WWWKajuta Dickensa była stosunkowo sporym pomieszczeniem. Wewnątrz, ściany obite brązowymi deskami; w pewnych miejscach miały bardziej wyrazisty kolor w innych mniej. Przy samym biurku kompletnie ich nie było. Tam jednak ściany oblepiono plakatami, ogłoszeniami, etc. Łóżko kapitana, czy może raczej – łoże kapitana, bowiem było ono ogromne, jak na właściciela tak nieciekawej łajby, składało się z dwóch części leżących jedna na drugiej. Pierwsza, seryjnie przeogromna, poplamiona rumem, podziurawiona; tam pewno sypiał stary Dickens. Nad nią mieściła się jakaś dziwna, drewniana konstrukcja, wyłożona wewnątrz czystym prześcieradłem. Znajdowała się trzy stopy powyżej, dokładnie przy bulaju. Przywodziło mnie to na myśl łóżeczko Davida; mojego siostrzeńca, który podczas naszego ostatniego spotkania jeszcze ciągnął z cyca. Interesują was takie pierdoły? Sam cyc już może tak, ale mały siostrzeniec David już niekoniecznie, prawda? Ja, gwoli ścisłości, lubię opisywać takie rzeczy. Bardzo mnie to bawi; podobnie jak patrzenie ludziom w oczy, czy wyrzucanie jajek babci na podwórze sąsiada (wyjątkowo paskudnego typa, nawiasem mówiąc).
WWWA w kącie stała sobie zielona tablica. Tak, taka na której pisze się w szkołach, tyle że stojąca. Intrygujące było, że nogi miała z jakiegoś feralnego manekina, przewiązane tandetną, czerwoną bielizną. I kapelusz na dodatek! I to taki angielski, nietypowy; biały, z dwiema plastikowymi różami na przedzie i czarną kokardą z tyłu. Ogółem, widok był przekomiczny. Po co to komu na rybackiej łajbie? A bo ja wiem. Może Dickens pija nie to co trzeba? Albo zamiast łowić ryby nie tylko pija co nie trzeba, ale także robi rzeczy w powszechnym mniemaniu uchodzące za nieprzyzwoite, co?
WWWPod tablicą jeszcze zauważyłem parę plastikowych kubłów, napełnionych piaskiem po same brzegi... Kuwety! To ci dopiero, se myślę. Koty! A że nie byłem do końca trzeźwy zaraz wylazłem z pokoju, robiąc przy tym hałas niesamowity. Oczywiście, Ahiwa spał na Gurbinie. I jeśli mnie wzrok nie mylił, to rzygał mu właśnie do ucha. Cuchnęło makabrycznie, bo przecież gdzieś tam zrzygał się także sam Gurbin. Uh. Lekko kuśtykając przeskoczyłem przez ich wielkie dupska i wszedłem raz jeszcze do magazynu. O, latarka! Najwidoczniej działo się tutaj więcej niż mógłbym przypuszczać. Zaświeciłem.
WWWTak jak podejrzewałem wcześniej, stary marynarz przechowywał tu rum. Dokładnie z pięć, sześc... nie, pięć butelek. Czyli w sumie mało. Faktycznie... wiecie co? To cholernie mało. Bardzo dziwne. Albo Dickens był sknerą i wolał sam chlać na otwartych wodach. Albo nie był tak głupi jak sobie myślałem i wiedział, że prędzej czy później dzieciaki wlezą mu na łajbę i spróbują wyciumkać do dna co się tylko da. I tutaj opadłem na dupsko, zrezygnowany. Zaraz pomyślałem sobie, że może jednak pozostałe butle po prostu wziął ze sobą na piątkową libację. Wziął więcej tym razem. W końcu rybaków Motherwall miało sporo. Czemu w ogóle mnie to interesowało? To chyba taki paradoks picia. Ledwo stoisz na nogach, a martwisz się o to, czy ci „jeszcze starczy”.
