"POPIół Z NICH NAWET NIE ZOSTANIE"
A Jedi shall not know anger.
Nor hatred.
Nor love.
Błękitne zakrzywienia nadprzestrzeni rozpościerały się za iluminatorem. Według praw fizyki powinny dawać odblask na ścianach, podłodze i suficie pomieszczenia, jednak wcale się tak nie działo - jedyne oświetlenie stanowiły ułożone w zbiorowiska sieci lamp jarzeniowych rozsianych po powierzchni sufitu. W pokoju rozlegało się ich monotonne, usypiające buczenie, a dawane przez nie mętne światło odzierało miejsce z jakichkolwiek pozorów komfortu. Za transpastalową szybą znajdował się już inny świat, świat składający się z bieli i błękitu, poukładany w wymyślne zakrzywienia, zaokrąglenia i zawijasy. Giętkie linie nadprzestrzeni nieustannie uciekały w lewo, poza obszar iluminatora, a pojawiające się na ich miejscu coraz to nowe fale tworzyły wrażenie niby niekończącego się, kosmicznego tańca.
Było to foremne, dość duże pomieszczenie, w tym momencie jednak całkowicie puste, jeśli nie liczyć stojącej z boku wysokiej postaci. Spowita ciemnoszarym płaszczem od stóp do głowy, stała nieruchomo, z rękami schowanymi w fałdach rękawów, wpatrując się w przestrzeń za iluminatorem. Płaszcz zakrywał ją tak szczelnie, że nie sposób było rozróżnić niemal żadnego jej szczegółu.
Ovmar Timus lubił tak stać. Lubił stać i pogrążać się w myślach, wpatrując się stale w jeden punkt - tym bardziej, jeśli punktem tym były wijące się w nieskończoność fale nadprzestrzeni. Stojąc w bezruchu od kilku minut, Ovmar badał ich bieg, prędkość i kształt, mimo, że dobrze wiedział, że nawet najnowocześniejsze urządzenia nie są w stanie odkryć tych tajemnic. Jego wzrok stopniowo zagłębiał się w błękicie, tonął w przewalających się świetlistych falach, aż w końcu statek, którym leciał, pomieszczenie, w którym się znajdował, a nawet osoba, którą sam był przestawały istnieć. Był tylko wirujący błękit. Zmrużył oczy. Był to jego własny, prywatny wszechświat. Był tutaj całkowicie wolny, nie skrępowany żadnymi ograniczeniami, prawami, czy obowiązkami. Mógł myśleć, o czym tylko chciał i w jaki sposób chciał. Nie groziły mu za to żadne konsekwencje. Tak... Czasami się cieszył, że nie jest już Padawanem i, że sam stanowi o sobie.
W pewnej chwili grodzie z przodu pomieszczenia się otworzyły i wszedł przez nie młody oficer, ubrany w republikański mundur.
- Ovmar - zaczął, spoglądając na młodego Jedi - zbliżamy się do Feridlonu. Lądujemy za kilka minut.
- Dzięki, Ozzy. Zaraz będę gotowy.
Gdy Ozzy wyszedł, rycerz wpatrywał się jeszcze kilka chwil w przestrzeń za owiewką iluminatora. Następnie odwrócił się i przeszedł przez drzwi z drugiej strony pomieszczenia. Musiał się przygotować do misji.
* * *
Feridlon był cudem natury.
Był to mały, nierzucający się w oczy świat, usytuowany w rejonie Kolonii, pomiędzy Corelliańskim i Rimmiańskim Szlakiem Handlowym. Większość jego powierzchni pokrywały lasy i to właśnie one stanowiły o niezwykłym pięknie i unikalności planety. Ewolucja przebiegała tutaj tak wolno, że Feridlon nigdy nie zdołał wykształcić na swojej powierzchni istot inteligentnych. Wiele organizmów zatrzymało się tutaj na tak wczesnym stadium rozwoju, że ich stan niewiele różnił się od stanu istot żyjących w Galaktyce miliony lat wcześniej. Stanowiły one fascynującą skarbnicę informacji o warunkach, jakie panowały w pierwszych fazach rozwoju wszechświata. Fakt ten przyciągnął tu istne gromady zapalonych badaczy, historyków, biologów czy turystów. Zwiedzający z każdego zakątka Republiki ściągali tutaj, aby zobaczyć dziesiątki rodzajów lasów i zwierząt. Znajdowały się tutaj jedyne w swoim rodzaju przykłady tych ostatnich - niektórych straszliwie zniekształconych, na skutek niewłaściwego rozwinięcia układu kostnego czy mięśniowego, a innych niesamowicie pięknych, co dawało niezbity dowód, że piękno istniało nawet w dniach początku.
Pogodne niebo planety przeciął kształt republikańskiej kanonierki. Statek stopniowo zniżał swoją wysokość, chwilami muskając niemal korony drzew, gdy nagle znajdująca się pod nim zielona równina rozstąpiła się. Odsłonięty obszar ukazał ogromną, wypaloną polanę i znajdującą się w jej obrębie bazę Republiki. W jej skład wchodziło kilkanaście szarych budynków, rozmieszczonych najwyraźniej na chybił trafił, kilka parkingów dla śmigaczy, a także lądowisko dla wahadłowców. Już z góry bez trudu można było dojrzeć krzątające się w dole, małe figurki istot wszelakich ras. Panowało tu teraz niesłychane zamieszanie - co chwila ktoś wchodził i wychodził z bazy, żołnierze - klony nieustannie wydawali jakieś rozkazy, raz po raz wnoszono na teren placówki nosze ze straszliwie poranionymi osobnikami... Najwyraźniej miała tu niedawno miejsce jakaś katastrofa. Jednak poza niezwykłym zamieszaniem, nic nie wyglądało na zniszczone czy uszkodzone, nie było widać żadnych zgliszczy, porzuconych ciał czy czegokolwiek podobnego.
Właśnie w tę stronę skierował się republikański statek. Jego opływowy, owalny kształt bez trudu przecinał powietrze dzikiej planety. W końcu zawisł w powietrzu i powoli osiadł na permabetonowej płycie lądowiska. Zamieszanie było tak wielkie, że wydarzenie to pozostało niemal niezauważone. Gdy kurz uniesiony przy lądowaniu opadł i ucichł ryk silników, grodzie statku otworzyły się. Wyszły przez nie trzy osoby.
Gdy Ozzy Falin znalazł się na zewnątrz, pierwsze, co zrobił to wziął głęboki oddech. Poczuł jak świeże, niemal pierwotne powietrze planety wlewa się do jego płuc i wypełnia je nową siłą. Musiał zmrużyć oczy, bo natężenie światła dawane przez feridlońskie słońce było znacznie większe niż to, którego doświadczał przez kilka ostatnich godzin w kanonierce. Również rozgardiasz panujący dookoła wyrwał go z odrętwienia. Przyzwyczaiwszy się do nowych warunków, zszedł rampą na powierzchnię planety i rozejrzał się.
