"Jak Przetrwać. Od A-pokalipsy Do Z-ombie"
Długo zastanawiałam się, czy wstawiać rozdział II, czy może od razu jeden ze środkowych rozdziałów. W końcu stanęło na tym. Nie do końca jestem pewna co do poprawności kilku drobnych fragmentów, więc mam nadzieję, że tutaj moje wątpliwości zostaną rozwiane , bądź też potwierdzone.
Link do pierwszej części rozdziału I :
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=15062
Link do drugiej części rozdziału I :
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=15122
TEKST NIE ZAWIERA ŚLADOWYCH ILOŚCI ORZECHÓW ALE
MOŻE ZAWIERAĆ ŚLADOWE ILOŚCI WULGARYZMÓW 
(Tak... mam dziś specyficzne poczucie humoru)
ROZDZIAŁ II
Niedziela to idealny dzień dla pisarzy.
Większość osób spędzało weekendy poza miastem lub w domowym zaciszu, a sklepy były pozamykane, toteż na osiedlu panowała zwykle cisza. Zazwyczaj słychać było tylko grillowiczów i dzieci bawiące się na podwórkach, tudzież ujadanie psów zabieranych na dłuższe spacery. Tej niedzieli, było jednak wyjątkowo spokojnie. John skończył pić poranną kawę, uchylił okno w gabinecie aby wpuścić trochę świeżego powietrza i ruszył z pustym kubkiem ku zmywarce. Upchał go na siłę w jedyne wolne miejsce, załadował tabletkę, włączył i… nic .
- Co do… ?
Otworzył zmywarkę i zaglądnął do środka. Zapach stęchłych resztek uderzył go w nos. Cofną głowę.
- Boże! Chyba muszę częściej to uruchamiać – stwierdził z niesmakiem.
Ponownie zamknął drzwiczki i wcisnął START. Odczekał chwilę… znowu nic.
- Do jasnej cholery! Co jest z tym ustrojstwem!? - Zaczął zawzięcie uderzać palcem w przycisk startu. – Działaj, działaj, działaj…
Urządzenie trwając w ciszy i bezruchu, pozostawało głuche na jego prośby.
John po raz ostatni trzasnął dłonią w panel kontrolny. Podniósł się i wlepił wzrok w chromowane drzwiczki, zastanawiając się co robić dalej. Do serwisu zadzwonić nie mógł, bo przecież była niedziela, żaden mechanik nie będzie specjalnie przerywał urlopu i fatygował się do zepsutej zmywarki tym bardziej, że jest jeszcze na gwarancji, a co za tym idzie nie dostanie gotówki do ręki. Oczywiście nie miał też pojęcia jak sam mógłby to naprawić. Tak więc…
- Dobra. Trzeba to zmyć ręcznie – osądził .
Zanurkował pod zlew w poszukiwaniu płynu do naczyń. W pierwszej kolejności, musiał odstawić śmietnik, który torował mu drogę ku spiętrzonej stercie butelek. Swoją drogą, ze śmietnika też już nieźle zajeżdżało.
- Co my tu mamy… – Podnosił kolejno każdą butelkę. – płyn do czyszczenia kuchenek, odświeżacz do zmywarki… o to się przyda, środek do udrożniania rur, mleko… - Nad tym zatrzymał się nieco dłużej. – Nie wiem skąd ono się tu wzięło. - Machnął je do śmietnika i szperał dalej. – płyn do mycia szyb, płyn do mycia naczyń! – Wylazł z pod zlewu, odstawił śmietnik na miejsce i przetarł nieco przykurzoną butelkę – „Płyn do naczyń o zapachu cytryny. Data ważności: luty 2018.” – przeczytał na etykiecie. – Dobra może być. – Wzruszył ramionami i wziął się za przekładanie części brudnych naczyń do zlewu. W pierwszej kolejności, wyłożył te najbardziej zabrudzone, z pozasychanym żarciem bo nie mógł już wytrzymać towarzyszącego im smrodu. Zalał je szybko gorącą wodą. Odczekał cztery minuty i zmienił wodę. Dolał płynu i zaczął zmywać. Z początku szło mu dość opornie, później jednak przyspieszył co niestety okazało się poważnym błędem. Jedna ze szklanek pękła mu w dłoni. Woda szybko zabarwiła się na czerwono. John syknął i wyciągną rękę ze zlewu. Wewnętrzna część lewej dłoni była rozcięta od palca wskazującego po nadgarstek. Krew równym rytmem kapała na podłogę. Z podłużnej rany wystawał kawałek szkła. Odruchowo, szybkim ruchem wyciągną niepożądane ciało obce, krew zaczęła sączyć się jeszcze intensywniej.