WWWObok butelek i kilku rozwalonych lamp, w cieniu przy ścianie, stała szafa. Duża, solidna szafa. Wydawała mnie się czarna, ale to pewnie dlatego, że po prostu było ciemno. To pewnie dlatego, że ciotka miała bardzo podobną, też czarną. Poza tym, latarka szwankowała. Raz się wyłączała, potem na nowo włączała. I tak w kółko. W końcu przed oczami zaczęło mi wariować. No więc przysiadłem, wsadziłem głowę między nogi... i nagle słyszę... coś jakby skomlenie głodnego psa... o tak, tak właśnie robił Niko. Pyskiem przysuwał miskę i tak sobie skomlał. Wiedział, jak zdobyć moje serce. I teraz słyszałem dokładnie to samo. Wstałem. Książkę, na której usiadłem rzuciłem gdzieś w kąt. Potem musiałem przebić się przez kilka garnków i wszelakich widelców, noży, etc. W końcu dolazłem do wnęki przy ścianie. I zawodzenie ucichło. Skonsternowany rzuciłem w szafę drewnianą pałką, która napatoczyła mi się na nogi. I wiecie co? Szafa się otworzyła. Zmrużyłem oczy, chcąc coś zobaczyć, bowiem w tej chwili było to dla mnie stanowczo za dużo jak na ten jeden raz. Tu wnęka, latające sztućce i garnki, tam wielka szafa, rum, a na górze jeszcze Kichawa. Dobrze, że zapomniałem o tych dwóch „sztywnych”. bo sam bym pewno zaraz się porzygał. A gdybym wyhaftował do garnków Dickensa, stary rybak byłby z całą pewnością niepocieszony. Na szafę przyjdzie pora, pomyślałem i schyliłem się. Strasznie tęskniłem za zwierzakami. W Motherwall ciotka nie miała psa. Wujek kiedyś przyprowadził kota, ale gdy ten zaczął mu szczać w sieci i drapać ściany wywiózł go do lasu. Sąsiedzi mieli pare owczarków, ale to były cholernie groźne bestie. Od nich trzymałem się z daleka. One ode mnie? Niekoniecznie. Dobrze, że wujek miał płot solidny, a te dranie nie były zaraz tak potężne.
WWWSkomlenie wróciło. Ciche... miarowe. Coraz głośniejsze. Coraz wyraźniejsze... To nie było skomlenie. To był płacz. Płacz małego dziecka. Identycznie płakał siostrzeniec David.
Za dużo wypiłem.
WWWAle coś w tej wnęce naprawdę płakało! I to płakało jak dziecko. Z początku nie miałem mokrych portek, jeśli chcecie wiedzieć. Przeciwnie, czułem ogromną euforię, jednak nie wiedziałem co dalej robić. Dobrze, znajdę dziecko... i co dalej? Nawet gdybym tę sprawę zostawił w spokoju, to przy tym wszechobecnym nieładzie, który po pijanemu narobiłem, mogłoby wyjść na to, że w istocie jacyś młodzi, niespełna myślący kryminaliści popełnili tak niezręcznie głupią, niepotrzebną, okrutną zbrodnię, kradnąc łajbę stare marynarza, którego wprowadzono w stan upojenia alkoholowego. I co wtedy? Mówię wam, w tamtej chwili normalnie lałem pod siebie ze strachu... już widziałem swoją okropeczną gębę na łamach New York Times`a, czy Daily Telegraph.
WWWDobra, coś trzeba z tym zrobić. Wsadziłem łapę do wnęki. Ała! Coś mnie złapało. Coś mokrego i niewielkiego. To był uścisk. O tak, czułem palce... Wsadzam drugą rękę... Wyczuwam ciałko... łapię... powoli wyciągam. A to co? Boże! Boże... to nie może być... nie może być.. ile krwi...
