Pamiątka z deszczowych ferii [obyczaj, przyroda]

1
Świat sepią malowany.
Wygląda to tak, jakby okoliczna szarość rozlała się do jeziora, które nie ma w zwyczaju zachwycać szmaragdowym odcieniem jak podczas wiosny lub lata.
Ale nic nie szkodzi.
To wszystko wina deszczu. Siąpi taki całe dnie i zmieszany z kurzem osiada na policzkach.
I jeszcze to wina nieba. Zamknęło się na błękit, zmętniało i poszarzało. Nikogo już nie dostrzega.
Dlatego zwierciadło jeziora musi przyjmować coraz to nowe łzy. Gdzie pomieści tyle kropel? Co się stanie, gdy wystąpi z brzegów. Zapragnie być rzeką? Czy rwąca powodzią zabierze ze sobą wszystko co napotka na swojej drodze?
Ja bym tak zrobiła na jego miejscu.
Mijam altanę, a obok niej dwie monumentalne tuje. To nie jakieś tam jakieś krzaczki przystrzyżone, ale ogromne drzewa. Pomniki przyrody jak się patrzy. I wiecznie zielono mają w koronach.
Inni bywalcy okolic jeziora - wielkie i pękate buczyny może i by chciały dojrzeć wiosnę, ale na razie rdzawe dywany z liści mają pod sobą, a same połyskują srebrną korą i ogołoconymi gałęziami. Namakają deszczem i czernieją.
Ja też namakam jak to jezioro i buczyny oraz rdzawe podłoże. Ale nie czernieję, przynajmniej na zewnątrz.
Stromy pagórek podszyty liśćmi buczyn, u podnóża tuli do siebie ławeczki. Przemokły do ostatniej deski.
A więc niestrudzona krążę z parasolką, wciąż po tych samych ścieżkach. Jestem księżycem Ziemi Wzgórz, którą pokochałam, gdy tylko pierwszy raz ujrzałam jej oblicze.
Nawet w szarudze i brzydocie dostrzegam jej piękno. Na dobre i złe się z nią witam i żegnam nazbyt opieszale. Może to jest prawdziwa miłość.
Gdy chcę odpocząć, ruszam na ryneczek, gdzie rzeźba świętych i pręgież oraz zabytkowe kamienice dawno zapomniane nostalgie uosabiają.
I jest wśród nich moja wisienka na torcie, a raczej kawiarenka w bardzo starym budynku.
Tam czeka towarzysz podróży. Z herbatą cytrynową, rzecz jasna niesłodzoną, wita mnie przy stoliku.
Zastanawia się, jak długo można chodzić w deszczu, a ja odpowiadam, że całe życie. To się zdarza.
Pyta, czy nie przemarzłam. Odpowiadam, że trochę. Proponuję, bym zamówiła to samo – herbatę z cytryną bez cukru. Ponoć rozgrzewa ten zimny i wietrzny krajobraz.
A ja nie mam pojęcia, jaką porę roku mamy. Wiem tylko, że późną. Za późną. Śliską i mokrą. Niedbałą o nic.
Pustą?
Nagle porywają mnie dekoracje przy oknach. Wielkie ręcznie zdobione pierniki leżą w koszyku. Pilnują ich dziadkowie do orzechów i renifery. Wyciągam dłoń, a oni patrzą krzywo. Bez obaw, chcę tylko uwiecznić was na fotografii.
Zamawiam kardamonowo imbirową herbatę z dużą ilością cukru. I ciasto marchewkowe pod gęstą pierzynką kremu śmietankowego. I oczywiście sernik z wiśniami. Nazwijmy to wszystko słodkim obiadem.
Na regale z pamiątkami moją uwagę przyciąga książka kucharska. Pańskie jadło. Dania hrabiostwa ziemi ( tu pada nazwa, jakiej).
