Od razu uprzedzam, że to nie moje dzieło, lecz tekst mojego dobrego kolegi, który zastanawia się czy dalsze pisanie w jego wypadku ma sens. Dziękuje za wszelkie opinie i oceny.
DZIECINNY STRACH
Pamiętam dobrze tę zimę, chociaż było to może dwadzieścia lat temu. Była mroźna jak nigdy. Nie spotykaliśmy się często, bo nikomu nie chciało się wychodzić z domu na dwudziestostopniowy mróz i śnieg po kolana. No i nie mieliśmy zbyt wielu okazji do rozmów, bo telefony nie były jeszcze tak popularne, jak teraz. Słowem: nasz zespół na okres zimowy jakby zapadł w letarg. Nikt z nas jednak nie leniuchował. Podczas gdy ja wytrwale wymyślałem nowe riffy na gitarze, Maciej cały czas bębnił na perkusji, opracowując nowe przejścia, Andrzej myślał nad tekstami, a nasi bliźniacy, Paweł z Piotrem, oprócz pracy nad doskonaleniem swoich umiejętności gry na gitarze, cały czas myśleli nad możliwie jak najbardziej wymyślnymi kompozycjami. Mieli do tego talent. Kilkanaście riffów na utwór oraz płynne przejście od fragmentu szybkiego, granego w szalonym tempie do refleksyjnej, powolnej solówki – to były główne cechy ich utworów. Mieli talent. Nie będę ukrywał, że to właśnie dzięki nim wynieśliśmy się tak wysoko i zarobiliśmy tyle kasy, chociaż patrząc z perspektywy dnia dzisiejszego jestem szczęśliwy, że ich już nie znam i właściwie to wolałbym ich nigdy nie poznać.
Od czasu do czasu wyglądałem za okno i spoglądałem na biały świat. Nie lubiłem go. Oczy mnie bolały ilekroć tylko na niego spojrzałem. Ciągnąca się jakby w nieskończoność zimna, biała pustka. Biały puch pokrył wszystko, co się dało, zasłaniając przede mną piękno właściwego świata, nie dając nic w zamian. Nachodziły mnie różne myśli, miałem lekkie załamania nerwowe i chyba nawet jakąś odmianę depresji. Nieważne. W każdym razie nie tylko mnie nachodziły takie myśli. Izolacja od świata, zamknięcie w czterech ścianach i kilkutygodniowa stagnacja nie pozostały bez wpływu także na moich przyjaciół. I chyba właśnie dlatego wydana kilka miesięcy po zakończeniu tej zimy płyta (ostatnia nagrana jeszcze w piątkę, przed śmiercią Pawła i moim odejściem) została przez wszystkich okrzyknięta najbardziej mroczną płytą w naszej karierze, pełną pesymizmu i czarnowidztwa, powodującą u słuchacza chwile zwątpienia, smutku i melancholii. Podobno było parę samobójstw inspirowanych tekstami z tej płyty… Opiekuńcze mamusie zaraz na nas wsiadły, mieliśmy też niełatwą przeprawę z Kościołem. Chodziło o wywoływanie u młodych ludzi stanu przygnębienia czy coś. Ale nie było to przez nas zamierzone. Po prostu, pisząc kawałki na tę płytę, zamienialiśmy na nuty te wszystkie uczucia podczas samotnej, mroźnej zimy. A że uczucia były jakie były, to taka była też płyta. Teksty Macieja, moje riffy, kompozycje Piotra i Pawła… To wszystko było przygnębiające i wcale się tego nie wypieram. Ta płyta była taka, jakie były wówczas nasze umysły: smutne, przerażone samotnością i pustką. Myślę, że wielu młodych ludzi, którzy nie mogli znaleźć swojego miejsca w życiu czuło dokładnie to samo. Któż z nas nie zna uczucia osamotnienia? Kto nie boi się, że będzie sam, odrzucony przez innych? Myślę, że młodzi słuchając naszej płyty, zatytułowanej „Sami” inaczej rozumieli te teksty niż my. Podczas gdy my nagraliśmy cały nasz smutek na krążek, oni jak to młodzi ludzie miewają w zwyczaju, przyjęli go nie jako nasz, ale jako swój własny smutek, spowodowany podobnymi, ale przecież w gruncie rzeczy zupełnie innymi przyczynami.