- W cholerę! - Zostawiłem małą pokrakę na podłodze. Trząsłem się jak galareta. Rzuciłem się na garnki.
- Ała!
-Ała! - To był nóż. Uh, moja noga musiała wyglądać okropnie. Oczywiście, jak przystało na dobry materiał komediowy, musiałem po drodze jedną z tychże nóg włożyć do któregoś z garnków... tak pro publica, żeby było śmieszniej. W końcu padłem na ryj przed szafą. Parę cali od mojej gęby leżała kolejna zbita lampa, więc w sumie nie powinienem był narzekać. Standardowe pocieszenie – mogło być gorzej. Rzeczywiście. Mogło.
Co było w szafie? No właśnie, dobre pytanie.
- Stanley!
Co było w szafie...
- Stanley, kurwa!
W szafie leżał sztywny stary Dickens.
*
- No i co myślisz?
- No nie wiem... może w twarz przypieprz...
- No to weź spróbuj wodą jeszcze raz...
- Więc przynieś wiadro... Kur... Dobra, zostań. Ja się tym zajmę, ty idź trzeźwiej.
- Co z Gurbinem?
- Wrócił już do siebie. Rzyga do wiadra.
- W porządku. „Spoko”.
- Ahiwa, skąd znasz ty to słowo tak w ogóle, co?
- Ale że które?
- „Spoko”
- Ojciec kiedyś tak powiedział.
- Jo?! Myślę sobie czasem, wiesz... że niepotrzebnie stajemy się tacy jak oni...
- Wszystko idzie naprzód.
- Nieprawda.
- Prawda.
- A właśnie, że nie. (...) No dobrze. Coś jeszcze? Tego gościa trzeba ocucić, bo padnie.
- Ale ile mordy można drzeć, co?
- Oj tam... Stanley! No krzycz jak jak ja, a nie.
- Pigwo ty durna! - Uu-aa. Podziałało.
- Dickens! Sztywny Dickens! - krzyczałem, przemoczony. Łeb miałem oparty o maszt, obok mnie klęczał uradowany jak zwykle Ahiwa i Kichawa. - Sztywny Dickens i dziecko! W magazynie, kurwaaa!
- Stanley, biedoto... - Ahiwa patrzył na mnie tymi swoimi gałami, czarnymi jak węgiel. Było mu wesoło. - Biedoto ty. Urżnąłeś się i zabiłeś biednego marynarza... on miał żonę i dwójkę dzieci...
- Kuur...- Wiecie co... odechciało mnie się rozmowy z tym typem. A chuj, pomyślałem. I poszedłem spać. Jeszcze raz przepraszam was szczerze za te przekleństwa, ale znowuż byłem zdenerwowany i nie panowałem nad sobą.
*
- No i co? - Z głosu rozpoznałem, że mówił Gurbin. A więc musiało upłynąć trochę czasu od mojej „pobudki”. Wnioskowałem, że skoro gdy ja trzeźwiałem on rzygał do wiadra, musiał być tak o dobre cztery godziny do przodu w stosunku do mnie; więc musiało być teraz gdzieś pod wieczór. Nie było ciepło, a wiało stosunkowo słabo.
- Przeżyje. - Ahiwa wstał, otrzepał spodnie i poszedł na rufę, pewno przejąć ster.
- Dobra. Teraz dajcie wiadro. - Pokręciłem raz i dwa szyją, nogą... w sumie byłem sprawny. Podniosłem się.
- Och. I jak? - spytał Gurbin. Ten to potrafił zadawać głupie pytania.
- Srak. - Ja z kolei potrafiłem fantastycznie wczuć się w klimat i tak samo głupio odpowiadać.
- Wrocił! Ahiwa. Obudził się!
- To daj mu w ryj, bo zarzygał łóżko Dickensa! - Z oddali krzyczał Indianin. Mniemam, że znowu było mu wesoło. Co tam, pomyślałem sobie.