- Jasna cho… - złapał pierwszą lepszą szmatkę i ciasno obwiną sobie rękę. Ruszył pędem do korytarza. W szufladzie pod lustrem powinien mieć apteczkę, powinna tam być, ale jej nie było! Przetrząsną całą szafkę, jednak poza pastami do butów, sznurówkami i innymi pierdołami nie znalazł nic co mogłoby mu pomóc. Pobiegł do łazienki i wystawiwszy zranioną dłoń nad wanną, odwinął prowizoryczny opatrunek. Nasiąknięty posoką materiał upadł na dno z nieprzyjemnym chlupnięciem. Z rany nieprzerwanie ciekła krew. John wsadził ją pod strumień wody ale to tylko pogorszyło sytuację. Owinął ją więc czystym ręcznikiem i wrócił do korytarza. Przez chwilę szukał kluczyków. Zawieruszyły się gdzieś w szufladzie, którą jeszcze niedawno przetrząsał. Kiedy w końcu je znalazł , niezdarnie nałożył adidasy i wybiegł na podwórko. Mustang stał na podjeździe , nim do niego wsiadł, wcisnął przycisk na breloczku. Brama zaczęła się otwierać. Wyjechał z posesji zostawiając za sobą tumany kurzu. Nie dbał o to czy zamknął bramę, nie zastanawiał się nawet czy zamknął dom, musiał teraz jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.
*
Pod szpitalem uniwersyteckim panował istny chaos. Parking załadowany był do oporu, po trawnikach kręcili się podenerwowani ludzie, karetki mijały się na wąskim podjeździe.
- Czyżby coś mi umknęło? – pomyślał szczerze zdumiony.
Nie miał jednak czasu na kontemplowanie dalszych rozważań. Zaparkował przy krawężniku nie bacząc na zakaz. Wyskoczył z auta i pomknął do głównego wejścia. Dziwne było to, iż pomimo tłumu na parkingu, poczekalnia była właściwie pusta. W środku było może parę osób z czego połowę stanowiły pielęgniarki i pielęgniarze. Razem z nim wszedł tylko jeden mężczyzna, który również wydawał się tym wszystkim zaskoczony. Nim zdążył się zorientować w sytuacji, dopadła do niego jedna z pielęgniarek.
- Proszę pana! Proszę opuścić szpital! – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Z jakiej racji? Potrzebuję pomocy. – Pomachał jej zakrwawionym ręcznikiem.
- Przykro mi, ale będę nalegać.
- Nie interesuje mnie to! Jestem ubezpieczony i żądam żeby udzielono mi pomocy!
- W tej chwili jest to niemożliwe proszę pana. – powiedziała niby przepraszająco, ale dla Johna brzmiało to bardziej jak „wynoś się z tond, nie mam teraz czasu”.
- Nie możliwe? W szpitalu? Jaja sobie pani robi? – Mimowolnie rozejrzał się raz jeszcze po pomieszczeniu. Drzwi na oddziały były zamknięte, kilka osób które było jeszcze w poczekalni, podobnie jak on wykłócało się z równie nieustępliwym personelem szpitala.
- Mamy sytuację wyjątkową. Nie możemy wpuścić nikogo na oddział – wyjaśniła.
- To niech opatrzą mnie tutaj.
- Nie mamy w tej chwili wolnego personelu. – Tym razem wyglądało na to, że faktycznie przeprasza.
- A pani to niby kto?
- Ja muszę zająć się teraz utrzymaniem porządku. Rozumie pan? Sam pan zresztą widzi, że nikt nie może wejść ani wyjść z oddziału. – Wskazała na drzwi.
John nie miał zamiaru rezygnować. Sam przecież nie mógł zszyć sobie rany.
- Droga pani. Ja pani chętnie pomogę wygonić z tond tych wszystkich ludzi, jeśli mnie pani tylko opatrzy.
- Nawet gdybym chciała – Uniosła ramiona w geście rezygnacji. – to i tak nie mam przy sobie żadnych potrzebnych środków ani narzędzi.
- To proszę je przynieść.