Był to młody, jeszcze nawet nie trzydziestoletni, mężczyzna. Przeraźliwie chudy, wzrostu średniego, o pociągłej twarzy ozdobionej blond włosami. Było to oblicze poczciwe, nieco zawadiackie, jednak przyjazne i wzbudzające zaufanie. Usiana krostami twarz sprawiała wrażenie niezwykle plastycznej i zdolnej do robienia chyba każdej miny, jaką może zrobić człowiek. Wydawało się też, że nigdy nie znikał z niej wyraz zdenerwowania czy uczucia jakiegoś stresu albo niepokoju. Mężczyzna ubrany był w republikański mundur wojskowy, którego powaga i zdecydowanie zdecydowanie kontrastowały z komiczną posturą ciała.
Istoty wszelakich ras na dziedzińcu przed bazą biegały, krzyczały, wydawały rozkazy, narzekały i jęczały. Co ciekawe, ubiór znajdujących się tu osób był wielce różnorodny. Większość miała na sobie republikańskie mundury wojskowe, ale było też wiele kitli przypominających mundury naukowe czy lekarskie, Ozzy'emu wydało się nawet, że widział kilka cywilnych rodzin z dziećmi. Od czasu do czasu w różnobarwnym tłumie można było zobaczyć biały pancerz klona. Oficer obrócił głowę i zobaczył, że Ovmar stoi obok niego.
- Niezły bałagan, co? - zapytał.
- Owszem. Ale nie dziwię im się - odparł Jedi.
- Byłeś już kiedyś na Feridlonie?
Timus pokręcił głową.
- Cóż, chyba ci się tu spodoba. Lubisz takie miejsca.
Trzecią osobą, która wyszła z kanonierki był siwy, starszy oficer, również ubrany w republikański mundur. Był masywnie zbudowany, a jego srebrne, krótko ostrzyżone włosy zaczynały już wypadać. Powagi dodawały mu wielkie, krzaczaste wąsy, którymi nieustannie strzygł, czapka oficerska i służbisty krok. Zszedł po rampie i zbliżył się do mężczyzn.
- Trzeba znaleźć jakiegoś dowodzącego - odezwał się do towarzyszy.
- Z tego, co widzę to może być z tym kłopot, panie pułkowniku - odparł Ozzy.
Jednak natychmiast po tym zdaniu, niemal jak na rozkaz, z tłumu pokrzykujących wojskowych wychynął jakiś żołnierz, na oko trzydziestoparoletni. Podbiegł truchtem do całej trójki i zatrzymał się zdyszany.
- Witamy, witamy - sapał ciężko, jednocześnie próbując przekrzyczeć gwarzący tłum istot. - Przepraszamy za to całe zamieszanie, ale sami wiecie, co się tutaj stało... Nazywam się Tyirs i jestem kapitanem wojsk Republiki tej placówki... Dobrze, że jesteście...
- Jestem pułkownik Finis Jengier - odezwał się masywny oficer. Musiał podnieść głos, żeby go usłyszano. - Przybywam tu z rozkazu Kanclerza Palpatine'a. To jest kapitan Falin - wskazał Ozzy'ego - a to mistrz Jedi Ovmar Timus...
- To dla nas wielki zaszczyt, mistrzu, że Zakon raczył zainteresować się tą tragedią...
- Oczywiście. Ale może udamy się w jakieś bardziej ustronne miejsce? - cicho zaproponował Ovmar.
- Ach... Tak, oczywiście... - odparł pośpiesznie kapitan, odwrócił się i poprowadził całą trójkę przez teren bazy.
Dojście do najbliższego z kompleksów zajęło im kilka chwil. Byli zmuszeni przebić się przez istne piekło - teren bazy był nieludzko zatłoczony przez rannych, wojskowych, lekarzy i droidy medyczne. Panował niesamowity hałas i zamieszanie. Grupa musiała co chwilę zatrzymywać się, aby przepuścić czy to kolumnę maszerujących klonów czy też szereg noszy repulsorowych, na których leżały straszliwie poranione ofiary, zarówno ludzie jak i przedstawiciele obcych ras.
- Co się tutaj dokładnie stało, kapitanie? - zapytał w końcu Ozzy, gdy byli zmuszeni przepuścić kolejną grupę ciężko rannych, opatrywaną przez droidy medyczne.
- Zaraz wszystko wyjaśnię.
Udało im się w końcu dotrzeć do jakiegoś budynku. Tyirs wpisał kod wejściowy i cała grupa przeszła przez drzwi do środka.
- Kilkanaście godzin temu - zaczął relacjonować kapitan, a jego głos pobrzmiewał echem w pustym korytarzu - w znajdującej się jakieś trzydzieści kilometrów stąd drugiej placówce republikańskiej nastąpiło trzęsienie ziemi. Potężne trzęsienie. Geologowie Feridlonu od lat nie zarejestrowali tak silnego wstrząsu. To był dramat: architekci naszych baz nie przewidzieli, że coś takiego kiedykolwiek może nastąpić. Nasze placówki były budowane z myślą o wstrząsach, ale nie aż takiej siły. Całe szczęście, że średnica trzęsienia była niewielka bo, gdyby to jeszcze tu dotarło...
Tyirs nie chciał dokończyć. Zamiast tego skręcił w jakiś boczny korytarz, a następnie w drzwi po prawej stronie. Cała grupa weszła do przestronnego pokoju kontrolnego, z komputerami i panelami dookoła. Nikogo tu nie było.
- No, tutaj możemy spokojnie porozmawiać - powiedział już pogodniej kapitan, wskazując gościom fotele przy jakimś stole. - Przepraszam jeszcze raz za to zamieszanie. Cały nasz personel jest w tej chwili zajęty minimalizowaniem strat i opieką nad rannymi. Gruzy przysypały setki naszych pracowników, nie udało nam się wydobyć nawet jednej czwartej z nich...
- Czy wiadomo, co było przyczyną trzęsienia? - zapytał Ovmar. Pozostali usiedli już na siedziskach, ale Jedi uznał, że postoi.
Tyirs wzruszył ramionami.
- Trzęsienie jak trzęsienie. Tego się nigdy nie wie. Przypuszcza się, że przyczyną była niestabilność feridlońskiej skorupy. Ta planeta to przecież jeden wielki kocioł ewolucyjny i nigdy nie wiesz, co się może za chwilę stać.
Jedi skinął głową.
- Jak wielki teren został dotknięty trzęsieniem i na ile szacuje się liczbę ofiar? - zapytał Ozzy.
- Cóż, teren "Poszukiwacza II" rozciąga się na jakieś dwa kilometry kwadratowe. W momencie trzęsienia pracowało tam jakieś dwa tysiące osób, nie licząc droidów... Nie wiemy jak wiele z istot żywych poniosło śmierć w czasie samego wstrząsu, a jak wiele jest uwięzionych pod gruzami. Jak na razie udało nam się wydobyć zaledwie jakieś dwieście istnień... Więc, przy optymistycznych prognozach, to daje jeszcze około tysiąca do uratowania...
Ovmar westchnął.
- To dużo - powiedział smutno. - Za dużo. Pomrą z pragnienia i wycieńczenia zanim się do nich dostaniecie.
- Wiemy o tym - odparł kapitan. - Toteż pracujemy pełną parą, przecież sam widziałeś, mistrzu... Czy to rzeczywiście prawda, że Coruscant nie mogło przysłać więcej niż jeden batalion klonów? - to pytanie skierował do pułkownika Jengiera.
