Tego dnia ponownie spotkałem Marka. Zastanawiam się, czy można to nazwać spotkaniem, gdyż on nie był świadomy mojej obecności. Mimo wszystko dobrze było znowu zobaczyć starego druha, choć nie zamieniłem z nim ani słowa. Za to on powiedział mi o sobie wiele, może nawet więcej, niż przez całą naszą wcześniejszą znajomość. I zrobił to bez słów.
To był szary, jesienny dzień - jeden z tych, które przykuwają człowieka do fotela, wciskają mu w ręce gazetę i nie pozwalają się ruszyć, chyba że po herbatę. Ale nawet earl grey wydaje się być w takie dni bardziej grey niż earl. Mimo wszystko udało mi się przemóc chandrę i wrzuciłem na siebie płaszcz, by chwilę później maszerować ulicami Wrocławia.
Ktoś postronny mógłby uznać, że gdzieś się spieszę, lecz dla mnie tempo marszowe jest idealne do spaceru. Nogi poruszające się z precyzją wskazówek zegarka, w rytmie podświadomie narzucanym przez wspomnienia. Raz, dwa, raz, dwa… Jak w wojsku. Kiedy idę gdzieś z żoną, muszę ciągle się hamować. Jeśli o tym zapomnę, Karolina musi biec, by dorównać mi kroku. Takie życie.
Dziarskim krokiem przemierzałem ulice miasta, wałęsając się bez określonego celu. Chmury ciasno pokrywały niebo, nie przepuszczając ani na chwilę słońca. Drzewa, ogołocone do reszty z liści, oczekiwały w spokoju na przyjście Królowej śniegu. Zawiał chłodny wiatr, podniosłem więc kołnierz płaszcza, bo jak zwykle zapomniałem założyć szalika. Niektórzy nie uczą się nawet na własnych błędach.
Tymczasem zaszedłem na ulicę Bardzką, pod kościół św. Ducha. Jaskrawopomarańczowy tynk gryzł oczy, tak jak i forma świątyni. Nigdy nie przepadałem za nowoczesną architekturą sakralną - nie przemawiały do mnie bezkształtne bryły, które tworzyli projektanci. To samo uczucie targało mną po wizycie w łagiewnikach – tamtejsze sanktuarium przywodziło mi na myśl utuczonego bażanta, a nie dom boży. Ale cóż, byłem tylko niepostępowym tradycjonalistą, którego pociągały mroczne nawy i cieniste krużganki. Takich jak ja powinno się tępić, czyż nie?
Wrocławski kościół także nie przypadł mi do gustu. Olbrzymi, nieproporcjonalny w stosunku do reszty świątyni krzyż tkwił na dachu, w zamierzeniu architekta mając prawdopodobnie oszałamiać wiernych swym ogromem. Mnie bynajmniej nie obezwładnił jego widok – miałem tylko wrażenie, że zaraz się przewróci i z łoskotem zanurkuje w chodnik. Westchnąłem, i wiedziony siłą wyższą, wszedłem po schodach do trzewi sanktuarium, mijając po drodze tablicę z ogłoszeniami, które jak zwykle zignorowałem.
Natknąłem się akurat na pogrzeb – trumna na katafalku pośrodku kościoła, obładowana wieńcami, szczerzyła się do mnie mosiężnymi uchwytami. świątynia była prawie pusta, oprócz mnie i zmarłego przebywały w niej cztery osoby. Kapłan uzbrojony w stułę spowiadał jakąś babcię, za nią stał w oczekiwaniu na swoją kolej starszy, siwiejący mężczyzna. Czwarta postać klęczała niedaleko trumny, plecami do mnie. Barczysty szatyn w garniturze zatopiony był w modlitwie. Kiedy powoli podszedłem bliżej, ujrzałem, że podpierał opuszczoną głowę dłońmi, zakrywając twarz. Pomimo tego, że nie widziałem jego oblicza, coś mi mówiło, że znam tego człowieka. Usadowiłem się w ławce jakieś cztery kroki od niego, w miejscu, z którego mogłem go spokojnie obserwować, jednocześnie pozostając poza zasięgiem jego wzroku. Dopiero teraz zorientowałem się, że nie opuściłem kołnierza płaszcza. Z rozwianym włosem i zakrytą twarzą musiałem wyglądać jak szpicel z taniego filmu wojennego. Nie przejąłem się jednak zbytnio tą myślą i przyjrzałem się bliżej mężczyźnie. Nurtowała mnie myśl, że znałem skądś tego faceta. Postawa, szerokie barki, śmiesznie małe uszy…
Nagle podniósł głowę i wpatrzył się w krucyfiks stojący przy ołtarzu.