Zaglądam tam i widzę ciekawe propozycje dań; pełno jest tych mącznych - gotowanych lub pieczonych z dodatkiem mleka i powideł: jakichś chlebowych maczanek, zapiekanek ryżowych, klusek wszelakich puszystych, mniej puszystych, grubszych i drobniejszych… Są też zupy takie jak na przykład zalewajki, kartoflanki no i dania mięsne, ale te ostatnie już bardziej przypominają teraźniejsze.
Książkę wzbogacono o symboliczne rysunki i zadbano by była napisana w staropolskim języku, ale także uatrakcyjniona o przysłowia i powiedzonka polskie jak i niemieckie. Okładka jest ładna – sztywna, gruba i stylowo ilustrowana.
Może bym i kupiła. Następnym razem.
I znowu oznajmiam, że idę, ale nie nad jeziorko, a odwiedzić starą Przyjaciółkę.
Po raz kolejny się wymykam.
Wiatr wygina gałęzie i moją parasolkę.
Nie wiem czy stać mnie na kolejną i wciąż kolejną... Nie potrafię już uciec przed deszczem.
Więc cała przemoczona i tak postanawiam odwiedzić Przyjaciółkę.
Mieszka na wzgórzu. Serpentyna krętej ścieżki prowadzi mnie do jej siedziby.
Wspinam się po zawiłości terenu, krocząc wśród nieruchomej armii smukłych i wysokich buków. O tej porze nie rozpościerają nade mną baldachimu z kipiących soczystą zielenią liści.
Drzewa są nagie, a to ja czuję się zawstydzona. Może nie powinnam ich podglądać? To zaklęci rycerze, gotowi zerwać się z korzeniami, w razie, gdyby ktoś zagrażał damie tego wzgórza.
Nawet ja zaczęłam sobie wyobrażać, że nagle zamieniam się w brzozę i tu wrastam. Po prostu zostaję na dłużej.
A Ona? Nie wiem, kim była. Chyba musiała umrzeć młodo. Wieki temu tutejsi nazywali ją Piękną Rozalią.
Lubię odwiedzać tę damę, a nawet mówić do niej. Może i nie jest zbyt rozmowna, ale zawsze wysłucha. Ani drgnie, tylko leży w na swoim postumencie, a w dłoniach trzyma czaszkę.
Kilka metrów dalej zbudowano niewielką kaplicę. Zamknięta na cztery spusty niszczeje. A dookoła deszcz zawodzi.
Mówię coś do mojej Przyjaciółki, a tu nagle w ucho wpadają mi jakeś głosy i śmiechy. Kto ma czelność burzyć nasz spokój?!
To tylko turyści – jakaś para robi sobie zdjęcia w tę szarugę, zawieję i ulewę. W końcu podchodzą i pytają o drogę do schroniska.
Tłumaczę, że muszą zejść z pagórka i wrócić na drogę.
Ja też już powinnam wracać. A nie chcę się z nią rozstawać.
Obiecuję, że wrócę, Moja Droga.
„Niedługo przyjdzie wiosna, zobaczysz. Wtedy lepiej cię ugoszczę, Kochana. Tylko dotrwaj do wiosny, bo o siebie się nie martwię. Miej i ty cierpliwość kamienia.”
Wracam do kawiarni na rynku. Tym razem zamawiam herbatę bez cukru.
Towarzysz podroży stwierdza, że nasiedział się bardzo, do tego stopnia, że nawet w tym deszczu gdzieś by poszedł, po chwili jednak pyta, czy nie przemokłam i czy nie powinnam wracać do domu. Chce nawet dać mi swój sweter.
Ale ja jestem przygotowana na deszcz. Mam zapasowe ubranie. Nawet buty.
W sam raz na spacer po parku. Biorę pod rękę towarzysza podróży. I tak sobie kroczymy aleją dostojnych kasztanowców oraz starych willi i domów zdrojowych.
Od kiedy urodziłam się w miesiąc deszczowy i ponury, pogoda mnie nie zraża.
Przecież jestem córką Listopada.