- Tak jak powiedziałam, nie wolno wchodzić na oddział, to nie tyczy się tylko pacjentów ale i pielęgniarek które tu są. – Otarła pot z czoła. Najwyraźniej już od dłuższego czasu musiała sterczeć w poczekalni i pozbywać się ludzi takich jak on. – Mogę dać panu coś na uspokojenie. Mam tabletki w recepcji.
- Nie potrzebuje niczego na uspokojenie! Chcę tylko żeby ktoś opatrzył mi rękę!
- Proszę na mnie nie krzyczeć. Mi też nie jest łatwo, niechże się pan więc uspokoi.
- Jak niby mam się uspokoić , skoro rozwaliłem sobie rękę, tłukłem się tu przez ponad pół godziny, do tego zakrwawiłem sobie tapicerkę w moim nowym aucie! Wie pani ile ono kosztowało?!
Pielęgniarka przewróciła oczami. Jej cierpliwość wisiała na włosku, lada chwila mogła się urwać i wybuchnąć w kontakcie z rzeczywistością, która najwyraźniej zaczynała ją już przerastać.
Wie pan co… Napiszę tu panu receptę. – Sięgnęła po jakąś książeczkę i długopis. – Niech pan pojedzie do apteki, kupi co trzeba i wróci do mnie. Może być?
John wziął receptę i podrapał się po skroni.
- W inny sposób panu nie pomogę – dodała kobieta.
- No dobra, niech będzie.
- W porządku. Tu ma pan adres apteki która to panu wyda. – Wskazała na dolny róg kartki. – Gdzie indziej pan tego nie dostanie. A z tą pieczątką – Wskazała wyżej. – muszą to panu wydać. To tak na wszelki wypadek gdyby mieli jakieś wątpliwości. Po powrocie proszę pytać o Margaret Rodrigez.
- Dobrze. Dziękuję.
Zgiął receptę wpół, wsadził do kieszeni i wyszedł.
*
Wszystkie okienka w aptece były obstawione długimi kolejkami. Nikt nie wydawał się chętny do przepuszczenia mężczyzny z zakrwawionym ręcznikiem. Stanął więc na końcu jednego ogonka i przycisnął owiniętą dłoń do koszulki. Z minuty na minutę czuł narastającą frustrację.
- Co do diabła dzieje się w tym mieście?
Kiedy już wydawało się, że spędzi wieczność na przesuwaniu się ślimaczym tempem po wyszczerbionych od butów płytkach, zauważył jakieś poruszenie przy jednym z sąsiednich okienek.
Bez zastanowienia opuścił swoje miejsce i poszedł sprawdzić co się dzieje.
Okazało się, że jakiś dziadek wykłócał się, że leki które podała mu farmaceutka są za drogie. Żądał obniżenia ceny lub tańszych zamienników. Kobieta tłumaczyła mu cierpliwie, że to nie ona ustala ceny, a zamienników dać nie może bo na tego typu leki musiałby mieć nową receptę. Dziadek mówił, że nie ma zamiaru wracać do lekarza po kolejny świstek. Tymczasem ludzie w kolejce ciskali w niego nienawistnymi tekstami.
- To moja szansa – pomyślał John i podszedł do okienka.– Zapłacę za pana jeśli doliczy pan do rachunku tę receptę.
Starszy człowiek spojrzał na niego sceptycznie.
- Wie pan ile kosztują te leki? – zapytał, mierząc Johna wzrokiem.
- Cena nie gra roli. – Wskazał na czerwony opatrunek. – Trochę mi się spieszy.
- W takim razie, nie mogę się nie zgodzić. – Mężczyzna wyglądał na troszkę wstrząśniętego widokiem takiej ilości krwi.
- Świetnie – odparł John i włożył do okienka swoją receptę. – Proszę to doliczyć.
Kobieta w grubych okularach przejrzała ją, spojrzała na rękę Johna i zniknęła na zapleczu.
Kilka minut później szedł już do samochodu z siatką pełną leków i opatrunków. Aż do parkingu towarzyszył mu starszy mężczyzna.
- Bardzo panu dziękuję.
- Nie, to ja dziękuję – odpowiedział John
- Po prostu znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. – Staruszek uśmiechnął się szeroko. – Przez to co podają media, ludzie ostatnio trochę powariowali i z lekarzami i z aptekami jest ciężej. No ale, cóż... Do widzenia i jeszcze raz dziękuję.
- Do widzenia – odparł John. Po czym , po raz kolejny tego dnia wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku szpitala.