Po wydaniu tej płyty mieliśmy zrobić sobie przerwę na kilkanaście miesięcy. Mieliśmy dość księży, którzy na religii nawijali o szkodliwości naszego zespołu i tanich gazet, które nie mogły powstrzymać się przed dodawaniem przy każdej okazji do nazwy naszego zespołu sformułowania „propagujący samobójstwo” lub – co gorsza – „satanistyczny”, co było totalną bzdurą, obelgą i uderzeniem w naszą dumę. Zwłaszcza dla mnie, jedynego praktykującego i głęboko wierzącego katolika w zespole, było to określenie nie do zniesienia. Kiedyś, będąc na mszy, słyszałem księdza mówiącego podczas kazania o naszym zespole. Było mi strasznie głupio i przykro, ale ksiądz chyba nie wiedział, że jestem na tej mszy… Gdyby wiedział, pewnie jeszcze wskazałby na mnie palcem. Po kilku miesiącach wrzawa, na szczęście, ucichła, chociaż już na zawsze naszą nazwę kojarzono tylko z jednym: z samobójstwami. Doszło do tego, że wstydziłem się przyznać do tego, że grałem w tym zespole i zacząłem rozważać odejście z niego.
Wszystko zaczęło się siedem lat wcześniej, kiedy poznałem bliźniaków. Piotr i Paweł, gitarzysta i basista, mieli już gotowe kilkanaście utworów i szukali kogoś, kto pomógłby im to zagrać. Byli młodzi, narwani i napaleni. Pełni entuzjazmu, którego zawsze im zazdrościłem. Oczywiście, przyłączyłem się do ich grupy, od razu wciągając też mojego kumpla Andrzeja, który był świetnym, chociaż chwilowo bezrobotnym wokalistą. Andrzej od razu napisał nowe teksty do utworów bliźniaków, a oprócz tego załatwił perkusistę (nawet nie pamiętam jak ten miał na imię) i w ten sposób zaczęła się nasza kariera. Potem były małe zawirowania w składzie, perkusiści przychodzili i odchodzili, ale koniec końców trzy lata temu przyszedł Maciek i wszystko wskazywało na to, że zostanie z zespołem jeszcze bardzo długo…
Przed płytą „Sami” nagraliśmy trzy inne krążki. Graliśmy dla sporej (czasem nawet kilkunastotysięcznej!) publiczności, czasem jako główna gwiazda, rzadziej (a właściwie to coraz rzadziej) jako support. Myślę, że dobrze bawiliśmy się przed te kilka lat i zżyliśmy się ze sobą jak nikt inny. Dlatego też trudno mi było podjąć decyzję o odejściu. Do dzisiaj jej właściwie żałuję, ale myślę, że nie miałem wyboru. Czuję się przed sobą usprawiedliwiony, a wydarzenia, które zaraz opiszę, usprawiedliwią mnie chyba także i przed Wami.
Po nagraniu tej płyty Piotr i Paweł troszkę się zmienili. Cała reszta (czyli ja, Andrzej i Maciek) czuliśmy, że coś się z nimi dzieje. Najpierw nie pojechali z nami na wyprawę życia w Himalaje, gdzie przez bite trzy tygodnie mieliśmy się świetnie bawić, nie troszcząc się o nic. Co bardziej zadziwia, pomysłodawcami tego wyjazdu byli właśnie oni. Planowaliśmy ten wyjazd od kilku lat. Zawsze mówiliśmy, że jak tylko się dorobimy porządnej kasy… No i kiedy dorobiliśmy się, załatwiliśmy hotel, samolot i masę innych mało istotnych szczególików, na trzy dni przed wyjazdem, kiedy cieszyłem się jak małe dziecko, dowiedziałem się, że bliźniaków zabraknie. Nigdy nie umotywowali tego dokładnie. Kręcili coś o załatwianiu spraw w sądzie (chodziło o sprawę spadkową między nimi, a ich przyrodnią siostrą, która ciągnęła się już od kilku lat), potem mówili o tym, że tak naprawdę to nigdy ich tam nie ciągnęło i że nie wiedzą skąd taki pomysł… Nie wiem do dziś o co im chodziło, w każdym razie pojechaliśmy, ale nie całą grupą, tylko w trójkę i nie w Himalaje, tylko w Tatry. Po dziś dzień żałuję, że tamten wyjazd się nie odbył i myślę, że mogliśmy w końcu pojechać - jeśli nie w piątkę, to chociaż w trójkę.
