Bardzo dobrze, społeczeństwu spodoba się, że odwiedza swojego pacjenta. Szczerze mówiąc, powinien był wpaść na to sam… Tak czy inaczej, musi go odwiedzić jeszcze przed wyjazdem, a może uda się namówić niedoszłą wdowę, na wypożyczenie męża na konferencję w Paryżu. To by sie znacznie lepiej prezentowało niż suche gadanie. Zrobiłoby wrażenie na odbiorcach. W końcu to nie byle co, ujrzeć zmartwychwstalego na własne oczy. Trzeba by tylko zrobić coś z tym jego okropnym wyglądem… Ale to kwestia szczegółów, które w razie potrzeby można dopracować. Najpierw trzeba urobić żonę.
Drzwi otworzyła uśmiechnięta Walewska. Antoni drgnął na widok wyszczerzonych zębów. Natychmiast poznał nieudolne udawanie szczęścia, które często widział w lustrze.
– Niech pan na niego spojrzy – złapała go za łokieć i pociągnęła do pokoju. Pan Karol siedział przy oknie i obserwował ulicę. – Siedzi jak kłoda, nie wie, co się dookoła dzieje i wie pan co? On wcale nie chce wiedzieć! – powiedziała z wyrzutem.
– Nie rozumiem…
– Coś musiało pójść nie tak. On niby żyje, ale jest nieobecny, a kiedy już kontaktuje, zachowuje się jak dziecko.
– To z czasem minie. Zapewniam panią – powiedział pewnym głosem Antoni, starając się nie wdychać smrodu wypełniającego mieszkanie.
– Skąd może pan wiedzieć? Przecież to jedyny znany przypadek wskrzeszenia od czasów Biblii! Niech pan nie udaje, że wie, jak to przebiega, bo guzik pan wie! – krzyczała. Walewski niewzruszony wyglądał przez firankę. Chyba naprawdę odpłynął. Antoni musiał się ratować. Przecież odniósł sukces, wskrzesił człowieka. Nie może pozwolić, aby ta kobieta wszystko popsuła.
– Proszę posłuchać – rzekł spokojnie. – Powinna się pani cieszyć, pani mąż żyje. A jego chwilowa niedyspozycja z pewnością minie. Chwileczkę… – Podszedł do mężczyzny i pomógł mu wstać, ledwo powstrzymując wymioty. – Jak się pan czuje?
W zamian otrzymał tylko dziecięcy uśmiech, makabryczny na sinej, rozdętej twarzy.
– Widzi pani, jest szczęśliwy – powiedział szybko, widząc otwierające się już usta kobiety. – A teraz niech pan przejdzie kilka kroków. – Pchnął go do przodu, na co Walewski o mało się nie przewrócił. – Nadal występuje lekka niekoordynacja, ale wszystko wraca do normy, widzę postęp.
– Ale… – zaczęła, ale Antoni nie dawał jej dojść do słowa.
– No, ale oczywiście z chęcią pomogę państwu jeszcze raz – uśmiechnął się promiennie. – Jestem w końcu cudotwórcą.
Posadził pacjenta na krześle i położył ręce na opuchniętej głowie. Poczuł niebezpieczne rewolucje w żołądku. Starał się skupić z całych sił. Ponownie zamknął oczy, tym razem, aby nie wiedzieć powątpiewającej miny kobiety. Czuł, że nic z tego nie będzie, ale trzeba było odegrać scenę, jak w dobrym teatrze. Napinał się, jęczał, mamrotał przez dobre dwadzieścia minut. Kiedy czuł, że dłużej nie wytrzyma zapachu zgniłego mięsa, odsunął się i zmusił do uśmiechu.
– Wszystko będzie w porządku. Najważniejszy etap pacjent ma już za sobą. Teraz powinniśmy pozwolić zadziałać bardziej powszechnym i trywialnym metodom – odparł szybko, aby odwrócić uwagę od nieudanej próby uzdrowienia. Wyraz twarzy Walewskiej wskazywał, że nie wierzy w ani jedno jego słowo.
– Co pan ma na myśli?
– Medycyna moja droga pani, medycyna! – zawołał ze znacznie przesadzonym entuzjazem. – Pani mąż jest teraz w stadium, w którym mogą mu pomóc w rehabilitacji lekarze.