*
WWWDickens odzyskał swoją łajbę. W sumie mogło być nieciekawie bowiem on sam nie był tak bardzo nawalony, jak myślałem. Gdy zleźliśmy z jego statku, cichcem, w porcie ani śladu żywej duszy, wszyscy zebrali się w wielkim blaszanym pomieszczeniu, gdzie ciągnęli z flachy, ale tak jak przypuszczałem, to Dickens organizował rum, daniels`a, etc. Okazało się, że miał imieniny (!). Z tej okazji jeszcze raz wleźliśmy na pokład, zmieniliśmy prześcieradło w jego łóżku (podkradając je Frances), ścierając trochę rzygowin ze ścian pod pokładem, a reszta fata viem inveniet. I żeby nie było, ja staremu marynarzowi życzyłem jak tylko najlepiej.
WWWAhiwa i jego współplemieniec przenocowali tę noc u mnie w garażu. Gurbin zresztą też, ale on przyszedł dopiero w środku nocy, bo jak tłumaczył „miał gdzieś do załatwienia parę spraw”. Mafioso.
WWWWujka nie było w domu. A ciotka wolała wiedzieć mniej niż więcej. Zresztą, dopadło ją jakieś straszliwe choróbsko i za bardzo nie mogła wstawać z łóżka. Powiecie, że zły ze mnie siostrzeniec, tak ją zostawić samą sobie, schorowaną. I w sumie gdybyście tak powiedzieli, moglibyście mieć rację. Mówiąc szczerze, w tamtym momencie czułem się okropnie.
WWWWiecie co? W sumie (wybaczcie mi, to nawyk z dzieciństwa... mamusia pytała „synu, może pomożesz tacie siać pszenice, zobaczysz jak to jest”; na to ja „w sumie to nie, bo w sumie mi się nie chce”). „W sumie” okropność to część mojego życia. Okropność to nie tylko destrukcja. Dzięki niej faktycznie lepiej żyć. A religia? Fajna, całkiem fajna; spytajcie mnie kiedyś „a Brzydkiego Kaczątko?” Fajne, całkiem fajne – z morałem; tyle że to bajka. Lubię bajki, szanuję pisarzy. Lubię religię, szanuję kościół, ale w Boga nie wierzę.
WWWU ciotki często wywalała kanaliza. Uh, smród był niesamowity. Coś na podobę tego, co czułem wtedy pod pokładem, tyle że ten zapach u ciotki był nieco bardziej przejmujący, ostry... Wiecie, lubię zapachy. Zawsze je lubiłem. I mówiąc zapachy mam na myśli nie tylko te mieszczące się w ślicznie opakowanych fiolkach, którymi pryskały się panienki typu Frances; dla mnie zapach to także ostry smród. Wszystko zależy od czasu, w którym się znajdujesz, od okoliczności; czas przylgnie do zapachu, jak mucha do łapki. Z czym wam się kojarzy dym tytoniowy, co? No powiedzcie sami. Ja np. lubiłem jak wujek kopcił, bo czułem w tym smrodzie dawne czasy beztroski, zakończone raz na zawsze śmiercią ojca. Beztroska, myślę sobie, za nią zawsze będę tęsknił. A benzyna? Wczesne lata podstawówki, czasy zjadania cukierków typu „Johnson Sweet”... co tam jeszcze było? Aaa... palone zielsko na polach przez farmerów albo to palone na przedmieściach dużych miast. To były czasy high school, też było fajnie. Ale potem przyszła pustka. A zapach palonych krzaczorów jak przy mnie trwał tak trwał. Tak być nie mogło. Wyjechałem daleko, gdzie mogłem o tym zapomnieć.