Potem odcięli się od nas zupełnie. Nie przychodzili na próby ani na nasze spotkania… A zanim przestali chodzić, przez kilka tygodni byli cisi i milczący, spoglądali na siebie jakby chcieli sobie przekazać „spadamy od tych głupków” albo „ale oni pieprzą głupoty!”. Zespół przeszedł w stadium snu i to snu bardzo głębokiego. Chociaż ja, Andrzej i Maciek nadal się kumplowaliśmy, spotykaliśmy i wygłupialiśmy, to jednak temat zespołu zszedł zupełnie na boczny tor. A tamci… tamtych nie widzieliśmy może nawet pół roku. Nie odpowiadali na telefony, nie przebywali w domu, a ich przyjaciele wiedzieli o nich tyle, co i my.
Jedenasty marca 1984… To data bardzo ważna. Tak ważna, że po dziś dzień wyryta jest na nagrobku Pawła, chociaż tak naprawdę ten nagrobek jest pusty… ale nie uprzedzajmy faktów. O śmierci mojego przyjaciela dowiedziałem się z telewizji. Nikt nie wiedział kto, kiedy i dlaczego to zrobił. Fakt, że znaleziono go z poderżniętym gardłem, wiszącego w największy mróz nago, głową w dół, w lesie nieopodal Wrocławia. Całe ciało miał pokłute igłami. To był niesamowity szok. Wciąż pojawiały mi się w głowie pytania. Kto to zrobił? I dlaczego zrobił to w tak makabryczny sposób? A tak w ogóle to co Paweł robił we Wrocławiu? Nikt na te pytania nie znał odpowiedzi.
Zjawiliśmy się wyznaczonego dnia, tydzień później, na pogrzebie. Zobaczyliśmy po raz pierwszy od bardzo dawna Piotra. Nie chciał zbyt wiele mówić. W ogóle był zamknięty w sobie, nie mówił prawie nic, za to sporo płakał. Był w takim szoku, że chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że z nim rozmawialiśmy. W ciągu tych kilku minut wypowiedział tylko jedno składne i zrozumiałe zdanie: „Jestem winien, nikt tej winy ze mnie nie zmaże”. Nie wiem co miał na myśli, ale muszę przyznać, że Piotr bardzo przeżył tę tragedię. Zresztą… trudno mu się dziwić. Niemniej jednak już następnego dnia przyszedł do nas, przeprosił za to, co było i zaproponował reaktywację zespołu. Byliśmy zupełnie zaskoczeni tym bardziej, że tak na dobrą sprawę to o zespole zapomnieliśmy. Mówił, że chciałby z nami jeszcze grać, tylko musi jeszcze dokończyć kilka spraw i otrząsnąć się z szoku, który przeżył. „Nie byliście tam, gdzie ja byłem i nie wiecie co to znaczy czuć to, co ja czuję” – powiedział. I znów przepadł jak kamfora na kilkanaście dni. Znów nie było go w domu i nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Niewiele jednak troszczyliśmy się o to, znacznie bardziej interesowała nas sprawa śmierci Pawła. Bardzo nam go brakowało i świadomość, że nigdy już z nim nie porozmawiamy i nigdy nie staniemy z nim na scenie była bardzo smutna. Co prawda i tak nie widzieliśmy go pół roku, prawie rok nie graliśmy razem, a pod koniec okresu, kiedy jeszcze mieliśmy z nim okazję rozmawiać, rozmowy były krótkie, nudne i naciągane, ale – póki żył – cały czas była jakaś nadzieja.