– Stadium… jakim stadium? Rehabilitacja? – Zerkała to na Karola, to na Antoniego i jakoś nie mogła zrozumieć, o czym ten ostatni mówi.
– W stadium uzdrawiania oczywiście. Teraz wystarczy jedynie odpowiednia rehabilitacja ciała i umysłu, a mąż będzie jak nowonarodzony. Słyszy pani? Jak nowonarodzony! Dosłownie! – zarechotał z własnego żartu. – Tak się akurat składa, że w przyszłym tygodniu wybieram się na konferencję z najlepszymi lekarzami na świecie. Są bardzo zainteresowani przypadkiem pani męża i jestem pewien, że gdyby mogli go w tym czasie zobaczyć, zgodziliby się na poprowadzenie rehabilitacji.
– Ale ile by to kosztowało? Najlepsi lekarze, to pewnie i najdrożsi, a ja, widzi pan, w dolarach ani euro nie zarabiam…
– Ależ niech się pani o to zupełnie nie martwi. Ja już to tak załatwię, że nie tylko wszystko będzie za darmo, ale sami jeszcze będą się prosić, żeby móc go leczyć. Wystarczy, że poleci ze mną do Paryża.
– Gdzie?! – Walewska wybałuszył oczy. – No, jeszcze tam go nie bylo. Gdzie on tam do Paryża się nadaje, jeszcze taki… – zerknęła na męża, szukając odpowiedniego określenia. – Przecież nie może taki jechać, to… – na usta cisnęło jej się słowo "wstyd", ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
– Co też pani opowiada! Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że pani mąż może wykazywać pewną czasową… niedyspozycję. To wykształceni ludzie. Zresztą – Antoni błysnął swoim najbardziej fałszywym uśmiechem – przecież o to właśnie chodzi, żeby go zobaczyli i pomogli w całkowitym odzyskaniu formy. Tylko tak mogą mu pomóc, naprawdę, nie ma się czego obawiać. Ponadto, zobowiązuję się pokryć koszty podróży i zakwaterowania na miejscu. – Dotknął ramienia kobiety w uspokajającym geście. Prawda była taka, że nie zamierzał wydać ani grosza z własnej kieszeni. Był pewien, że organizatorzy konferencji zgodzą się zapłacić za odatkowe bilety i pokój, żeby tylko zobaczyć to niezwykłe zjawisko na własne oczy.
– Oczywiście pani też poleci – uśmiechnął się przymilnie. – Będzie pani mogła zająć się mężem i nie będzie pani musiała się o niego martwić – i nie trzeba będzie szukać pielegniarki do opeki, dodal w duchu. – No, a poza tym – rozłożył ręce w przyjaznym geście – Paryż! Była pani kiedyś w Paryżu? To przepiękne miasto, zobaczy pani! – Zaczął niekończącą się tyradę wychwalania miejsc i zabytków, nie czekając na odpowiedź Walewskiej. No, bo przecież gdzieżby taka kobiecina kiedykolwiek odwiedziła Paryż? Roztaczał przed nią romantyczną wizję z wieżą Eiffla w tle, pomijając zgrabnie fakt, że będzie to zwiedzanie samotne. Sflaczały, zdziecinniały i pozbawiony osobowości mąż, nie byłby zbyt dobrym kompanem romatycznych spacerów.
Walewska pozostawiona sama sobie, usiadła naprzeciwko męża.
– Wyleczą cię! Karol słyszysz? Pojedziemy do Paryża i tam cię wyleczą! – Rozpromieniona, poczęła z nowym entuzjazmem karmić męża papką ryżową. – Oni ci na pewno pomogą. To wielkie szychy i przede wszystkim naukowcy, nie szarlatani jak ten tu, co nie wie, co robi. Niby pomoże, a nie pomoże.
Karol wyraził swoją radość na te nowiny kilkoma nieartukułowanymi dźwiękami i strużką kleiku wyciekającego z rozchylonych ust.