- Niestety tak - ten odparł, zbolałym tonem. - W tej chwili niemal wszystkie nasze siły znajdują się poza systemem. Po Geonosis Kanclerz niemal ogołocił stolicę z sił. Byliśmy w stanie wysłać jedynie ten jeden batalion do pomocy. Do obrony planety nie zostało nam teraz absolutnie nic - i pozostaje mi tylko dziękować Mocy, że siatka szpiegowska Separatystów ma więcej dziur niż asteroidy nad Hoth, bo byłoby z nami krucho...
- No cóż, pozostaje nam się cieszyć tym, co mamy - westchnął Tyirs. - Zresztą i tak już pozostałe światy Republiki wiedzą o niedawnych wydarzeniach. Poprosiliśmy je o pomoc więc niedługo powinno tu przybyć więcej sił.
- Niemniej nadal mnie zastanawia, kapitanie - odezwał się znów Ovmar - co panu po klonach? Przecież to są żołnierze. Na co mogą się przydać przy odgarnianiu gruzów? Nie lepiej użyć do tego droidów? I właściwie - dodał jeszcze - to dlaczego wspomniał pan w swoim wezwaniu, że przydałby się wam tu Jedi...?
- Droidów oczywiście też używamy - odparł mu kapitan. - Mamy tu też różnego rodzaju dźwigi, nosze repulsorowe, podnośniki... Innymi słowy, sprzętu nam nie brakuje. Zresztą w tej akcji używamy też urządzeń służących nam dotychczas do badania powierzchni planety - przydają się przy podnoszeniu gruzów czy też ich skanowaniu w poszukiwaniu jakichś oznak życia pod spodem. Niemniej to wszystko za mało. Jak sam powiedziałeś, mistrzu, te istoty tam pomrą. Dlatego aktualnie liczy się każda para rąk i nóg. Przyjmiemy pomoc od każdego. Nawet niektórzy turyści zostali, postanawiając nam pomóc, widzieliście niektórych z nich na lądowisku... Niestety, na całym Feridlonie są tylko dwie republikańskie bazy... "Poszukiwacz I", gdzie jesteśmy w tej chwili i "Poszukiwacz II" zniszczony przez trzęsienie. Nie możemy więc stąd liczyć na wiele wsparcia - chyba, że potrafisz się porozumieć ze zwierzętami, mistrzu...
- I dlatego chcieliście tu Jedi? - odparł Ovmar z uśmiechem. - Rozczaruję pana, kapitanie, nie jestem aż tak doświadczonym użytkownikiem Mocy...
- Prosiłem o rozważenie mojej sytuacji przez twój czcigodny Zakon, mistrzu, dlatego, że wy jesteście nadzieją w tej wojnie - odpowiedział Tyirs, jak najbardziej poważnie. - Macie charyzmę i potraficie zagrzewać żołnierzy do walki. Jestem pewien, że widok przedstawiciela Zakonu wprowadzi nowe życie w naszych ratowników. Poza tym - dodał, uśmiechając się lekko - potraficie chyba tą waszą Mocą unosić permabetonowe bloki, nie? A to nam się akurat przyda.
- To bardzo miłe, co pan mówi, kapitanie - Ovmar podszedł do okna, którego widok wychodził na cały teren "Poszukiwacza I". Wciąż panowało tam istne piekło. - Ale od kilku miesięcy opinia publiczna nie patrzy na nas zbyt przychylnie. Jesteśmy obwiniani o niekompetencję w negocjacjach z Separatystami i niezdolność szybkiego zakończenia tej wojny. Poza tym - to przecież dwóch naszych rycerzy było przyczyną bitwy o Geonosis więc mamy tu dodatkowy powód... - Ovmar westchnął. - Tylko niech mnie pan nie nazywa "mistrzem", dobrze? - powiedział po chwili. - Wcale nim nie jestem, jestem tylko rycerzem...
- Ale dla mieszkańców tej Galaktyki wszyscy jesteście mistrzami. - odparł pułkownik górnolotnie. - Toteż nadal będę się tak do ciebie zwracać... mistrzu.
Ovmar westchnął, mówiąc:
- Chciałbym, żeby to była prawda...
- Przepraszam, że wam przerwę - odezwał się Ozzy z ironią - ale po coś tu jednak przylecieliśmy. Panie kapitanie, jak możemy wam pomóc...?
- Cóż, - Tyirs odwrócił się ku oficerowi - w tej chwili jedyne, czego potrzebujemy, to rąk do pracy. Klony, które przywieźliście ze sobą będą znakomitą pomocą. Za waszą zgodą, chciałbym możliwie szybko przetransportować je na teren "Poszukiwacza II". Wasza obecność na miejscu też byłaby wskazana, oczywiście, jeśli to nie jest żaden kłopot...
- Oczywiście, że nie - zapewnił pułkownik Jengier. - Możemy zaczynać, prawda? - zapytał, patrząc na Ozzy'ego i Ovmara. Obaj skinęli głowami.
- Doskonale - zawołał ucieszony Tyirs. - Razem z wami na miejsce uda się też grupa republikańskich lekarzy i naukowców. Przybyli tu zaledwie miesiąc temu i nie mieli jeszcze okazji się sprawdzić. Mam nadzieję, że nam pomogą... Chodźmy, więc.
Wojskowi wstali z krzeseł i skierowali się do drzwi. Ovmar poszedł za nimi.
* * *
Ostatni żołnierze wchodzili już na pokład masywnego śmigacza. Miejsce ich załadunku znajdowało się tuż za terenem bazy Republiki, na skraju pięknego, liściastego lasu. Była to zielona polana, z jednej strony ocieniana przez szare ściany kompleksu wojskowego, a z drugiej przez drzewa zaczynającego się kilka metrów dalej lasu. W ścianie pobliskich drzew nieopodal była wyrwa czy też prześwit. Po obu jego stronach można było zobaczyć dwie permabetonowe, kilkumetrowe kolumny, zwieńczone działkami laserowymi. Za nimi, majaczyła wydeptana ścieżka, ginąca w oddali za jakimś zakrętem.
Wyładowany klonami po brzegi śmigacz znajdował się w tej chwili pośrodku tego miejsca, a jego gorące, czerwonawe barwy kontrastowały z chłodną zielenią trawy. Na niebie nie można było dostrzec prawie ani jednej chmurki, słońce znajdowało się w zenicie. Temperatura nie była jednak upalna, a wiatr wiejący od strony drzew przynosił ze sobą przyjemny, orzeźwiający chłodek.
Pułkownik Jengier krzątał się przy śmigaczu, pilnując, by operacja przeładunku klonów przebiegła bez zastrzeżeń. Kilkusetosobowy, ogromny pojazd połyskiwał wręcz od nieskazitelnie białych, gładkich pancerzy z Kamino. Obok stały jeszcze dwa śmigacze - najwyraźniej jeden przeznaczony dla pułkownika i jego towarzyszy, a drugi dla republikańskich naukowców. Kapitan Tyirs udał się właśnie, aby ich powiadomić o wyprawie.
Tymczasem Ovmar i Ozzy opierali się o jedno z drzew na granicy lasu i lustrowali wzrokiem teren "Poszukiwacza I". Oddychali głęboko, delektując się rześkim i zdrowym powietrzem planety. Panowała tutaj cisza, zakłócana jedynie przez dźwięki klonów wsiadających na pokład śmigacza i następujących od czasu do czasu pokrzykiwaniach z terenu bazy. Co jakiś czas śmigacze przemieszczały się z i do "Poszukiwacza II", wciąż przywożąc kolejnych rannych.