Po kilku dniach od pogrzebu pojawiła się nowa sensacja. Grób Pawła został doszczętnie zniszczony. Widzieliśmy to na własne oczy: rozkopany i pusty dół, w którym leżała porąbana siekierą trumna. Pusta trumna. Prasa aż zawrzała. Zaczęły się pojawiać nowe plotki o okolicznościach śmierci jednego z bliźniaków. Były one tak dziwne, że aż niewiarygodne. Paweł miał ponoć po lewej stronie klatki piersiowej podłużną ranę, nieco podobną do tej, jaką mają ludzie po przeszczepie serca… Poza tym mówiono coś o tym, że cały czas w jego organizmie nie było ani kropli krwi. Jakby ktoś ją spuścił bądź… wyssał. Oczywiście, były to tylko plotki. Policja na ich temat uparcie milczała, a po jakimś czasie któryś z policyjnych oficerów zapytany o to oficjalnie zaprzeczył. Niczego nie mogliśmy być pewi, jednak mieliśmy niejasne podejrzenia. Relacje z poszczególnych gazet były zaskakująco podobne, różniły się jedynie w szczegółach. żadna z nich nie ujawniła skąd ma te informacje…
Piotr wrócił może tydzień, może troszkę później po tej aferze z dewastacją grobu. Myślę, że zaczynał powoli wracać do siebie. Uśmiechał się i dawało się z nim jakoś porozmawiać (chociaż tematu Pawła przezornie unikaliśmy, nie pytaliśmy też o to, co robili przez ostatnie pół roku). Piotr zwierzył się, że ma już pomysł na nową płytę, kilka kompozycji ma już gotowych, kilka jest w trakcie pytania. „Jeszcze w tym tygodniu je skończymy” – powiedział. Zapytałem z zaskoczeniem: „Jak to: skończymy?”. Piotr wówczas strasznie się zmieszał i nie wiedział, co powiedzieć. Stwierdził w końcu, że wciąż myśli, że brat jest w z nim i że pomoże mu to zrobić. że nie potrafi o nim zapomnieć i dlatego czasem jeszcze z rozpędu używa liczby mnogiej. „Zawsze było nas dwóch… i byliśmy jednym… trudno podzielić samego siebie na pół i żyć tylko tą jedną połową, a o drugiej tak po prostu zapomnieć”. To wytłumaczenie nas zadowalało.
Obiecał, że do końca tygodnia będą wszystkie kompozycje - i obietnicy dotrzymał. Przyniósł gruby zeszyt, a w nim trzynaście kompozycji, rozpisanych na gitarę, bas, perkusję i partię wokalną. Zapytałem wtedy: „A gdzie druga gitara? I kto zastąpi Pawła na basie?”. Wytłumaczył mi wtedy, że na basie będzie grał on, a drugiej gitary tak po prostu nie będzie. No i wszyscy się zgodzili.
Myślę, że nigdy nie było już tam samo, jak wtedy, przed śmiercią naszego basisty, a właściwie to przed nagraniem płyty „Sami”. Teraz Piotr był dziwny i milczący, co prawda odzywał się i rozmawiał z nami, ale czuć było, że to nie ten sam człowiek, co kiedyś. Brakowało w nim tej ikry, entuzjazmu, którym kiedyś (wespół z bratem) wszystkich zarażał, którym nas mobilizował do wysiłku i poprawiał atmosferę w zespole. Teraz coraz częściej czuliśmy może nie nudę, co monotonię tego, co robimy. Nie czuliśmy już radości w tym graniu. To, co kiedyś było wciągającą jak odkurzacz przygodą, pobudzającą wyobraźnię i będącą samą w sobie fascynującym światem, teraz stało się zaledwie następującym po sobie ciągiem chwytów i przejść, który czasem fajnie brzmiał, ale bynajmniej nie dawał nam żadnej satysfakcji. Nie mieliśmy już w sobie tego czegoś, co mają małe dzieci, dla których wszystko jest fascynujące, tajemnicze i niezbadane, dla których tajemniczy świecący punkt na niebie to nie samolot przygotowujący się do lądowania, ale UFO, a zwykła rudera jest dla nich siedliskiem duchów i innych potworów... Tak samo my jeszcze niedawno grając utwory wyobrażaliśmy sobie, że jakiś dźwięk to wyraz pustki, jaka ogarnia przestrzeń kosmiczną, a inny znów jest jak śpiew syren na tle szumu morza... To było takie fascynujące... Teraz po prostu słyszeliśmy dźwięki gitary/perkusji/basu, które układały się w zgrabne, wpadające w ucho melodie. Nic więcej!
Piotr chyba też zauważył spadek morale zespołu. Raz nawet powiedział wprost, że chyba niczego już porządnego nigdy nie nagramy, ale żebyśmy chociaż spróbowali... A my próbowaliśmy, ale nam nie wychodziło. Dzisiaj już wiem, że za bardzo próbowaliśmy zagrać to dokładnie i zsynchronizować się ze sobą i myśleliśmy o tym tak mocno, że nawet nie mieliśmy czasu, żeby poczuć tę muzykę.