Jakie to niezwykłe, że Antoni i Walewska tak świetnie do siebie pasowali, dwoje miłosników kłamstwa. On, mistrz ich tworzenia, ona, bezgranicznie w nie wierząca. Nie pamiętała już, jaka była zła na uzdrowiciela i że chciała go oskarżyć, zniszczyć, za to, co zrobił Karolowi. Zapomniała o wszystkim, czego ostatnio nienawidziła. Starała się nie patrzeć na męża, aby łatwiej uciec od rzeczywistości i przenieść się do, mającej nadejść, cudownej przyszłości. Stanęła zamyślona pośrodku kuchni. Paryż, Paryż… nawet jeśli uzdrowiciel zapłaci za przelot i hotel, nie może przecież pokazać się tam w tych starych szmatach, które wiszą w szafie. Z Karolem nie będzie tego problemu, kupiła mu przecież nowy garnitur do trumny. Ale ona musi sobie coś sprawić. Jakieś zaskórniaki jeszcze zostały… ale co potem? Po powrocie też muszą z czegoś żyć, a jej pensja sprzątaczki na wiele nie wystarczy. Nie to, co wcześniej, kiedy Karol jeździł dostawczakiem.
W głowie zaświtał genialny, jej zdaniem, plan. Karol powinien wrócić do pracy po powrocie z Paryża. Mają go tam w końcu wyleczyć, a przecież tak naprawdę to nigdy nie został zwolniony. Nie pojawił się w pracy od prawie dwóch tygodni, ale to zupełnie zrozumiałe. No, i powód nieobecności został jakby… anulowany. Tak, o genialne rowiązanie.
***
Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem i ukazała się za nimi twarz panny Basi.
– Pani Walewska do pana – odparła, nie wiedzieć czemu, zmieszana i jakby zawstydzona.
Potkanowicz nie miał pojęcia kim była owa Walewska i nie miał najmniejszej ochoty się dowiadywać, ale zawsze lepsze to, niż podpisywanie nudnych zamówień. Przyda mu się kontakt z czymś innym, niż drobno zadrukowane arkusze papieru. Skinął na sekretarkę i usadowił się wygodniej w fotelu, prostując zgarbione plecy. Do gabinetu wkroczyła nieznana mu kobieta i bez zaproszenia usiadła na wrost niego.
– Dzień dobry, panie dyrektorze – Użyła tytułu, który w tak małej firmie nawet nie istniał, co natychmiast odczytał jako alarm – ta kobieta będzie czegoś chciała, czegoś dużego.
– Jestem żoną jednego z pana pracowników, Karola Walewskiego.
No tak, jak mógł nie skojarzyć tego nazwiska od razu ? Przecież ostatnio w mediach trąbi się tylko o nim, o cudownym uzdrowieniu i innych tego typu pierdołach.
– Tak, oczywiście wiem, kim pani jest – skłamał gładko. W końcu nie wypadało tego obecnie nie wiedzieć, szczególnie jeśli znało się eks–nieboszczyka. – Bardzo mi przykro… – zaczął, chociaż po chwili zdał sobie sprawę, że ta formułka straciła na aktualności. – To znaczy… cieszę się… yyy… – Jeszcze nigdy nie czuł się tak idiotycznie. Bo i co powiedzieć w takiej sytuacji? Kobieta udała jednak, że nie słyszała ani słowa, za co był jej wdzięczny, i przeszła do rzeczy.
– Chciałabym porozmawiać o powrocie męża do pracy – oznajmiła pewnym głosem.
– Słucham? – Potkanowicz był całkowicie zbity z tropu. – Ale przecież pani mąż… Czy on jest w stanie… robić… to znaczy, pracować jak dawniej? – popatrzył na nią powątpiewająco.
– Ależ oczywiście! Jak pan wie, przebudził się jakiś czas temu – Długo myślała, jakiego słowa użyć zamiast patetycznego "zmartwychwstał" i była dumna ze swojej domniemanej elokwencji. – Czuje się lepiej z każdym dniem, a w przyszłym tygodniu jedziemy do Paryża – podkreśliła z dumą ostatnie słowo – gdzie zobaczą go najlepsi lekarze na świecie. Postawią go tam na nogi i jak tylko wróci, będzie mógł podjąć znów pracę.
– Bardzo się cieszę, że mąż będzie miał taką opiekę i wraca do zdrowia, ale widzi pani, ja już kogoś zatrudniłem na jego miejsce.
– Ale nie mógł pan! – wybuchnęła trochę bardziej niż zamierzała. Wzięła głęboki oddech i kontynuowła rzeczowym tonem. – Czy zwolnił pan mojego męża? Albo on sam złożył wypowiedzenie?