Chryste.
Wtedy go poznałem.
Marek, mój kolega z wojska. Nie zmienił się prawie wcale, jedynie zaczerwienione, opuchnięte oczy różniły go od rezolutnego mocarza, którego pamiętałem. Miło jest czasem spotkać kogoś znajomego, chociażby i w kościele, ale widok, który sobą reprezentował, do miłych nie należał.
Zupełnie się rozkleił. Na jego policzkach widać było rumiane pręgi, wyżłobione łzami. Wielkie, kwadratowe dłonie były jeszcze wilgotne.
Nigdy w życiu nie pomyślałem o tym, że Marek mógłby płakać. Kiedy na strzelnicy jakiś niezdara palnął go w łydkę, ten tylko się skrzywił, choć na nodze powstawał mu makabryczny wodospad. Wydawało się, że facet jest nie do ruszenia, twardy jak głaz i niemy na ból niczym drzewo.
A jednak myliłem się. Kiedyś słyszałem, że każdy skrywa przed światem fragment swojej osobowości, ale nie przywiązałem do tego wielkiej wagi. Najwyraźniej coś w tym było. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że ten rasowy twardziel może wyrzucić z siebie łzę.
Poczułem, jak drży cokół mego światopoglądu.
Tymczasem Marek wpatrywał się w twarz Chrystusa Ukrzyżowanego, poruszając ustami w bezgłośnej modlitwie. W jego spojrzeniu widać było ból i nadzieję, zmieszane w niezwykłym tańcu uczuć.
Splótł palce, po czym oparł na nich brodę i w tej pozycji kontemplował krucyfiks. Był przy tym nieruchomy niczym posąg, w który się wpatrywał. Tworzył z nim dziwną całość, jedność – taki ponadnaturalny, marmurowy dublet. W pewnym momencie wydawało mi się, że prędzej Chrystus zejdzie z krzyża, niż Marek oderwie od niego wzrok.
Nigdy nie podejrzewałem go o religijność. W wojsku najzwyczajniej ignorował krzyże, a w rozmowach z kapelanem nie zwracał uwagi na jego koloratkę. Nigdy też nie widziałem, aby się żegnał. Ot, zwyczajny wierzący - niepraktykujący. A tutaj…
Na jego usta wychynął uśmiech. Powoli, delikatnie, ale zdecydowanie. I bynajmniej nie był to ten, który znałem – szeroki, pełną gębą, który pojawiał się po opowiedzeniu kolejnego rubasznego kawału o Marynie i jej czterech literach. Nie. Ten był subtelny, wysublimowany, i dałbym głowę, że oddawał stan ducha Marka.
Mój dawny kolega odetchnął głęboko i, ciągle wpatrując się w krzyż, wsunął dłoń za połę marynarki. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, co stamtąd wyjął!
W jego palcach błyszczał różaniec z polerowanych kryształków. Kaskada paciorków opadła wzdłuż jego przedramienia, kontrastując z czernią rękawa.
Zacząłem się zastanawiać, czy to aby ten sam człowiek, którego poznałem dwa lata temu. Wątpliwości rozwiały się jednak po chwili niczym dym. To był Marek, ten Marek. Cóż, prawie.
Skierowałem swój wzrok w stronę katafalku, poszukując naiwnie tabliczki z personaliami zmarłego. Oczywiście, nic mi to nie dało.
Poczułem się jak natręt, persona non grata. Mucha na świeżym chlebie.
Wstałem ostrożnie z ławki, uważając, żeby nie skrzypnęła i udałem się ku wyjściu. Po drodze przystanąłem przed tablicą ogłoszeń. Znalazłem klepsydrę bez trudu. „Adrian łęcki, zm. śmiercią tragiczną” – głosiła. Zrozumiałem.
Mały Adrianek, chroniony przez starszego brata, choć sam dałby sobie doskonale radę. Niższy od Marka, ale równie barczysty blondyn sypał kawałami jak z rękawa – to było u nich rodzinne. świetnie grał w brydża, zawsze miał przy sobie talię kart w paczce po Camelach. Wysłany do Iraku. Wrócił na tarczy.
- Amen – usłyszałem za plecami. Poprawiłem kołnierz i wyszedłem na szare ulice miasta.
Wspomnienia szarego dnia (wprawna wprawka)
1(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.