Tymczasem prasa pseudonaukowa, czyli czasopisma zajmujące się parapsychologią i innymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, próbowała zająć się „na poważnie” sprawą Pawła. Zebrali do kupy wszystkie plotki i fakty na temat jego śmierci i szukali ich związków z różnymi obrządkami religijnymi, takimi jak Voo-Doo czy też sektami. Właściwie to artykuł sprawiał wrażenie (podobnie, jak inne artykuły w takiej prasie) mocno naciąganego, szukającego dziury w całym i kojarzącego fakty, których nikt zdrowy na umyśle by nie skojarzył. Można było więc sobie poczytać o tym, że naszego przyjaciela prawdopodobnie porwało UFO albo że był wampirem, który za swoje nieposłuszeństwo został unicestwiony. No i dobiła mnie ostatnia plotka, która najbardziej mi utkwiła w głowie i najmocniej przeraziła: że Paweł wraz ze swoim bratem przechadza się od czasu do czasu nocą po ciemnych uliczkach miasta. Zawsze traktowałem tego typu prasę jako czytankę dla dużych dzieci z jeszcze większą wyobraźnią, nie miałem więc problemu z racjonalnym potraktowaniem tych nieracjonalnych wniosków, niemniej jednak śmierć Pawła cały czas nie dawała mi spokoju. Najpierw jego zniknięcie, i to na pół roku, potem makabryczne odkrycie jego ciała – mało, że zmasakrowanego, to jeszcze odkrytego w zupełnie innym rejonie Polski, a na koniec zniknięcie zwłok. To dawało mi naprawdę sporo do myślenia. No i jeszcze te plotki o wyssanej krwi i braku serca.
Męczyło mnie to dobrych kilka tygodni. Po tym czasie podjąłem ostateczną decyzję: porozmawiam z Piotrem. Miałem prawo wiedzieć, co doprowadziło mojego kumpla do tak dziwnej śmierci, gdzie byli przez te pół roku, co się z nimi działo i dlaczego Piotr do nas wrócił. No i czy te ploty o krwi i sercu były prawdziwe... kto, jak kto, ale rodzony brat i to w dodatku bliźniak w końcu powinien coś o tym wiedzieć.
Jeszcze tego samego dnia poszedłem do Piotra i zapytałem wprost o to wszystko. Spojrzał na mnie dziwnie i milczał kilka sekund, potem zapytał, czy chcę może coś do picia, bo ma mi wiele do przekazania i zajmie to wiele czasu. Zgodziłem się. Przyniósł mi herbatę i zaczął o czymś opowiadać. Niczego szczególnego się nie dowiedziałem, może poza tym, że Piotr cały czas przeżywa załamania nerwowe. Nie bardzo wiedziałem o co mu chodzi i co to wszystko ma wspólnego ze śmiercią Pawła. To znaczy owszem: załamanie nerwowe mogło (a nawet musiało) być skutkiem śmierci Pawła, ale ja bardziej szukałem informacji o przyczynach tej tragedii. Tutaj Piotr o wiele bardziej bał się odpowiedzi. Wykręcał się od niej, a o swojej półrocznej niebytności mówił tylko tyle, że musiał zmienić klimat i środowisko i wyjechał. Gdzie i po co – tego już nie chciał zdradzić, a ja zbytnio nie naciskałem. Straciłem w trakcie rozmowy nadzieję na to, że kiedykolwiek wydobędę od niego tę informację. Miałem już wstać i wyjść, kiedy nagle coś mnie powstrzymało, jakby sparaliżowało. Bałem się wstać. Czułem, że w pokoju pojawił się jakby chłód, coś bardzo osobliwego i nieprzyjemnego. Spojrzałem na Piotra. Ten patrzył w stronę drzwi, a na jego twarzy malowało się przerażenie i frustracja. Nic nie mówił, ale miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć do kogoś, kto w tych drzwiach stoi. Ale przecież byliśmy w domu sami. Nagle usłyszałem za sobą znajomy, chociaż odmieniony od tego, który znałem dawniej, głos, który powiedział: „On ma prawo wiedzieć... niech się dowie”. Odwróciłem się. Wtedy właśnie go zobaczyłem. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Był prawie taki, jak zawsze. Podobny do Piotra jak dwie krople wody – tyle, że miał pod okiem coś jakby krostę, po której zawsze go odróżniałem. Trudno było uwierzyć w to, że mam naprzeciw siebie Pawła. Był nieprzyzwoicie blady. I było w nim jeszcze coś, co mnie przerażało. To był ten chłód, ale czy na pewno tylko to? Patrzyłem na niego blisko minutę w osłupieniu i wtedy zrozumiałem: przecież on nie oddycha! „Paweł?” – zapytałem w osłupieniu. On nie powiedział nic, jedynie gapił się tępym wzrokiem prosto na zmieszanego i przerażonego Piotra, który już zupełnie nie wiedział co ma ze sobą i tą całą sytuacją zrobić. „Powiedz”- powtórzył Paweł, duch Pawła, czy też cokolwiek innego to było. Jego żyjący jeszcze brat powiedział: „Przedstawiam Ci mojego brata, Pawła. Co prawda go już znasz, ale myślę, że teraz musisz go poznać na nowo, bo jest zupełnie innym człowiekiem. Jeśli w ogóle można go jeszcze nazwać człowiekiem...”. Paweł podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Teraz ten dziwny, przerażający chłód czułem ze zdwojoną siłą. Nieufnie i niepewnie podałem mu dłoń i ścisnąłem ją lekko. Była zimna. Czułem, jakbym dotykał kogoś, kto właśnie wrócił z trzydziestostopniowego mrozu. Paweł spojrzał mi w oczy. Nie było w nim tego spojrzenia, które znałem przedtem. Nie widziałem w nim w ogóle tego człowieka. Teraz sprawiał wrażenie kogoś obcego, jakby z innej planety, istotę tajemniczą i taką, której trudno zaufać. Przez chwilę miałem wrażenie, jakby jego oczy świeciły na czerwono. Poczułem się znów jak małe dziecko, dla którego nie wszystko jest jasne i oczywiste i które widząc nogę misia wystającą spod tapczanu, nie wie, że to miś, ale wyobraża sobie, że to jakiś potwór ukrył się pod łóżkiem. Takie dziecko potem boi się wchodzić do pokoju. Tak, czułem dokładnie to samo. Przede mną stało coś obce i nieznane, coś, czego się bałem. Cały czas trzymałem jego rękę, patrząc mu w oczy. „To nie Paweł” – pomyślałem – „to w ogóle nie jest człowiek”. Nagle puściłem jego dłoń i wybiegłem z mieszkania. Nie mogłem otrząsnąć się z szoku. „A może mi się tylko wydawało?” – myślałem. Trudno mi było uwierzyć w to, że Paweł żyje, a nawet, jeśli nie żyje, to w jakiś tajemniczy sposób egzystuje na tym świecie.
Przyszedł następny dzień. Ja, Andrzej, Maciej i Piotr zebraliśmy się w naszej sali prób. Podczas gdy Andrzej z Maciejem wnosili głośniki z samochodu, Piotr zapytał na osobności czy komukolwiek mówiłem o tym, co widziałem poprzedniego dnia. Zaprzeczyłem. Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Poprosił, aby nigdy nikomu słowem o tym nie wspominał. Obiecałem, że nie powiem. Paraliżował mnie strach. W tym wszystkim maczały ręce jakieś moce piekielne, istoty z innego wymiaru... Nie chciałem się w to mieszać. Miałem tego dość i po prostu chciałem o tym zapomnieć. Przeprosiłem też Piotra za wizytę i obiecałem, że nigdy go już o nic związanego z tym nie zapytam.
I znów minęło kilka tygodni, podczas których starałem się jak najusilniej wymazać z pamięci martwego-żywego Pawła. Praca nad naszą nową, pierwszą od ponad roku płytą cały czas posuwały się do przodu. Załatwiliśmy już wytwórnię, a ta z kolei załatwiła nam studio nagraniowe. Utwory mieliśmy dopracowane już dokładnie. Andrzej cały czas co prawda zmieniał jakiś tam wyraz w tekście, ale ogólnie wszystko było dopięte na ostatni guzik. 1 czerwca 1984 mieliśmy wejść do studia. Wtedy właśnie Piotr zachorował. Terminarz studia nagrań był bardzo napięty, było ono tak na dobrą sprawę zajęte non-stop, a w tamtych czasach ciężko było o jakiekolwiek studio. Gdybyśmy teraz zrezygnowali, następną okazję do rejestracji materiału mielibyśmy w najlepszym wypadku za jakieś pół roku. Byliśmy bardzo roztrzęsieni i zdenerwowani tą sytuacją, nie bardzo orientowaliśmy się co w związku z tym mamy robić. Wtedy właśnie Piotr wpadł na ten iście szatański pomysł... Ale nie uprzedzajmy faktów.