– Nie, ale…
– W takim razie, nie ma żadnych podstaw, żeby sądzić, że nadal tu nie pracuje. Oczywiście dostarczę panu zwolnienie za dni nieobecności męża – wyrecytowała starannie ułożone wcześniej w głowie słowa.
– No nie wiem… uznaliśmy, że pan Walewski nie wróci już do pracy. Nie mamy teraz dla niego etatu.
– Ale on tu jest nadal zatrudniony. Chyba, że chce go pan teraz zwolnić? Człowieka, który właśnie podnosi się na nogi po ciężkich przejściach, próbuje wrócić do normalnego życia…
Zagranie było idealne i oboje o tym wiedzieli. Potkanowicz nie był pewien, czy Walewski jest rzeczywiście według prawa nadal zatrudniony, czy to tylko blef. Musi to sprawdzić, a narazie bezpieczniej było się zgodzić.
– Oczywiście, że nie. Niech mąż zgłosi się do mnie po powrocie.
***
Wybrzeże Sekwany, spacer wśród tłumów odoczywających na rozgrzanym deptaku. Tak, to coś co Walewskiej podobało się niezmiernie. Nie mogła wrawdzie całego czasu poświęcać na zwiedzanie miasta, tak jakby tego chciała, ale dziś był główny dzień konferencji, co oznaczało, że nie musiała tkwić w hotelu z Karolem. Prawie cały dzień miał przebywać na prywatnych konsultacjach i wykładach, gdzie największe mózgi medycyny doprowadzały go do porządku. Wyobrażała sobie, że za kilka dni, no, najdalej za miesiąc, Karol będzie znów jej dawnym mężem. Optymizm potęgował przyjemnie spędzony czas na ulicach Paryża. Wraz z sekretrką uzdrowiciela, przemierzyły sporą część miasta, a dziewczyna świetnie orientowała się gdzie należy iść i jak się tam dostać. Spacerowały teraz wzdłóż rzeki, zmierzając od wieży Eiffla do katedry Notre Dame. Wszystko wydawało się Walewskiej niezwykłe i piękne, zupełnie jak z innego świata. Turyści siedzący na krzesełkach i popijający wino z kieliszków w parku obok Luwru, pary przechadzające się pod rękę, starające się wyglądać na szczęśliwe. W końcu to miasto zakochanych, tu nie można nie być szczęśliwym i romantycznym, tu trzeba. Taki jest nakaz i nawet jeśli ktoś pokłócił sie rankiem ze swoją drugą połówką, nie mógł tego pokazać. Tak myśleli turyści. Tutaj było obowiązkiem być zakochanym i świergotać czułe słówka, choćby najbardziej puste.
Jedyne, co jej się nie podbało, to grupy murzynów sprzedających pamiątki. Byli wszędzie tam, gdzie przewijały się największe tlumy i podchodzili natarczywie do turystów przemawiając do nich w niezliczonych językach świata. Walewskiej wydawali się brudni i była nawet pewna, że pachną inaczej niż wszyscy. Bała się ich. Uciekała wzrokiem i zataczała szeroki łuk, kiedy tylko któryś próbował się zbliżyć. Nigdy wcześniej nie widziała czarnego, co najwyżej w amerykańskich filmach.
Po cudownie spędzonym dniu (pomijając natarczywych czarnych), wróciły na kolację do hotelu. O dziwo, wszyscy przebywali jeszcze na konferencji i jadalnia świeciła pustkami. Sala wykładowa znajdowała się tuż obok, więc wiedziona ciekawością, postanowiła tam zajrzeć. Chciała zobaczyć swojego męża w centrum uwagi, siedzącego wśród znakomtości tego świata w swoim najlepszym garniturze. Miała nadzieję, że nie zepsuł swojego wizerunku nadmiernym ślinieniem… Co to byłby za wstyd… albo gdyby z jego pieluchomajtek zaczął wydobywać się smród… tkwił tam cały dzień, czy ktoś się nim zajął? Musiała to sprawdzić. Teraz już bez najmniejszego wahania podeszła do drzwi i pchnęła je lekko.
