6
autor: minerwa
Szkolny pisarzyna
- Doktorze... – zaczęła siostra Margaret, kiedy tylko ją minął.
Zesztywniał. Był po prostu pewny, że siostra ucieknie z krzykiem, kiedy on się odwróci. Kiedy to jednak zrobił, nic się nie stało.
- Umówiłam na jutro panią Crowley, dobrze? – zapytała pielęgniarka. – Chciała przyjść o ósmej rano, ale przecież nie można tak zmieniać lekarzy, więc wpisałam ją dopiero na siedemnastą. Czy pasuje to panu?
- Co? – bąknął Hidden. – Ach, tak. Oczywiście, że pasuje. Dobranoc pani.
- Dobranoc doktorze.
Noc była dość ciepła, temperatura dodatnia i lekko padał śnieg, ale Hidden już na schodach zaczął się trząść. Czyżby zachorował? To niemożliwe, szczepił się przecież regularnie i pedantycznie przestrzegał zasad higieny. Czuł się jednak nieswojo, żeby nie powiedzieć źle. Zaczęło mu się kręcić w głowie i musiał się chwycić poręczy, żeby nie upaść. Jego samochód stał obok bramy. Wsiadł, pokręcił kierownicą i stwierdził, że nie da rady jechać. W ciasnym, przytulnym wnętrzu ogarnęła go nagle taka panika, ze odbiegł kilka kroków i nawet nie zamknął drzwi wozu. Rozpiął kurtkę i zdjął szalik, szyja piekła go żywym ogniem. Zaczął się drapać, po chwili chwycił garść śniegu i przyłożył sobie taki lodowaty kompres z obu stron. Przestraszył się, że zobaczy go ktoś z okien szpitala i pospiesznie wybiegł za bramę. Było mu teraz jeszcze bardziej zimno, ale wciąż trzymał śnieg przy szyi. Pieczenie jednak nie znikało, co więcej, promieniowało, obejmowało mu głowę i klatkę piersiową.
- Co to za dziwna choroba? – zapytał się tablicy z ogłoszeniami. Ta, oczywiście, milczała, ale Hidden nagle sobie przypomniał. Skojarzył proste fakty. To ten mały. On mu tak zrobił, w gabinecie, niebieskie światło i drobne, dziecięce paluszki, zaciśnięte na jego szyi tak silnie, że krzyknął, a potem zaczął się dusić..
Zatoczył się na kontener, upadł, zrzucając sobie na głowę śnieg z pokrywy. Resztką świadomości pomyślał, że ta choroba, czy też jak tam się to nazywa, postępuje i z każdą chwilą jest coraz gorzej. Miał wrażenie, że rośnie mu głowa, rośnie, rośnie do monstrualnych rozmiarów, tak samo szyja i cała reszta, ręce się trzęsą, a nogi są miękkie jak z waty. Cudem zszedł z głównej, oświetlonej ulicy w boczną, osłoniętą z obu stron wysokimi ścianami kamienic. środek chodnika, brukowany niewielką kostką, był wolny od śniegu. Hidden sunął po tym kawałku niemal na czworakach, nie miał siły podnieść głowy. Była taka ciężka, jakby ktoś nakładł w nią kamieni. Wyczuł z lewej jakiś ruch. Otworzyły się drzwi i stanęła w nich mała dziewczynka. Lekarz widział ją dziwnie z boku, wyolbrzymioną przez światło padające z wnętrza mieszkania. Opadł bezwładnie na chodnik, przewrócił się na plecy i zobaczył nad sobą skrawek nocnego nieba.
- Mamo! Tu leży jakiś pan!
Matka zapewne coś na to odpowiedziała, ale dziewczynka nie zwróciła na nią uwagi. Tak jak stała, bez kurtki i w domowym obuwiu, podbiegła do leżącego Hiddena. Złapała go za rękę i potrząsała.
- Proszę pana... Co panu jest?
Hidden pomyślał, że mała jest bardzo nieostrożna, ale ma złote serde. Nie bała się podejść do obcego człowieka, który przecież mógł okazać się niebezpiecznym przestępcą, specjalnie udającym niemoc.