Ovmar zrzucił kaptur odsłaniając oblicze jeszcze nawet nie trzydziestoletniego mężczyzny, ozdobione długimi czarnymi włosami i wielkimi, niebieskimi oczyma. Twarz miał owalną, o poczciwym wyrazie. Jego nadnaturalna chudość, połączona ze wzrostem większym niż średni tworzyła nieco komiczne wrażenie.
- Wiesz, mógłbym tu zamieszkać - powiedział do niego Ozzy całkiem serio.
- Tutaj? - Jedi spojrzał sceptycznie na oficera. - Przecież słyszysz, jakie rzeczy tu się dzieją...
- E tam. Przypadki. Uruchomiłbym swoje kontakty w Republice i zbudowaliby mi tu taki dom, że nawet orbitalne bombardowanie Separatystów by go nie ruszyło.
- Nie żartuj...
- Wcale nie żartuję. Mówię ci, Sharze by się tu spodobało. Ona lubi takie klimaty. Mogłaby tu spokojnie urodzić dziecko...
Na chwilę cień spowił twarz Ovmara.
- Jak przebiega ciąża? - zapytał. - Wszystko w porządku?
- Tak. Dzięki, że pytasz.
- Nie ma sprawy.
Ovmar uniósł nieco głowę, wystawiając ją na miłe podmuchy wiatru. Minęła chwila ciszy.
- Pobłogosławisz dziecko, gdy się urodzi? - zapytał Ozzy.
- Co zrobię?! - Timus prawie uderzył głową o gałąź. - Pobłogosławię?!
- No tak - odparł kapitan, jakby zdziwiony. - A niby dlaczego nie?
- Ale dlaczego akurat ja?!
- Bo jesteś najbliższą mi osobą - oficer wzruszył ramionami. - Więc co w tym złego?
Jedi zamilkł i przez chwilę wpatrywał się w coś przed sobą nieruchomym wzrokiem.
- To będzie dla mnie zaszczyt, stary - powiedział po chwili. - Nawet nie wiesz, jaki.
- Daj spokój, nie bądź taki górnolotny - Ozzy uśmiechnął się do niego. - Nawet Jedi musi się czasem wyluzować.
Uśmiech pojawił się również na twarzy Ovmara.
- Taa...
Mistrzowie z Rady Jedi nie zgodziliby się z Ozzy'm.
- Oho, patrz. Idzie Pan Troskliwy z ekipą.
Ovmar spojrzał w kierunku bazy i rzeczywiście zobaczył kapitana Tyirsa - przezwanego przez Ozzy'ego "Panem Troskliwym" - prowadzącego ku nim jakąś grupę osób. Minęli już ostatni budynek "Poszukiwacza I" i znaleźli się na polanie. Timus ciekawie przyglądał się prowadzonym przez kapitana osobnikom i nagle poczuł jakiś zgrzyt w Mocy. Było to bardzo dziwne uczucie - tak jakby jakiś impuls Mocy, czy też może samego jego umysłu, chciał mu o czymś przypomnieć, o czymś, o czym Jedi wcale nie chciał pamiętać. Uczucie było nieprzyjemne, nawet bardzo nieprzyjemne - a jednak było w nim coś nieodparcie pociągającego, coś, co sprawiało, że Ovmar miał nieprzepartą ochotę dowiedzieć się, co było źródłem tajemniczego impulsu. Wiedział, że przyczyną była prowadzona ku nim grupa istot nie miał jednak pojęcia, dlaczego. Zmarszczył brwi.
- Chodź, podejdźmy do pułkownika Jengiera - powiedział Ozzy'emu. - I tak zaraz się zbieramy.
Mężczyźni odepchnęli się plecami od konaru i podreptali na środek polany. Trawa miło szeleściła pod ich stopami. Tymczasem grupa kapitana Tyirsa znalazła się już przy śmigaczach. Prowadzeni przez niego osobnicy byli ubrani w obcisłe, białe kombinezony, na piersi i plecach ozdobionymi przez granatowe napisy z nazwą jakiejś firmy. Najwyraźniej byli to naukowcy, o których wojskowy wspominał wcześniej.
Ich grupa składała się z pięciorga osób: czworga ludzi i jednej Twi'lekianki. Ludzie mieli na oko koło trzydziestu lat, byli nieco młodsi od kapitana Tyirsa. Był tu jakiś rosły blondyn o leniwym wyrazie twarzy, jakichś dwóch drobnych brunetów, a także jasnowłosa dziewczyna, o wiele młodsza od pozostałych. Twi'lekianka miała czerwony kolor skóry, a jej lekku zwisały bezwładnie na plecach. Cała piątka wyglądała na przemęczonych.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział kapitan do pułkownika Jengiera, Ozzy'ego i Ovmara - ale nie było łatwo ich znaleźć w całym tym zamieszaniu. Pozwólcie, że przedstawię - oto panowie Yrvel Mardok, Retov Griballes i Croyk Orhal, pani Mon Yr'kel, a także pani doktor...
- Lanai Lacerim.
To ostatnie nazwisko wypowiedzieli jednocześnie kapitan Tyirs i Ovmar. Wojskowy spojrzał na Jedi zdziwionym wzrokiem. Ten, lekko się uśmiechał.
- My się znamy.
Lanai Lacerim była niezwykle młodą kobietą - miała nie więcej niż dwadzieścia parę lat - o niskim wzroście i dość drobnej budowie ciała. Jej przenikliwe błękitne oczy wpatrywały się w Ovmara kompletnie zaskoczonym wzrokiem, a długie blond włosy lekko falowały na wietrze. Z jej twarzy bił jakiś tajemniczy, trudny do określenia blask. Wydawało się, że wyraz radości i uciechy nigdy nie schodził z tego oblicza, że ta osoba była najszczęśliwszym człowiekiem na świecie i jedyne, czego pragnęła, to przekazać tę radość życia innym. Z całej jej sylwetki biła jakowaś energiczność i sprężystość, tak jakby posiadaczka tych cech nigdy nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu i nieustannie chciała być gdzieś, gdzie jej w tej chwili nie było. W porównaniu z pozostałymi członkami grupy, ze swoim niskim wzrostem, wyglądała niemal jak dziecko. Biały, bezuczuciowy kombinezon wyraźnie kontrastował z jej wesołą aparycją. Uśmiechnęła się nagle, odsłaniając szereg białych zębów, a było to tak olśniewające wrażenie, że wydawało się, iż trawa i drzewa naokoło śmieją się razem z nią.
- Tak, my się znamy... - potwierdziła. Miała bardzo dźwięczny głos. - Od bardzo dawna...
Ozzy przeszył dziewczynę uważnym wzrokiem, marszcząc brwi, jakby próbując sobie coś przypomnieć. Zdezorientowany kapitan Tyirs patrzył to na jedno, to na drugie.
- Aha... Państwo się znają... - wybąkał w końcu. - A, to się dobrze składa... To co, ruszamy? - zakończył niezręcznym pytaniem.
- Klony są już gotowe - odparł mu Jengier. - Możemy ruszać.