*
WWWDickens odzyskał swoją łajbę. Wakacje się kończyły, pora było zwijać manatki. Ciotka jak zwykle zarzuciła sznurkiem obietnic, że o mnie nie zapomni i że będzie tęsknić. Wujek, równy chłop, też odbąkał coś w tym stylu. Był zmieszany, co rozumiem. Ale z oczu mu dobrze patrzyło. Wpakowałem się na jego brykę, gruchot zapalił. Zostawił mnie na dworcu parę mil za Motherwall. Tam już czekała spółka. Nie żeby na mnie tak! Oj nie! Wszyscy po prostu jechali w tym samym kierunku. Ja – do Atlanty. Gurbin wysiadał po drodze. Kichawa chciał złożyć papiery na uniwerku, a Ahiwa mu towarzyszył. I... Wiecie, naprawdę nie wiedziałem, że słyszę po raz ostatni to charakterystyczne strzelanie w karku Ahiwy. Zginął dwa lata później, spadł z klifu; z dziewczyną pojechali na wybrzeże.
WWWWakacje się kończyły. Kto by pomyślał, że Kichawa okradnie myśliwego z dubeltówki. Tym myśliwym był jeden z jego współplemieńców, Agrest. Kichawa poszedł na skraj lasu, tam skąd zwykle razem szliśmy do mnie. I strzelił se w łeb.
WWWWakacje się skończyły.
WWWZ Gurbinem już się więcej nie spotkałem. Daniel, bezdomny z Nashville, mówił, że widział go na jednej z okładek kolorowych pism. Przyznałem mu racje, to było możliwe. Miał ciągoty w tym kierunku. Nie był szpanerem czy kimś w tym rodzaju. Nie był też zasranym kapitalistą, nie znosił zielonych, choć kręcił go świat pełen lasek. Był jednak przy tym wszystkim gościem z niesamowitą osobowością.
*
WWWOczywiście nie zrobiłem tak, jak mi kazano. Po drodze wysiadłem na małej stacji, leżącej głęboko w lesie. Dokładnie takiej, jaką miałem przed oczami w snach o niedźwiedziach grizzly i dobrych myśliwych, chroniących swe rodziny przed drapieżnymi bestiami. Może o tym wam nie wspominałem, ale kręcą mnie lasy, w ogóle dzikie i wilgotne tereny. I to dlatego zawsze chciałem pojechać do Kanady, zamieszkać w chacie drwala, a co za tym idzie - móc codziennie łazić po lesie. Gurbin spał, a Indianin zmienił pociąg jeszcze tego samego dnia, w którym wyruszaliśmy. Nudziłem się, a że nie byłem zmęczony, bez słowa wyszedłem z przedziału i rozsiadając się na starej, czerwonawej ławeczce wpatrywałem się w oddalający pociąg linii Amercian Express. Pomyślałem sobie, że Kumpel dostanie ślinotoku, jak mnie nie zobaczy w przedziale za te dwie godziny (dłużej nie mógł spać; a nawet gdyby, to prędzej czy później obudziłby go kanar). Fakt, z mojej strony było to trochę może... niegrzeczne? Hmm... z całą pewnością. Ale jak już mówiłem, nudziło mi się, a ten stwór spał. Co byłoby bardziej wredne? Opuścić go bez słowa <wnerwi się, pożuje gumę, zapali i mu przejdzie>; czy obudzić, mówiąc mu, że wysiadam i pytając, czy może by się przyłączył <byłby skonsternowany, powiedziałby, że bardzo chętnie; ja na to, że jak nie chce to nie musi; wstanie, wkurzy się... nie dojedzie na czas do dziadka, a o gumie „Solar” zapomniałby, chowając ją uprzednio w siedzenie. Uznałem, że lepiej będzie go nie budzić.