Po drodze zaczął się martwić, czy w ogóle będzie miał gdzie zaparkować. Przecież za pierwszym razem musiał zatrzymać się na zakazie, bo wszystkie miejsca były zajęte, a w czasie kiedy realizował receptę, sytuacja na parkingu mogła się pogorszyć. W końcu, w ciągu godziny sporo się może wydarzyć. Mogli przyjechać nowi pacjenci, których nie wpuszczono na oddział, rodziny i znajomi wpadli odwiedzić swoich bliskich i zostali odesłani z kwitkiem, a teraz kręcą się pod szpitalem. Nie wyobrażał sobie popylania z sąsiedniej ulicy, z krwawiącą ręką i siatką pełną bandaży.
- Trudno. – Pomyślał. – Najwyżej kogoś zastawię. Mam już dość biegania jak jakiś wariat.
Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy okazało się, że przed szpitalem nie ma nawet kogo zastawić. Parking był całkowicie pusty. Nie licząc kilkunastu wozów policyjnych i żółtej taśmy rozciągniętej dookoła jego granic z policjantami ustawionymi wzdłuż niej co kilka metrów, niczym pachołki na autostradzie.
- Zaczynam naprawdę odnosić wrażenie, że nie wiem o czymś bardzo istotnym.
Powoli podjechał do najbliższego radiowozu, zatrzymał się i opuścił szybę.
- Przepraszam! – Zagaił do opartego o maskę policjanta. – Mógłby pan podejść?
Mundurowy pośpieszył ku niemu, poprawiając po drodze przekrzywioną nieco kaburę. Nachylił się do okna i ściągną czapkę.
- Starszy posterunkowy Jaden Chan, w czym mogę pomóc?
- Prawie jak Jackie Chan – pomyślał John , wychylając się do policjanta o azjatyckich rysach i mało nie zarechotał. – Może mi pan powiedzieć co się tutaj wyprawia? – zapytał bez cienia rozbawienia w głosie. Co jak co, ale modulacja głosu wychodziła mu bezbłędnie w każdej sytuacji. Potrafił przykładowo w głębi duszy cieszyć się z czyjegoś nieszczęścia, podczas gdy na jego twarzy przewijały się uczucia smutku i współczucia. Podejrzewał, że dar ten odziedziczył po matce, która to nigdy nie okazywała prawdziwych uczuć, byleby tylko dostosować się do otaczających ją ludzi. Nienawidził tego jej… zakłamania, ale zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy był taki sam jak i ona. – Z godzinę temu było tu mnóstwo ludzi. Stało się coś?
- Szpital jest obecnie objęty ścisłą kwarantanną i zamknięty do odwołania.
- Kwarantanną? Byłem tu wcześniej, pielęgniarka miała opatrzyć mi rękę. – Pokazał policjantowi siatkę z apteki. – Pojechałem tylko odebrać receptę i miałem wrócić… Zaraz… jeszcze raz. Kwarantanną? – Pogubił się trochę w tym wszystkim.
- Poinstruowano nas tylko, abyśmy zabezpieczyli teren i odesłali cywili do szpitala św. Anny lub do domów.
- Świętej Anny? To ponad pięćdziesiąt kilometrów stąd. Co to za kwarantanna tak w ogóle? Co się stało?
- Nie mogę niestety udzielać żadnych informacji w tej sprawie.
Johnowi wydawało się, że posterunkowy sam chyba nie wiedział do końca, co się dzieje. Postanowił więc nie drążyć tematu.
- To mam teraz jechać do Świętej Anny?
- Będzie pan musiał. Takie mamy rozkazy. Część personelu również tam przewieziono. Tak więc powinni tam panu pomóc.
John zabębnił palcami zdrowej ręki o kierownicę.
- W takim razie, nie mam wyjścia. No cóż, mimo wszystko dziękuję.
- Proszę tylko uważać po drodze.
- Dziękuję. Będę uważał – mówił zasuwając szybę. Nie pozostało mu nic innego jak udać się do szpitala Św. Anny.