- Doskonale. Panie pułkowniku, czy moglibyśmy zająć miejsca w śmigaczu dla klonów? Chcę mieć całkowitą pewność, że transport przebiegnie bez zarzutów...
Grupa skierowała się w stronę śmigaczy. Ozzy przez chwilę popatrzył ciekawie na dwójkę znajomych, po czym wolno skierował się śladem pozostałych. Ovmar i Lanai jednak przez chwilę nie ruszali się z miejsca i stali, wpatrując się w siebie nawzajem. Dziwne były te ich spojrzenia - ani smutne, ani wesołe, może trochę melancholijne, wyrażały też jakby pewną oczywistość. Oboje myśleli o tym samym i wiedzieli, że druga osoba wie, o czym myślą. Na obu ich twarzach gościły delikatne uśmiechy, nie zwykłe jednak, ale podkreślające właśnie tę świadomość oczywistości. Nie były one skierowane do drugiej osoby, były raczej skierowane w przeszłość, do wydarzeń, o których oboje pamiętali, i o których oboje wiedzieli, że nie wrócą. Trwało to zaledwie kilka sekund.
- Co ty tu robisz, Ovm? - zapytała w końcu dziewczyna. Próbowała udać zaskoczenie, ale nie udało jej się.
- Jestem na misji, wysłano mnie - odparł Jedi. - Tylko tyle. A Ty? Nie wiedziałem, że przeniosłaś się tak daleko od Jądra...
- Wiesz, dostałam tu intratną pracę - jej głos był łagodny, bardzo łagodny. - Zresztą... pamiętasz, że to było moje marzenie, prawda?
- Przyroda i pomaganie potrzebującym?... Tak... Pamiętam - Ovmar spuścił wzrok. - Idziemy? - zapytał, ruchem głowy wskazując śmigacze.
- Ach... Tak...
- A co tam u... u Nicka, tak? Tak się nazywał?
- Tak, Nicka... Wszystko dobrze. żyjemy sobie w szczęściu.
- To się cieszę - Jedi wypowiedział to jakby rozmarzonym głosem, spoglądając przed siebie.
- No...
Oboje doszli już do miejsca postoju śmigaczy. Ozzy i reszta grupy naukowej właśnie wsiadali na pokład jednego z nich. Ovmar podszedł do pojazdu, aby zająć miejsce obok przyjaciela i już nawet położył rękę na poszyciu, żeby wejść.
- Ups... Nie ma już miejsca - zauważył młody oficer. Rzeczywiście, razem z naukowcami zajął cały pokład śmigacza, tak że nie dało się już nawet szpilki włożyć. - Wybacz... Będziesz musiał wsiąść do drugiego.
- Och, świetnie - mruknął Jedi i spojrzał na drugi pojazd. Gdy zabierał rękę z poszycia, Ozzy zauważył, że dłoń lekko mu drżała. Zmarszczył brwi, ale uznał, że to nie jest odpowiedni moment na rozmowę o tym i nic nie powiedział. Jedi podszedł do drugiego pojazdu, w którym Lanai już siedziała.
- Niepotrzebnie tyle gadaliśmy - powiedziała do niego z uśmiechem.
- A gdzie pułkownik i kapitan Tyirs?
- Oni? A chyba mówili, że będą lecieć śmigaczem z klonami, nie pamiętasz?
"Po prostu cudownie" - pomyślał Jedi, wsiadając do pojazdu i siadając naprzeciwko dziewczyny. To teraz już wiedział, co to był za zgrzyt w Mocy.
Zawyły silniki. Wypełniony po brzegi klonami śmigacz transportowy ruszył pierwszy i z gwizdem minął dwa mniejsze pojazdy, pozostawiając za sobą ślad falującej trawy. Skierował się prosto w wyrwę w ścianie drzew, mijając posterunek robotów bojowych i podążając wydeptaną tamtędy ścieżką. Prowadziła ona prosto na teren "Poszukiwacza II". W ślad za swoim dużym bratem ruszyły dwa pozostałe śmigacze. Ryknęły silniki i wkrótce pogrążona w cieniu polana była już całkiem pusta.
* * *
Chmury pojawiły się na feridlońskim niebie. Zupełnie niespodziewanie napłynęły ze wschodu i zdążyły już częściowo zakryć słońce. Lekko wzmógł się też wiatr, przestając być przyjemny, stał się chłodny i silny.
Trzy śmigacze przemieszczały się ścieżką przebiegającą pomiędzy "Poszukiwaczem I" i "II". Stanowiła ona wyrwę we wszechogarniającej feridlońskiej zieleni, wyrwę w ścianie otaczających wszystko drzew, nie szerszą jednak niż jakieś pięć metrów. Została stworzona bardzo dawno temu, w czasie budowy obu placówek i miała zapewniać dogodny transport naziemny pomiędzy nimi. Wiła się częstokroć zakosami przez las, niczym wąż, zaskakując nagłymi i ostrymi zakrętami. Była całkiem dobrze zabezpieczona - przez całą jej długość, po bokach ciągnęło się wysokie na kilka metrów pole siłowe. Co jakiś czas napotykało się też małe posterunki droidów bojowych. Wszystko to miało służyć jako ochrona przed atakami dzikich zwierząt, a teraz - w czasie Wojen Klonów - również przed Separatystami. Z powietrza cała ta droga wyglądała niczym jasnobrunatny wąż o purpurowych bokach, przecinający zieloną ścianę koron drzew.
Chłodny wiatr dziko szumiał pomiędzy śmigaczami. Ovmar otulił się szczelniej płaszczem, założył kaptur i schował dłonie w fałdach rękawów. Spuścił głowę w dół i zamyślił się. Przynajmniej tak to wyglądało, bo przez jego umysł przelatywało milion myśli na sekundę, a serce biło jak młotem. Czuł jakiś dojmujący ciężar w piersi i mimo usilnych prób za nic nie potrafił odkryć jego przyczyny. Zupełnie nie wiedział co ma zrobić, czy zacząć coś mówić czy też nie. Postanowił, że poświęci chwilę na skupienie się na swoim wnętrzu i próbę znalezienia jakiegoś sposobu na uspokojenie nerwów. Już zamknął oczy i zaczął się zagłębiać w Moc, gdy nagle jakaś myśl zupełnie nieoczekiwanie przeszyła jego umysł. Podniósł gwałtownie głowę i zobaczył, że Lanai siedziała w siedzisku skulona, obejmując się rękoma.
- O rany, wybacz! - jęknął Jedi, zrywając się na równe nogi i zdejmując płaszcz. - Nie zauważyłem... Przepraszam, Lan...
Nachylił się nad dziewczyną i opatulił ją swoją ubraniem. Obraz, który miał przed oczyma pochłonął jego uwagę do tego stopnia, że nie czuł w tym momencie żadnego zimna. Nie myślał o tym co robi, jego ciało samoistnie wykonywało ruchy. Przez chwilę nawet nie czuł Mocy.
- No co ty... Ovm, nie musisz, daj spokój...! - protestowała Lanai.
- Ty chyba żartujesz! Jeszcze tylko tego brakuje, żebyś mi się tu przeziębiła!
Jedi owinął ją płaszczem i chcąc się upewnić, że będzie jej ciepło, założył jej kaptur na twarz. Włosy opadły jej na oczy i oboje się uśmiechnęli.