- Dobre... dziecko... – szepnął obrzękłymi wargami. – Pochyl się... to coś... ci powiem...
Dziewczynka posłusznie przykucnęła. I wtedy ręce Hiddena – jakby należały do kogoś innego – podniosły się i chwyciły ją za szyję. Były większe niż łapki noworodka, więc mała nie zdążyła nawet krzyknąć. Nie wiadomo skąd pojawiło się niebieskie światło, w blasku którego jedynym wyraźnym punktem pozostały otwarte oczy dziewczynki, choć Hidden do końca nie był pewien, jakiego są one właściwie koloru. Poczuł, jak momentalnie wracają mu siły. Nie zwalniając uścisku, podniósł się. Dopiero potem usłyszał krzyk.
Puścił dziecko, opadło jak szmaciana lalka. W drzwiach kamienicy stała kobieta – zapewne matka – i wrzeszczała. Za nią pojawił się jeszcze ktoś. W górze, w jednym z okien zapaliło się światło. I jeszcze w innym. I z drugiej strony też.
Hidden nie czekał, aż obejrzą go sobie dokładnie. Rzucił się w ciemność, i po chwili biegu dotarł do domu. Zobaczył przytulny, złoty blask i zapukał do ustrojonych gałązkami świerka drzwi.
* * *
- To ty, James? – usłyszał, kiedy tylko przekręcił zamek w drzwiach. Wnętrze powitało go swojskim ciepłem i zapachem sosny, bo żona, wiedziona jakimś dziwnym odruchem, umieściła w każdym pokoju elektroniczny odświeżacz. W przedpokoju było ciemno, więc zapalił jedną z lamp, wiszącą koło szafy. Przy okazji, oczywiście, natknął się na lustro.
- Tak, to ja, kochanie! – odkrzyknął, a potem pochylił się nad szklaną taflą. Z zamkniętymi oczami. Drżąc na całym ciele, zdecydował się wreszcie je otworzyć.
Lustro pokazało go w szczytowej formie. Znikła ziemista cera i sine podkowy pod oczami, a one same jaśniały blaskiem, jak w chwili najwyższego szczęścia. Szyja, odsłonięta, bo przecież szalik gdzieś zgubił, a kurtki nie zapiął, też była najzupełniej normalna. Kołnierzyk koszuli miał lekko ciemniejszy kolor – od śniegu. Hidden czuł się całkiem dobrze, było mu nawet ciepło. Tajemnicza choroba – czy też cokolwiek innego to było – odeszła bez śladu.
- James... jak ty wyglądasz? – załamała ręce Christine, stając w drzwiach.
Hidden popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Jak to, jak wyglądam? – bąknął. – Normalne.
Christine popukała sobie palcem w czoło.
- Normalnie. Przewróciłeś się, tak? Spodnie całe w błocie, kurtka podarta, James, na pewno nic ci się nie stało?
- Prze... przewróciłem się... – Hidden dopiero teraz zauważył stan swojego ubrania. Cały był ubrudzony błotem. Błotem z TAMTEJ ulicy.
- Długo jeszcze będziesz powtarzał to, co do ciebie mówię? – Christine podeszła i cmoknęła go w usta. – Och, James, nie powinieneś tyle pracować.
- Chyba... Chyba jestem zmęczony. – Hidden ominął ją i otworzył drzwi do łazienki. – Muszę się umyć. Później... później porozmawiamy.
Pierwszą czynnością, jaką wykonał po zamknięciu drzwi, było zerwanie z siebie wszystkich ubrań. Czapka, kurtka, spodnie... Potem nalał do wanny prawie gorącej wody, ostrożnie wszedł do niej i zasyczał. Odkręcił na chwilę niebieski kurek, a potem ułożył się wygodnie.
- Zrobiłem temu dziecku... krzywdę – szepnął. – Ja, lekarz pediatra. Krzywdę... Bo właściwie to co ja zrobiłem?