Grupa (a przynajmniej jej większość) zadecydowała że pójdziemy do niego do domu i tam naradzimy się co z tym fantem zrobić. Co prawda ja byłem temu zdecydowanie przeciwny jako że bałem się, że spotkam tam to coś, a nie bardzo mi się spieszyło, aby zobaczyć to ponownie. Nie umiałem jednak racjonalnymi argumentami przekonać chłopaków, a o prawdziwej przyczynie mojej niechęci do wizyty u Piotra (a właściwie to Piotra i Pawła) nie mogłem mówić, bo przecież obiecałem. W końcu stanęło na czym stanęło: idziemy. No i poszliśmy.
Pojawiliśmy się tam już następnego dnia. Od razu po wejściu do mieszkania poczułem to. Ten chłód. Wiedziałem, że ON tam gdzieś jest. Andrzej i Maciej niczego jednak nie poczuli i niczego nie podejrzewając spokojnie przeszli przez korytarz i weszli do pokoju Piotra. Piotr był po prostu przemęczony i może troszkę przeziębiony, chociaż rzadko zdarza się to późną wiosną (a w zasadzie już latem). Stwierdził, że czuje się już dobrze i moglibyśmy wejść do studia nawet jutro, chociaż... „zawsze grałem na gitarze” – mówił - „i jakoś nigdy nie miałem przekonania do swoich umiejętności do gry na basie. Chciałbym, aby... aby zagrać ktoś inny”. Na twarzach Macieja i Andrzeja widziałem lekkie zdumienie czy zaskoczenie. Jednak gdyby ktoś spojrzał wtedy na moją twarz, zobaczyłby bezgraniczny strach. Myślę, że wtedy cały zbladłem i do teraz sam się sobie dziwię, że nie zemdlałem. Bo już wtedy wiedziałem, kogo miał na myśli Piotr mówiąc, że chce, aby zagrał „ktoś inny”.
Nie minęło wiele czasu, kiedy nagle lekki chłodek przemienił się w okropne zimno. W drzwiach pojawił się ON. Człowiek-widmo, którego miałem nadzieję nigdy już nie zobaczyć. Niewiele się zmienił od czasu, kiedy ostatnio go widziałem. Nawet ubrany był tak samo jak wtedy. Tyle, że teraz miał na szyi pasek, na którym była uwieszona jego czterostrunowa gitara. Spojrzałem na niego z przerażeniem. Andrzej i Maciej patrzyli na to zjawisko nie tyle ze strachem, co z zadziwieniem i fascynacją. Piotr podał bratu przewód od pieca, który ten podłączył do gitary i zaczął grac. Trudno opisać, co wtedy czułem. Nigdy ani wcześniej, ani później nie słyszałem, aby ktoś grał tak pięknie jak on. Przebierał palcami po strunach bardzo szybko i grał... powiedzieć, że pięknie, to zbyt mało. Słuchanie jego gry było dla mojego umysłu tym samym, czym dla ciała jazda karuzelą – każda nutka była niesamowitym uniesieniem, czymś, dla czego czuło się, że chce się żyć. Spojrzałem jeszcze raz na chłopaków, z jaką dziecinną radością patrzyli na grającego Pawła, jak ich to wciągnęło i zafascynowało. I spojrzałem na niego samego. Grał bardzo szybko, płynnie, pewnie. I bardzo, bardzo pięknie. Ale ta jego twarz... Była okropna. Straszna. Zupełnie jakbym widział trupa. Blady, nie ruszający się, nie oddychający... Jedynie jego wzrok zdradzał oznaki życia – wzrok szaleńczy, obłąkany, jakby były to oczy mordercy bądź jakiegoś zboczeńca. Ten widok był najgorszym widokiem w moim życiu. I dziwiłem się, że reszta tego nie dostrzega. że jest on taki nieludzki, taki martwy, taki zupełnie obcy. Cały czas czułem tylko chłód jego ciała i nawet jego cudowna muzyka nie była w stanie zagłuszyć w moim umyśle nienawiści pomieszanej ze strachem. Nie czekałem, aż on skończy grać i wyszedłem z mieszkania. To było dla mnie nie do wytrzymania.