- Aha. Pięknie - oznajmiła dziewczyna.
I oboje zaczęli się śmiać.
- Nie zdejmuj go. Nie chcę, żeby Ci było zimno - powiedział Ovmar, siadając na swoim miejscu.
- Dziękuję ci, nie musiałeś...
- No jasne, że nie, ale chciałem.
- Dzięki...
Jedi oparł ręce na kolanach i skierował wzrok na rozmazany widok mijanych w zawrotnym tempie drzew. Zapadła chwila ciszy.
- Co tam u ciebie, Ovm? Jak sobie radzisz? - zapytała Lanai, odgarniając włosy z czoła i patrząc na rozmówcę spod kaptura. Musiała głośno mówić, żeby przekrzyczeć wiejący wiatr.
- U mnie? Dobrze... - odparł, patrząc gdzieś w bok. - Nie mam raczej na co narzekać...
- "Raczej"?
- No "raczej"... No bo wiesz, życie Jedi i te sprawy... To jednak nie wakacje.
- No tak...
- A u Ciebie? Jak sobie tu radzisz w tych warunkach, po tym trzęsieniu?
Dziwne. Nadal czuł ucisk w piersi, może nawet większy niż przedtem, ale tym razem zupełnie mu nie przeszkadzał. Czuł go, ale mu nie przeszkadzał. Bardzo dziwne.
- Cóż... Jestem tutaj od dwóch standardowych miesięcy. Wiesz, Nick nie ma za wiele kasy, sam ledwo się utrzymywał i teraz w dodatku ja się pojawiłam... Więc postanowiłam, że znajdę jakąś pracę na Rubieżach i postaram się coś zarobić. Tak się złożyło, że znajoma mojej mamy pracuje w "Poszukiwaczu I" więc udało mi się tutaj dostać.
- I jak Ci się podoba praca?
- Jest męcząca - odparła Lanai - ale daje satysfakcję. Wiesz, że zawsze to lubiłam. A Feridlon to taka planeta, na której mogłam rozwijać swoje zainteresowania co nie miara.
- A... A co właściwie tutaj robisz? W sensie, na czym polega Twoje zajęcie?
- Głównie zajmuję się badaniem tutejszych zwierząt. Ich strukturą genetyczną, mięśniową, kostną... Ovm, mówię ci - uśmiechnął się, gdy wypowiedziała jego imię - nigdzie w Galaktyce nie ma takich zwierząt jak tutaj. Nigdzie nie znajdziesz tak wspaniałych i tak strasznych.
- Z pewnością - odparł Jedi. - Nie było mnie tu nigdy, więc się nie wypowiem. Ale mam nadzieję, że jakieś zobaczę... No, ale mów dalej. Co się zmieniło po trzęsieniu?
- To się stało wczoraj. Poczuliśmy w nocy wstrząsy, ale na tyle słabe, że nikt się nimi nie przejął. I po chwili... usłyszeliśmy odgłos walących się permabetonowych płyt. To było straszne. Już dawno nie słyszałam takiego huku. Wszędzie rozległy się alarmy i kilkanaście minut później wiedzieliśmy, że cały "Poszukiwacz II" rozsypał się na kawałki. Natychmiast wysłaliśmy tam ekipy na śmigaczach, aby sprawdzić jaki jest stan zniszczeń. Przez następne godziny zajmowaliśmy się przemieszczaniem całego sprzętu do odgarniania gruzów na miejsce zdarzenia. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Próbowałam im pomóc jak się dało. Rano, kapitan Tyirs powiedział naszemu zespołowi, że przydamy się na miejscu katastrofy i polecimy tam jakoś po południu, razem z jakimś transportem klonów z Coruscant. Chcą, żebyśmy zajęli się badaniem rannych. Co prawda ja jestem weterynarzem, ale w tej chwili liczy się każda para rąk... No i to chyba tyle. Mogę jeszcze dodać - powiedziała - że strasznie się zdziwiłam, kiedy cię tu zobaczyłam.
- Wiesz, ja też się zdziwiłem, że Rada mnie wybrała do takiego zadania i że Tyirs w ogóle postanowił sprowadzić tu Jedi... Ale cóż, powiedział mi, że będę dodawać charyzmy tutejszym pracownikom - powiedział z ironią.
- Ty? - odparła Lanai, również ironicznie. Schowała ręce w fałdy płaszcza i skuliła się w siedzeniu. - Ależ jesteś chyba jedną z ostatnich osób, o których bym pomyślała, że potrafią komukolwiek dodać charyzmy...
- Aha, dzięki.
- Nie! Nie o to mi chodziło! - krzyknęła dziewczyna, śmiejąc się. - Chodziło mi o to... O rany, Ovm, przecież dobrze wiesz, że należysz do cichych osób, prawda?
- Ja to wiem. Ale Tyirs nie. Dla niego jest ważne, że jestem Jedi i nic więcej. Bardziej się dziwię, że Rada wybrała właśnie mnie. Przecież wiedzą, jaki mam charakter i wiedzieli po co mam tu przybyć.
- Może chcieli cię rozwinąć?
- Ta. Rozwinąć. Jasne. Rada Jedi to jedna z ostatnich instytucji, które potrafiłyby rozwinąć kogokolwiek.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo są ograniczeni - odparł Ovmar, wzruszając ramionami. - Skrajnie konserwatywni. Im nawet samym nie chce się rozwijać, a co dopiero pozwolić na to innym. To kompletna głupota.
- Wolno ci mówić takie rzeczy?
- Cóż, jeszcze tak. Miejmy nadzieję, że nie zabronią mi przynajmniej wolności słowa. Już jednej rzeczy mi zabronili, to niech przynajmniej to zostawią.
Jedi odchylił się i oparł plecami o siedzenie. Odwrócił wzrok i zapatrzył się w migające drzewa. Znowu zapadła chwila ciszy.
- To dlaczego nie odejdziesz? - zapytała dziewczyna. Nie uśmiechała się.
- Będąc w Zakonie - odparł Ovmar - mogę przynajmniej pomagać temu światu. Mam do tego konstytucyjne prawo. Gdybym odszedł, to może i sam bym się poczuł lepiej, ale nie miałbym nawet połowy tych możliwości pomocy innym, które mam teraz. Poza tym nie uśmiecha mi się szukanie pracy, mieszkania, pieniędzy... W świątyni mam przynajmniej utrzymanie. Więc wiesz... to ma swoje plusy. Niemniej czasem - dodał - jest cholernie ciężko.
Ucisk w piersi nagle zniknął. Pozostała po nim ziejąca pustka. Jedi wciąż wpatrywał się w zieleń za śmigaczem. Lanai skupiła na nim wzrok.
- Mhm - powiedziała cicho, tak że jej głos niemal utonął w szumie wiatru.
Ovmar nachylił się znów w fotelu, z westchnieniem, zakrywając twarz palcami. Nikt się więcej do końca podróży nie odezwał.
* * *
Szare, gęste, gnane przez silny wiatr chmury do reszty spowiły niebo nad Feridlonem, zakrywając słońce i rzucając cień na zieleń planety. Zrobiło się jeszcze wietrzniej, powietrze stało się zimne i kłujące. Wydawało się, że za chwilę lunie deszcz, jednak jak na razie niebo pozostało suche.