Zamknął oczy, westchnął głęboko. Próbował znaleźć coś, co w jego ciele grałoby inaczej – jakąś bolącą kostkę, dziwnie drgający mięsień, cokolwiek – ale nic z tego. Czuł się świetnie, jak nowonarodzony. Ani śladu, oczywiście, po wcześniejszych dolegliwościach.
- A jeżeli będą mnie szukać? – aż poderwał się w wannie. – Widzieli mnie przecież. Znajdą ślady. I co ja im wtedy powiem? że zgłupiałem? Odbiło mi? Napadł mnie niemowlak i...
I co?
Muszę pozbyć się tych ubrań, pomyślał z rezygnacją, spalić je, wyrzucić, w każdym razie unicestwić tak, żeby nikt ich nie znalazł. W razie czego – to nie ja. Nie wiem o niczym. Nic nie pamiętam. Tak...
Wyjął z wanny jedną nogę, ale zaraz włożył ją z powrotem. A ślady? Chodnik był pusty, być może nikt nic nie zauważy. Ale policja działa. Wystarczy, że matka tej dziewczynki pójdzie właśnie na policję. Zresztą co ja powiem żonie? Co ja zrobię ze sobą, jak będę żyć z dnia na dzień, ze świadomością, że...
Zdawał sobie sprawę, że może trochę wszystko wyolbrzymia, ale tak właśnie w tej chwili myślał. Nie potrafił sobie tego w żaden sposób przetłumaczyć. To, co zrobił tamtej dziewczynce, wydawało mu się czymś tak okropnym, że czuł do siebie skrajne obrzydzenie. Skrajne obrzy... dzenie... dzenie...
Zasnął.
Christine przez ten czas pościeliła łóżko, zapaliła kilka małych świeczek i delikatnie ułożyła je w wypełnionej wodą salaterce. Później uczesała włosy, założyła różową koszulkę i usiadła w fotelu przed kominkiem. Rozmarzyła się.
Marzyła o dzieciach, rzecz jasna. James miał ich tych dzieci na pęczki. Małych, większych i tych całkiem dużych. Złotowłosych, rudych, wielkookich, cichych i płaczących z byle powodu. Ich maluszek, naturalnie, miałby ciemne włoski, piwne oczy i mały nosek. Zaczęła wyobrażać sobie, jak nosiłaby swoje dziecko po całym domu, śpiewała mu kołysanki, które pamiętała z czasów, kiedy matka usypiała jej młodszego brata. W ogóle robiłaby wszystko dla tego dziecka. Bardzo pragnęła mieć chociaż jedno.
Marzenia marzeniami, ale... Spojrzała na zegarek. Północ. James już od pół godziny siedział w łazience. Christine zerwała się, pobiegła do przedpokoju.
- James, wychodź już! Czy ty nigdy nie możesz opuścić tej łazienki z własnej woli?
Hidden przez sen usłyszał jej wołanie, ale nic sobie z niego nie robił. Trwał w galaretowatej, różowej mazi i był bezgranicznie szczęśliwy.
- James! – krzyknęła raz jeszcze Christine.
Wtedy obudził się całkowicie. Woda była już zimna.
- Idę, idę, nie krzycz tak – odpowiedział, wyskoczył z wanny. Kopnął brudne ubranie pod szafkę, wylał wodę i zawinął się w wielki, biały ręcznik kąpielowy. Otworzył drzwi.
- Och, jak ty pięknie wyglądasz! – udał zdumienie na widok czekającej w korytarzu Christine. – Wiesz co, kochanie, pomyślałem sobie...
- Co sobie pomyślałeś? – żona spojrzała na niego z pobłażaniem. – Potrzebny ci będzie nowy akumulator do samochodu, tak? A może uszczelki?
- Ależ skąd, kochanie – Hidden uśmiechnął się szelmowsko. Pamiętał, że przed chwilą był bardzo nieszczęśliwy, ale nie wiedział, dlaczego. Za to teraz miał myśli pełne Christine i to było bardzo przyjemne. – Pomyślałem właśnie, że moglibyśmy zacząć starać się... o dziecko.
I must say I'm disappointed in your progress. I imagined you would be here sooner.