Pamiątka z deszczowych ferii [obyczaj, przyroda]

2
Przeczytałem z zainteresowaniem, gdyż tak się akurat złożyło, że od bardzo dawna nie natknąłem się na deszczową prozę. Fakt, że specjalnie nie szukałem. Trzy dekady temu pożegnałem się z Doliną Muminków właśnie w listopadzie; od tamtej pory – posucha. Nie tęskniłem za czytaniem o deszczu, niemniej miło było wsiąknąć w Twój świat przedstawiony.

Udzieliły mi się chłód, wilgoć i wiatr panujące w przyrodzie, a jednocześnie poczułem wewnętrzne ciepło, jakie nosi w sobie bohaterka-narratorka. Niepokojące jest, gdy mówi o sobie, że namaka, ale nie czernieje przynajmniej na zewnątrz – w domyśle: wewnątrz chyba jednak tak. Później okazuje się, iż jest przygotowana na deszcz, nie daje się pogodzie; więc raczej nie ma się czym martwić.

Narracji nie podzieliłaś na wyraźne sceny, za to poszatkowałaś na (w większości) krótkie linie, a te na (najczęściej) krótkie zdania. Sądzę, że wiem, czemu tak. Ja sam często myślę w podobny sposób. Uzewnętrznienie tego, choćby w narracji przypisanej do wymyślonej postaci, odczuwam jako pewnego rodzaju obnażenie.

Podoba mi się, iż nawet rozmowa jest przedstawiona jako jednostronna relacja („on pyta, czy…; odpowiadam, że…”). W dłuższym tekście takie coś mogłoby być nużące, zatem złamanie monotonii konwencjonalnym dialogiem byłoby wskazane; jednak tutaj jest na tyle krótko, że konsekwentne wypisywanie tylko myśli, odczuć i spostrzeżeń bohaterki oceniam na plus. Nawet tam, gdzie mówi posąg, nie dajesz dialogu, a tylko cudzysłów – co zrozumiałe, gdyż posągi nie mówią, więc i to pochodzi z umysłu bohaterki.

Spojrzałem na parę innych Twoich utworów napisanych w podobnej konwencji. Tam dialogi występują w postaci jawnej. To, że tutaj takich nie ma, może oznaczać, iż masz dryg i podświadomie wyczułaś, że w tym przypadku tak będzie lepiej; albo iż masz warsztat i świadomie uznałaś. Najlepiej mieć jedno i drugie (czego życzę Tobie, nam wszystkim tutaj, a na końcu sobie). Tak czy owak – dobrze.

Krótkie zdania budują styl, ale niosą też pułapki. Uważam, iż wpadłaś w co najmniej jedną, o tutaj: „Stromy pagórek podszyty liśćmi buczyn, u podnóża tuli do siebie ławeczki. Przemokły do ostatniej deski”. W drugim zdaniu trzeba domyślić się podmiotu. Moim pierwszym wyborem był podmiot zdania wcześniejszego: pagórek. Pagórek jest (jaki?) przemokły, czyli przemoknięty. Późniejsze „do ostatniej deski” wskazuje, że chodzi jednak o ławeczki, które (co zrobiły?) przemokły. Ot taki pomniejszy zgrzyt, którego by nie było, gdybyś akurat tutaj nie poszatkowała na dwa całkiem osobne zdania, a użyła przecinka: „pagórek tuli ławeczki, które przemokły”.