śmigacze przybyły na miejsce. Trzy, czarne smugi wystrzeliły z wyrwy w terenie lasu, mijając ostatni posterunek robotów bojowych i znalazły się na szczycie stromej półki skalnej. Droga w tym miejscu zakręcała i zbiegała w dół kilkaset metrów dalej, tam gdzie spadek był łagodniejszy. Poniżej półki, na terenie jakichś dwóch kilometrów kwadratowych, rozpościerał się teren "Poszukiwacza II".
Panował tu w tym momencie istny chaos, wcale nie mniejszy od tego, który Ovmar i inni widzieli w poprzedniej placówce. Tam, gdzie jeszcze kilkadziesiąt godzin temu stał cały kompleks budynków Republiki, teraz znajdowały się kupy gruzów. Odłamki były wielkości rozmaitej - jedne były tak wielkie, że największe maszyny nie były w stanie ich ruszyć a były też i maleńkie okruchy, z których uprzednio składały się większe bloki zniszczone przez trzęsienie. Widać tu było kawałki grodzi, wrót, okien, biurek, droidów badawczych, holoprojektorów, anten, nadajników, przeróżnych urządzeń pomiarowych, a nawet strzępy mundurów służbowych. Z gruzowiska wciąż unosił się gęsty, szary dym, zatruwając atmosferę pobliskiego powietrza i zlewając się z feridlońskim zachmurzeniem. Pomiędzy gruzami można było nieraz zobaczyć olbrzymie zwalone konary feridlońskich drzew.
I były ciała. A przynajmniej były do niedawna - teraz, większość z nich została już zabrana przez ratowników. Zwinięte, poskręcane, niektóre z oderwanymi kończynami, inne takie, na których wciąż widać było zastygnięty w przerażeniu wyraz twarzy. Jako, że działalność na Feridlonie uchodziła za niezwykle łatwo dostępną, ciała należały do istot bardzo wielu ras. Byli tutaj ludzie, Rodianie, Wookie, Weequaye, Muunowie, Twi'lekowie czy Kel Dorowie. Wokół można było wciąż natknąć się na zmiażdżone maski tlenowe tych ostatnich.
Na terenie gruzowiska znajdowało się w tym momencie kilkanaście dużych transportowców, tyleż samo pojazdów ratowniczych, a nawet parę dźwigów. Naukowcy z "Poszukiwacza I" nieustannie pracowali przy gruzach, przenosząc permabetonowe odłamki z rejonu katastrofy na pokład transportowców. Takie samo zadanie miały repulsorowe dźwigi, nabierając na olbrzymie mechaniczne misy zwały gruzów i przewalając je do transportowców. Praca ta wymagała niezwykłej precyzji - nie wiadomo było dokładnie, w których miejscach wciąż znajdują się żywe istoty, toteż każdy odkopywany fragment musiał zostać uprzednio zbadany przez skanery. Wciąż znajdywano nowe ciała i nowych ocalałych, natychmiast pakując ich do karetek i przewożąc na teren "Poszukiwacza I". Również transportowce podążały w tamtą stronę. W ten sposób, od kilkudziesięciu godzin pomiędzy placówkami przebiegał płynny przepływ pojazdów - za każdym razem, gdy jakiś opuszczał teren gruzowiska, poprzedni przybywał na jego miejsce. Widać też było, że brakowało sprzętu. Ratownicy musieli się uciekać do tak desperackich metod jak ręczne odgruzowywanie miejsca katastrofy. Naukowcy, badacze i lekarze, dotychczas zupełnie niemający do czynienia z pracą fizyczną, gołymi rękami nosili nieraz olbrzymie permabetonowe bloki, podawali je sobie z rąk do rąk i wrzucali na pokłady transportowców. Oprócz republikańskich pracowników różnorakich ras, znajdowały się też tutaj osoby już na pierwszy rzut oka wyglądające na turystów. Pracowały też kobiety a nieraz nawet kilkunastoletnie dzieci - całe rodziny postanawiały zostać na Feridlonie, aby pomóc w odkopywaniu gruzów i ratowaniu ofiar pochowanych pod odłamkami. Cały teren katastrofy został odgrodzony barierami energetycznymi. W wielu miejscach stali przy nich turyści-gapie.
Wszystkie powracające do "Poszukiwacza I" pojazdy wjeżdżały ścieżką na położoną nieopodal półkę skalną, a następnie pogrążały się w mrokach lasu, zdążając dalej do placówki. Wjazd do lasu, podobnie jak po drugiej jego stronie, był tylko jeden, w dodatku węższy niż ten pierwszy, co nieraz doprowadzało do korków na granicy. Na szczęście śmigaczom udało się opuścić las bez przeszkód. Zamiast jednak skierować się ścieżką w dół, pojazdy zatrzymały się na półce, tuż nad urwiskiem. Znajdowało się tu prowizoryczne centrum dowodzenia - ulokowano je tu z powodu braku miejsca na dole i chęci nie przeszkadzania pracującym tam jednostkom. Składało się ono zaledwie z kilku stolików i biurek z komputerami. Niewielka, zajmowana przez nie, przestrzeń zakryta była kilkoma wypłowiałymi płachtami. Służyły one za dach i zawieszone były na żelaznych palach wbitych w grunt. Pomiędzy stanowiskami kontrolnymi nieustannie krzątali się ludzie, niektórzy wpisując do komputerów jakieś polecenia, inni wydając jakieś rozkazy. Wiatr wył dziko między skałami, niemal rozrywając prowizoryczny dach na strzępy.
Gdy wyłączono silniki, pułkownik Jengier i kapitan Tyirs natychmiast wyszli z wypełnionego klonami śmigacza. Tyirs skierował się pod jeden z namiotów w centrum, podczas gdy pułkownik podszedł do komandora klonów, wydając mu jakieś polecenia.
Załoga dwóch pozostałych śmigaczy również wyszła na zewnątrz. Lanai oddała Ovmarowi płaszcz z podziękowaniami i skierowała się razem ze swym zespołem badawczym w stronę centrum. Ozzy pozostał nieco z tyłu i niepostrzeżenie zbliżył się do Ovmara.
- Wszystko w porządku? - zapytał, udając, że bardzo interesuje go widok klonów opuszczających właśnie pokład śmigacza.
- Ta - odparł krótko Jedi.
- Co to za dziewczyna? Wydaje mi się, że skądś ją znam... tylko za cholerę nie potrafię sobie przypomnieć skąd.
Ovmar uśmiechnął się dziwnie.
- Dowiesz się, Ozzy - powiedział z błyskiem w oku. - Dowiesz się.
Tymczasem kapitan Tyirs, otoczony zespołem Lanai, rozmawiał z jakimś człowiekiem pod jednym z namiotów. Ovmar i Ozzy zbliżyli się do nich i przysłuchali się ich rozmowie.