Pierwsze co przykuło wzrok, to mężczyzna tkwiący na marnym stołeczku pośrodku podium. Karol wcale nie zasiadał u boku uzdrowiciela czy lekarzy. To co przychodziło jej na myśl, to zastraszone zwierzę. Głowę miał spuszczoną, jakby próbował się schować, a wzrok zbity w ziemię. Opuszczone ramiona i przygarbione plecy zwisały smętnie, sprawiając wrażenie, że za chwilę pociągną go w dół i ciało osunie się bezwładnie na podłogę. Czy to możliwe, żeby siedział na tym taborecie cały dzień? Walewska pierwszy raz pomyślała, że nie jest jedyną osobą cierpiącą z powodu feralnego uzdrowienia. Wycieńczony i poniżony mężczyzna, którego mimo wszystko kochała, tkwił zaledwie kilka metrów dalej, a ona nie potrafiła się zdobyć na odwagę, aby tam wejść i przerwać jego cierpienie.
Na podium wkroczył niespodziewanie jakiś mężczyzna i począł podnosić kończyny Karola, prostować je i zginać, jakby w ogóle nie należały do człowieka, ale do nieświadomej niczego marionetki. Po chwili sciągnął z niego marynarkę i koszulę i począł oglądać nadgniłe ciało. Walewską przepełniła złość i wstyd. Jak mógł obdzierać go z ubrania na oczach tylu ludzi? Ukazywać to, co ona tak bardzo chciała ukryć? Z sali poczęły błyskać flesze aparatów, co spowodowało, że Karol skulił się jeszcze bardziej i nieudolnie próbował zakryć tors rękami.
Czyli jednak czasem wie co się dookoła niego dzieje. Kobieta zawstydziła się i pożałowała, że traktowała go jak warzwo, jak balast przyczepiony do nogi, którego chciała się pozbyć. Możliwe, że przez cały czas był tego świadom. Może nawet pod jej wzrokiem czuł się dokładnie tak samo jak teraz.
Przeklinła się za to, że twki tu nieruchomo i nie robi nic. Zupełnie nic, aby mu pomóc. Tkwiła tak , aż do końca konferencji, przepełniona goryczą i nienawiścią do samej siebie. Cholerny tchórz.
***
Trzy miesiące później Karol wrócił do pracy. Nie był w stanie prowadzić samochodu, jak dawniej, ale Potkanowicz zgodził się, żeby pomagał w załadunku i rozładunku furgonetek.
Walewska, jak co rano, nacierała go perfumami, aby choć trochę przykryć smród, który nadal wydobywał się z ciała męża. Rehabilitacja przyniosła niewielką poprawę, głównie fizyczną. Co do psychiki Karola, to bywało różnie. Czasem kontaktował bardziej, czasem mniej, ale ogólnie zachowywał się jak duże dziecko. Nauczył się na nowo kontrolować potrzeby fizjologiczne i zniknęła wiecznie cieknąca ślina, ale Walewska nie mogła powstrzymać drżenia, kiedy musiała dotknąć zgniłej skóry. Starała się maskować obrzydzenie najlepiej jak potrafiła, ale to było silniejsze od niej, po porstu nie mogła powstrzymać grymasu.
Wcisnęła do opuchnietej ręki reklamówkę z kanapkami i odprowadziła męża na przystnek autobusowy. Nie lubiła wychodzić z nim na ulicę, czuła śledzących ją wzrokiem przechodniów i sąsiadów. Napastliwe spojrzenia, przepełnione współczuciem i obrzydzeniem, a nade wszystko paranoidalną ciekawością. Już kilka razy słyszała głośne komentarze, na tema smrodu i tego, że "takich osób" nie powinno się wprowadzać między ludzi. Raz nawet jakieś dziecko zaczęło wrzeszczeć z przerażenia na jego widok. Popychała więc czym prędzej drepczącego Karola, jak tylko widziała zbliżający się autobus. Zawsze wychodzili z domu w ostatniej chwili, aby nie czekać na przystanku, jak wszyscy. Upewniwszy się, że znalazł się bezpiecznie w środku, szybko wracała do domu, żeby pozostawić za sobą szeptane komentarze.
Karol tymczasem tkwił z przylepioną do szyby głową. Lubił obserwować poruszajace się szbko obrazy, ruch uliczny i migające za szybą samochody. Czasem mruczał cichutko, nasladując jak dzieci, pracę silnika. Wydawało mu się wtedy, że jest kierowcą i może pojechać dokąd tylko zechce.