*
Prowadzenie sportowego samochodu jedną ręką, nie należało do łatwych. Mimo, iż jechał obwodnicą to jego licznik nie przekraczał osiemdziesiątki. Przy takiej utracie krwi i wiążącym się z tym osłabieniu, nawet wspomaganie kierownicy nie pomagało. Cały czas myślał też o zamknięciu szpitala i kwarantannie. Przez ostatnie dwa tygodnie, cały czas pisał i nie miał nawet czasu na przeglądnięcie prasy czy oglądnięcie wiadomości, nawet telefon sobie wyłączył, żeby Tony Raft przypadkiem go nie gnębił. Zwolnił nieznacznie, wrzucił kierunkowskaz i zatrzymał się na poboczu. Załączył światła awaryjne i zaczął grzebać przy radiu.
- Jak to się ustawia? – Jak dotąd korzystał tylko z wejścia USB, bo prowadząc samochód lubił słuchać muzyki. Obsługa radia była mu obca. Nigdy nie puszczali tam muzyki jaką lubił, a poza tym męczyły go dysputy na temat polityki. Tym razem, potrzebował jakiejkolwiek stacji, byle by tylko dawali tam jakieś informacje. Wciskał po kolei różne opcje na panelu dotykowym, aż w końcu usłyszał niewyraźny głos spikera. Włączył dostrajanie i podkręcił dźwięk. Zapowiedź jakiegoś hitu z listy Top 20. Miejsce drugie: kaskada dziwacznych dźwięków, głosu śpiewającej kobiety i łopoczących rytmicznie basów.
– Matko Boska! Teraz się czegoś takiego słucha? - John ściszył muzykę, wyłączył światła awaryjne i włączył się do ruchu. Miejsce pierwsze okazało się równie ujmujące jak drugie. Gdyby nie to, że gościu w radiu podał dwóch różnych wykonawców, John uznałby, że obie piosenki nagrała jedna i ta sama osoba. Do tego głucha jak pień. Zaczynał robić się śpiący i spostrzegł się, że jedzie coraz wolniej.
- Gdzie ten cholerny zjazd? Zaraz tu odpłynę.
„ Od czterech dni informujemy państwa o tajemniczym wirusie, który pojawił się w różnych częściach świata.” - Szybko otrząsnął się i podgłośnił radio. - „Przypomnijmy, że pierwsze doniesienia odebraliśmy niemal jednocześnie z kilku różnych krajów. Mimo wcześniejszych zapewnień epidemiologów, przypadki zakażenia obejmują swoim zasięgiem coraz większe rejony. Ponad 60% krajów gdzie odnotowana przypadki zakażenia, ogłosiło już epidemię. Czy można zacząć więc mówić o ogólnoświatowej pandemii? – Jakieś zakłócenia z innej stacji. - Dalej jednak nie podaje się żadnych szczegółów dotyczących samego wirusa. Nie wiemy co to za wirus, w jaki sposób się przenosi, ani czy zagraża on bezpośrednio życiu. Nie podano też objawów towarzyszących zakażeniu, co w wielu miejscach doprowadziło do paniki i masowych rejestracji w ośrodkach zdrowia. Funkcjonowanie kilkuset placówek na świecie zostało z tego powodu czasowo zablokowane. W ciągu ostatnich trzech dni, kilkadziesiąt szpitali zostało zamkniętych do odwołania. Pacjenci i lekarze zostali poddani kwarantannie. Zabroniono udzielania jakichkolwiek informacji na ich temat. Dostaliśmy też nieoficjalną informację, że głowy kilkunastu państw udały się wczoraj w rejony północnej Alaski. Nie jest to jednak informacja potwierdzona.” - Klakson wyjący po lewej, zagłuszył część relacji. John znowu nieumyślnie zwolnił. O mały włos nie przegapił też swojego zjazdu. - „… postaramy się na bieżąco informować państwa o wszystkich wydarzeniach związanych z nieznanym wirusem. Kolejny specjalny serwis informacyjny za pół godziny.”
John wjechał na parking Św. Anny. Z trudem znalazł wolne miejsce i z niemniejszym wysiłkiem się w nie zmieścił. Wyłączył radio, zgasił samochód i tępo wpatrzył się w przednią szybę. Nie mógł uwierzyć, że w czasie kiedy on pracował nad swoją książką, na świecie działy się takie rzeczy. Zamknięty w czterech ścianach, był całkowicie nieświadom tego wszystkiego. Gdyby nie rozciął sobie ręki, najpewniej dalej siedział by w domu, nie wiedząc o niczym.
- Tak mi się właśnie wydawało, że coś za cicho ostatnio na osiedlu – wybełkotał do siebie.
Z otępienia wyrwał go, nagły pulsujący ból w dłoni.