Reszta z tego, co mi nie pasowało, to głównie pojedyncze słowa niefortunnie dobrane ze względu na znaczenie. Konkretnie:
  • „Świat sepią malowany. Wygląda to tak, jakby okoliczna szarość rozlała się […].” – Sepia to brąz. Od razu wprowadzasz szarość, później jest jeszcze szaruga. Gdzie brąz? Gdzie ta sepia? Nie ma.
  • „Dlatego zwierciadło jeziora musi przyjmować coraz to nowe łzy. Gdzie pomieści tyle kropel? Co się stanie, gdy wystąpi z brzegów. Zapragnie być rzeką?” – Podmiotem jest zwierciadło, nie jezioro. Zwierciadło to powierzchnia. Mogę wyobrazić sobie, że powierzchnia przyjmuje łzy; ale nie, że mieści krople czy staje się rzeką. Jezioro – owszem. Być może Twym zamysłem było mówić tu o jeziorze, lecz z gramatyki to nie wynika.
  • „Inni bywalcy okolic jeziora - wielkie i pękate buczyny […] połyskują srebrną korą i ogołoconymi gałęziami.” – Jak wyglądają pękate zbiorowiska buków? (o to chodziło, prawda?). Mogę sobie wyobrazić pojedynczy buk z pękatą koroną, ale tylko jeśli nie ma ogołoconych gałęzi. Czym jest pękata buczyna z ogołoconymi gałęziami – doprawdy nie wiem. Nie to jest jednak najgorsze. Najbardziej krzywię się na użycie słowa „bywalec”. Bywalec to ktoś, kto bywa, a nie cały czas jest. Bywalcem okolic jeziora może być łoś lub wilk: przyjdzie, pobędzie, odejdzie, wróci. A drzewo lub cały zagajnik? – absolutnie nie. No, chyba że mówimy o perspektywie kilku tysięcy lat: kiedyś tu buków nie było, pojawiły się na kilka wieków, z jakichś powodów przestały występować, później znów wróciły. Wtedy tak, wtedy to „bywalcy”. Nie odniosłem wrażenia, iż chciałaś opisać tak długi okres. Słowo „mieszkańcy” bardziej mi tu pasuje.
  • „Tłumaczę, że muszą zejść z pagórka i wrócić na drogę”, a dwa zdania później „obiecuję, że wrócę, Moja Droga”. – Słowo „droga” ma dwa znaczenia. W moim odczuciu użycie obu tak blisko siebie ma sens, jeśli robi się to w konkretnym celu, np. dla humoru. Cel ten nie musi być od razu oczywisty; niekiedy autor chce, by czytelnik doznał zaskoczenia i pozastanawiał się, o co chodzi z taką grą słów (zaskoczenie czytelnika samo w sobie może być celem). Przeczytawszy pierwsze zdanie, zafiksowałem się na znaczeniu „droga – szlak”, więc „Moja Droga” nie od razu zinterpretowałem jako wołacz, nawet mimo wielkich liter. Nie dostrzegam, w jakim celu miałabyś mnie tu zaskakiwać, więc to chyba samo wyszło; a jeśli tak, to nie powinno było.
Trochę nie pasuje mi zdanie „od kiedy urodziłam się w miesiąc deszczowy i ponury, pogoda mnie nie zraża”. Dla mnie jest w nim sugestia, że narratorka urodziła się wiele razy, lecz dopiero urodziny w miesiącu deszczowym i ponurym to był przełom. Coś jak „od kiedy odwiedziłam Paryż wiosną, kocham Francję”. W domyśle „wcześniej nie kochałam i nawet odwiedziny zimą czy latem nie wystarczyły, by to zmienić”.

Podoba mi się, iż skorzystałaś ze swobody twórczej i pisałaś o Przyjaciółce z użyciem wielkiej litery. Listopad również dostąpił takiego uwznioślenia, towarzysz podróży natomiast – nie. Widzę takie detale, interpretuję, mają one znaczenie.

I ta jedna linijka, perełka. Zazwyczaj dla cytatów nie używam specjalnego formatowania, gdyż burzyłoby ono mój tok wypowiedzi; cudzysłów zwykle wystarcza. Linijka, o której mówię, zasługuje na bycie wyróżnioną, robię zatem wyjątek. Oto ona:
Zastanawia się, jak długo można chodzić w deszczu, a ja odpowiadam, że całe życie. To się zdarza.
O sepii i bywalcach zapomnę, lecz tę linijkę będę rozpamiętywał, chodząc w deszczu.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”