***
Na placu przed magazynem nie było nikogo, ale głosy dobiegające z biura świadczyły, że wszyscy są już na miejscu. Karol odwrócił się w przeciwnym kierunku, bo nie miał najmniejszej ochoty oglądać szefa, ani pozostałych pracowników. Patrzyli na niego dziwnie i bardzo szybko opuszczali pomieszczenie, do którego właśnie wszedł. Najlepiej czuł się sam, bo nie musiał wtedy silić się, aby wyglądać tak jak tego oczekiwano: mów wyraźnie, nie śliń się, nie dotykaj nikogo, nie pokazuj palcem, nie dłub w nosie, nie rzucaj przedmiotami z dostawy. Lista była długa, ale nigdy nie mógł jej spamiętać, toteż często robił coś, czego nie powinien. Otrzymywał wtedy współczujące spojrzenia kolegów z pracy i wściekły wzrok szefa, chociaż prawdziwą reprymendę i wykład na temat zachowania, dostawał dopiero w domu. Potkanowicz prawie w ogóle z nim nie rozmawiał, dzwonił tylko do żony, aby przekazać raport na temat wybryków Karola i już ona miała zająć się przywróceniem go do porządku.
Poczłapał wolno na drugi koniec placu załadunkowego, gdzie stały furgonetki. Jedna z nich szczególnie przykuła jego uwagę. Czerwona, błyszcząca, z wymalowanym na żółto logo firmy. Tą jeździł szef, a Karol od powrotu do pracy marzył, żeby do niej wsiąść. Tylko na chwilę, żeby poczuć jak to jest siedzieć w takim ładnym samochodzie.
Rozejrzał się dookoła, ale nadal nikogo nie dostrzegł. Zbliżył się powoli do furgonetki i szarpnął za klamkę – drzwi były otwarte. Szybko wgramolił się na siedzenie kierowcy i począł z entuzjazmem kręcić kierownicą, wydając przy tym ciche pomruki. Chwilę potem zauważył, że coś dynda przy kierownicy. Przekręcił kluczyk i silnik zaskoczył. Nie pamietał skąd, ale dobrze wiedział co robić. Sprawnie wrzucił jedynkę i wcisnął gaz. Samochód potoczył się po placu i skierował ku bramie. Wniebowzięty Karol, nie słyszał w ogóle panicznych wrzasków szefa i reszty załogi. Wyjechał na gładki asfalt, poczuł, że płynie. Cudowne uczucie przepełniło jego umysł. Nie pamietał, kiedy ostatnio tak dobrze się czuł. Mknął między innymi samochodami, dumny z siebie, że tak sprawnie mu idzie. Chwilę później usłyszał gdzies z boku, że ktoś krzyczy jego imię. Na równoleglym pasie pojawiła się furgonetka, z której wystawała głowa Potkanowicza.
– Zatrzymaj się! – wrzeszczał tamten, machając rękami przez otwartą szybę. – Zatrzymaj samochód, slyszysz! Nie wolno ci!
Samochody, ciągnące się teraz za nimi sznurem, zaczęły trąbić. Karol ucieszył się, że szef widzi, jak świetnie radzi sobie za kierownicą. Może choiaż raz zadzwoni z pochwałą, a nie naganą na jego temat. Uśmiechnał się i pomachał, dając do zrozumienia jak dobrze się czuje za kółkiem.
– Czerwone! Stój! – ryknął tamten niemiłosiernie.
Karol poczuł szarpnięcie i samochód zwolnił. Nie wiedział co się stało, ale odruchowo wcisnął hamulec. Dookoła zrobiło się ogromne zamieszanie. Ludzie nadbiegali ze wszystkich stron, ktoś coś krzyczał, chwilę później dołączyły też inne głosy. Karol wygramolił się z samochodu i podszedł do maski swojego auta, gdzie zgromadziło się kilka osób. Spod koła coś wystawało, coś poszarpanego i czerwonego. Pochylił się nad dziwnym znaleziskiem. Znał go, to ten mężczyzna, który tyle razy go odwiedzał. Mężczyzna, ktory wystawił go wtedy na spojrzenia tylu obcych ludzi… na to wspomnienie Karol posmutniał. Ale chwilę później uśmiechnął się dobrodusznie i wybełkotał do krzątających się obok ludzi :
– Nee maaarw sie. On wsaanie. On roby cuda.
Na drugą stronę
1
Ostatnio zmieniony pt 15 sie 2014, 01:33 przez Berserkerka, łącznie zmieniany 2 razy.