WWWAha, prawie zapomniałem. Jak wychodziłem, w drzwiach stała grupka Elvisów. Było ich z jedenastu i cwele za nic nie chciały mnie przepuścić. Po pierwsze, było ich dużo; po drugie było ich dużo, a po trzecie – to były obłudne cwele, naprawdę. Stali sobie w przejściu, kopcąc jak smoki. Jeden z nich, gość o imieniu Alkin stroił do mnie bardzo niesympatyczne mordy... W sumie to nie za bardzo wiedzieć czemu. Mówią o mnie „w porządku”, przy czym jestem jednym z tych, którzy wolą mówić mniej niż więcej. I jeśli mają do wyboru uprzejmość lub zgryzotę, wybierają to pierwsze. A jeśli mają do wyboru fałszywą skromność lub autentyczną szczerość, wybierają to drugie. Może o to właśnie chodziło? Elvisy wydawały mnie się strasznie pozerskie. Sam fakt, że w taki sposób udawali Presleya nie najlepiej świadczył o ich osobowości... Gostek ich pokroju na twój widok łapał się swojego białego kubraka jak macho, podchodził i powtarzał, próbując ci chyba wsadzić nocha do buzi. „No... daj ognia, stary; daj, nie bądź dziad”. A co ja, Prometeusz niby jestem? Nie mam ognia, a pozerów nie znoszę. Ale spróbuj to wytłumaczyć takiemu facetowi.
- Widzisz, to moi koledzy...- zaczął facet obrośnięty jak małpa. Ah, to musiał być ten Alkin. Był wysoki, a futro miał gęste i czarne... Z drugiej strony, znając siostrę jestem pewien, że powiedziałaby, iż gość był naprawdę przystojny. Ale ja nie baba i na widok takich „słodziaków” nogi mi nie miękły.
- Tak, widzę. - Śpieszyło mi się, a wizja pogawędki z takim napuszonym gostkiem nie nastrajała mnie zbytnio. Do czasu jego reakcji, zdążyłem się cały obmacać, sprawdzając czy wszystko ze sobą wziąłem. Zegarek, jest. Książki są. Walizka, jest. Facet o imieniu Alkin podszedł bliżej; chyba oczekiwał innej odpowiedzi.- Dasz mi przejść?
- No to daj ognia.
- Nie mam.
- Nie mów – Nie dawał za wygraną. Było ich jedenastu a wszyscy kopcili. To niemożliwe, by chodziło mu tylko o „ognia”.
- O co chodzi? - spytałem się. A co tam. Zresztą zauważyłem, że maszynista poszedł na jednego, więc miałem trochę więcej czasu. Uśmiechnął się. - Noo?
- Widzisz tę laskę? - Pokazał przez okno. Był tak blisko niego i stał w tej pozycji tak długo, że w pewnym momencie pomyślałem sobie, że gość się do tego okna przykleił.
- No dobra. Widzę. - Wiedziałem, o którą mu chodziło, bo zauważyłem ją parę minut wcześniej, jeszcze zanim ten oprych do mnie podlazł. Jestem zapominalski, a was takie błahostki nie interesują.
- Pójdziesz do niej i powiesz jej, że ten przystojny... - Och, nie... Chyba będę musiał gościa rozczarować.
- Słuchaj, nie bawią mnie takie rzeczy. Miej jaja i sam jej to powiedz. A teraz mnie przepuść. - I gościa zamurowało, słowo daję. Stał dalej „przyklejony” do szyby, nie mówiąc zupełnie nic. Może nie wiedziałem z kim miałem do czynienia, co? Przy moim szczęściu... tak, to było możliwe. Przy moim szczęściu okazałoby się, że ta stewardesa to zaginiona prawnuczka Lincolna, a John Wilkes Booth to brat stryjeczny mojego dziadka. WWWJeszcze zanim maszynista zdążył wypalić tego „jednego”, Elvisy się rozeszły, a ja wyskoczyłem z pociągu wprost na betonową płytę stacji.
Sweet Home Alabama
1
Ostatnio zmieniony sob 07 lip 2012, 12:19 przez Ollars, łącznie zmieniany 2 razy.
wyje za mną ciemny, wielki czas