Jeszcze tego samego wieczora zadzwoniłem do Andrzeja i zapytałem, co w końcu ustalili w sprawie studia nagrań. Andrzej był oczarowany Pawłem. Powiedział, że nigdy nie słyszał, aby ktoś tak cudownie grał. że Paweł gra o wiele lepiej niż kiedyś, że zostaje z powrotem przyjęty do zespołu i że następnego dnia mieliśmy zacząć nagrania. Piotr miał w nich nie uczestniczyć, a zamiast niego miał zagrać jego brat.
Nie zastanawiałem się ani chwili i od razu powiedziałem Andrzejowi, że w takim układzie odchodzę z grupy. Natychmiast. „Nie stawię się jutro razem z tym czymś w studiu nagrań, choćby nie wiem co, i gówno mnie obchodzi co zrobicie” – powiedziałem. Andrzej próbował jeszcze mnie przekonywać, ale słuchając go miałem wrażenie, że on chyba nie rozumiał, że Paweł nie żyje i że tak naprawdę należy do innego świata i na naszym w ogóle nie powinien przebywać. Nie mogliśmy się w ogóle dogadać. Wyglądało na to, że Andrzej, mój od wielu lat najlepszy przyjaciel, nie ma zielonego pojęcia o co mi chodzi i dlaczego robię tak, jak robię. Moje motywy były dla niego zupełnie niezrozumiałe, a obecność Pawła wśród nas czymś tak oczywistym jak to, że jutro będzie dzień.
Nie poszedłem tam. Co więcej, nigdy już ich nie widziałem. Ani Andrzeja, ani Macieja, ani Piotra, ani też - z czego jestem nad wyraz szczęśliwy – tego paskudnego potwora. Czasem tylko miałem okazję zobaczyć ich w telewizji. Oczywiście, tylko w trzech, bo Paweł generalnie się nie pokazuje.
Płyta wyszła. Skład zespołu, jaki był na wkładce to: „Andrzej – voc, Paweł – git, Maciej – drums”. I basista studyjny, nazwiska nie podano, ale wiele razy słuchałem już tej płyty i dobrze wiem, kto grał na basie. Nie napisali tego we wkładce, bo co mieli napisać – że w ich zespole gra zombie?
Niemniej jednak miałem okazję jeszcze raz w swoim życiu zobaczyć Pawła. W jednym z ich teledysków gra on, pół na pół z Piotrem, główną rolę, w clipie do piosenki w której człowiek bardzo chory wspomina czasy, kiedy był zdrowy. Często potem w prasie pisano, że „świetnie ucharakteryzowano Piotra”. Niesamowicie żałuję, że prawdę znam tylko ja i chłopaki z zespołu.
Od czasu do czasu, różnymi kanałami, słyszę jeszcze jakieś wieści z zespołu. Na wakacje zespół, o którym wszyscy myślą, że jest tercetem wyjeżdża w odludne miejsce i to, czego boi się najbardziej na świecie to dziennikarze. Chyba nawet wiem, dlaczego tak jest. Zapewne nie jeżdżą na te wakacje w trójkę i nie chcą, aby ktokolwiek się o tym dowiedział.
Co tak naprawdę wydarzyło się wtedy, w marcu 1984, w tym lesie pod Wrocławiem? I co stało się potem, na cmentarzu i kim tak naprawdę jest Paweł? Czy to, co wtedy, prawie dwadzieścia lat temu widziałem, było prawdą, czy tylko zmorą, widziadłem, urojeniem, moim własnym wymysłem? Czy to możliwe, że Paweł, pozbawiony serca i krwi, nadal egzystuje na tym świecie jako chodzący trup? Dlaczego Andrzej i Maciej tego nie dostrzegają? I w końcu co o tej sprawie wie Piotr?
Nie chcę o tym wszystkim myśleć. Przeraża mnie to. Mam nowe życie, nowych przyjaciół. Jestem szczęśliwy. Mój spokój mącą jedynie piosenki mojego byłego zespołu w radiu, a właściwie nie tyle piosenki, co ten dudniący w nich dźwięk gitary basowej, który słyszę bardzo wyraźnie i którego bardzo, bardzo nie lubię...
Copyright 2003 by HaeS
Dziecinny strach (opowiadanie z dreszczykiem)
1Mroczna strona wyobraźni. OPOWIADANIA ONLINE:
www.rchee.bloog.pl
O sprawach bardziej przyziemnych:
http://haes.wordpress.com/
www.rchee.bloog.pl
O sprawach bardziej przyziemnych:
http://haes.wordpress.com/