- Nie jest dobrze, kapitanie - powiedział rozmówca Tyirsa. Był to człowiek lat około czterdziestu, masywny, z twarzą ozdobioną kilkoma szramami i wieloma nienaturalnymi zmarszczkami. Włosy miał brązowe, krótko ostrzyżone. Miał w tym momencie zirytowany i zaniepokojony wyraz twarzy, niespokojnie błądził oczyma naokoło i cały czas wydawał jakieś rozkazy i polecenia podwładnym. Mówił szybko, czasem chaotycznie, jakby nie mogąc nadążyć za własnym tokiem myśli. Ubrany był w znoszony mundur oficerski, w tym momencie niesamowicie zakurzony przez unoszący się zewsząd pył z gruzowiska. - W ciągu ostatnich dwóch godzin udało nam się wydobyć zaledwie pięciu Wookiech. Pracując w takim tempie za cholerę nie uda nam się uratować nawet połowy z istot pogrzebanych pod tymi gruzami. Umrą z wycieńczenia albo się po prostu uduszą. Tym bardziej, że wielu z nich to Kel Dorowie z uszkodzonymi maskami tlenowymi. Zdychają tam jak szczury, kapitanie... i nie potrafię im pomóc, do jasnej cholery! - wrzasnął, waląc pięścią w stół tak, że stojący na nim komputer się zatrząsł. - Mamy za mało sprzętu, za mało rąk do pracy! Cywile nam pomagają w pracy, cywile! W jaki sposób mam pomóc tym istotom, skoro odgruzowanie jednej tony ruin zajmuje nam pół godziny?!
Mężczyzna wpatrywał się oszalałym wzrokiem w kapitana Tyirsa, jakby obwiniając właśnie jego o wszystkie trudności, z jakimi się teraz zmagał.
- Spokojnie, poruczniku - odparł Tyirs pojednawczo. - Akurat, co do tej ostatniej rzeczy, to jestem w stanie panu pomóc. Dzięki naszym przyjaciołom z Coruscant - tu wskazał ruchem dłoni na Ovmara i Ozzy'ego - mamy trochę więcej rąk do pracy. Zresztą, proszę spojrzeć - kapitan odwrócił się w kierunku śmigacza załadowanego klonami.
W tym momencie jednak klonów już w nim nie było. Pułkownik Jengier polecił im natychmiast przystąpić do pracy, toteż żołnierze - zostawiając w pojeździe całą swoją broń - zdążali właśnie na miejsce katastrofy. Był to doprawdy wielce dziwaczny widok - najwyraźniej, aby pokazać swoją sprawność, klony postanowiły dostać się na teren "Poszukiwacza II" nie trudząc się podążeniem prowadzącą do niego ścieżką. Toteż teraz właśnie, kilkadziesiąt opancerzonych żołnierzy ześlizgiwało się stokiem stromym jak diabli w kierunku ruin. Wyszkolonym klonom nie sprawiało to najwyraźniej większych trudności. Szybko, sprawnie, ale i ostrożnie spuszczali się coraz niżej i niżej - przy okazji wzniecając tumany kurzu - aż w końcu znaleźli się w kotlinie na dole. Natychmiast biegiem puścili się w kierunku zastrzeżonej dla pracowników badawczych strefy gruzowiska. Komandor żołnierzy zaczął coś uzgadniać ze strażnikiem przy wejściu i po chwili, wszyscy już pracowali ramię w ramię razem z ratownikami.
Zgromadzeni na wzniesieniu obserwowali ten widok zarazem z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia i rozbawienia na twarzy. Tylko Ovmar, Ozzy i pułkownik nie wyrazili zdziwienia - oni już wielokrotnie mieli na tej wojnie do czynienia z oszałamiającą precyzją działania szturmowców-klonów. Chociaż na chwilę, smutna atmosfera tego dnia rozwiała się.
- No i widzi pan, poruczniku - powiedział Tyirs z uśmiechem. - Wcale nie jest tak źle, jakby się mogło wydawać. Kochani, pozwólcie, że wam przedstawię - zwrócił się do Ovmara i Ozzy'ego - porucznika Palla Marri'ego. Jest głównodowodzącym operacji ratunkowej na terenie "Poszukiwacza II". Poruczniku, to są nasi przyjaciele z Coruscant - oto pułkownik Jengier - pułkownik właśnie podszedł do osób zgromadzonych w centrum - kapitan Ozzy Falin i mistrz Jedi...
- ...rycerz Jedi...
- Ovmar Timus - zakończył Tyirs.
- Jedi? Tutaj? - zapytał Marri podejrzliwie. - A to niby po co?
Ovmar spojrzał na kapitana z wymownym uśmiechem.
- Rada placówki uznała, że przyda się tu członek Zakonu - odparł Tyirs trochę zażenowany. - Będzie tutaj jedynie w celach pomocniczych i nadzorujących...
- To doprawdy wzruszające, że wspaniali Jedi postanowili nam pomóc - przerwał mu Marri. - Szkoda tylko, że gdyby nie dwóch z nich to by tej wojny w ogóle nie było...
Tyirs już chciał coś odpowiedzieć, ale tym razem przerwał mu Ovmar:
- Tak pan sądzi, poruczniku? - jego głos był ironiczny i chłodny. Lanai przyglądała mu się ciekawie. - Sądzi pan, że Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker są winni tej wojnie, bo odkryli zamiary hrabiego Dooku wcześniej niż to przewidział? No więc powiem panu, że gdyby nie oni to Republika zostałaby całkowicie zaskoczona przez produkowane wtedy na Geonosis armie Separatystów i byłoby teraz z nami krucho. A teraz - Jedi obszedł zgromadzonych pod płachtą i skierował się w stronę urwiska - pozwólcie, że zejdę na dół i się trochę rozejrzę.
Ovmar szybkim krokiem zbliżył się do przepaści i zeskoczył. Sięgając po Moc, złagodził lądowanie i w ten sam sposób, jak klony przed chwilą, zaczął stopniowo ześlizgiwać się po stoku w dół. Pokonując kolejne odcinki spadku skokami, znalazł się w końcu na dole i skierował na teren gruzowiska.
- A niech ich wszystkich szlag... - burknął Marri i zajął się wydawaniem rozkazów podwładnym. Kapitan Tyirs uśmiechnął się i odwrócił w stronę zespołu badawczego z "Poszukiwacza I".
- Przygotujcie sobie sprzęt - powiedział do podopiecznych. - Jakiś pracownik zawiezie was potem śmigaczem na dół. Jak sami słyszeliście, tempo wydobywania rannych jest bardzo powolne toteż niestety nie będziecie mieć zbyt wiele do roboty... Pułkowniku Jengier, kapitanie Falin, - odwrócił się do Ozzy'ego i pułkownika - niech panowie tu zostaną, jeśli to nie problem, możecie się przydać... Miejmy nadzieję, że sytuacja mimo wszystko nie jest tak zła jak był ją łaskaw przedstawić pan porucznik...
* * *
Ovmar szybkim krokiem zbliżał się do wejścia na teren gruzowiska. Serce znów mu biło jak młotem, a w głowie kłębiło się mnóstwo myśli. Turyści-gapie stojący przy barierach ochronnych przypatrywali mu się ciekawie, gdy przechodził obok, on jednak nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Podszedł do wyrwy w otaczającej całe miejsce błękitnobiałej osłonie. Stał przy niej pojedynczy strażnik, uzbrojony zaledwie w mały blaster i trzymający w ręku jakiś holonotatnik.
- Nazywam się Ovmar Timus i jestem rycerzem Jedi przysłanym tu z polecenia Rady - powiedział Ovmar do strażnika. - Mógłby mnie pan wpuścić?
Młody mężczyzna przybrał nieco zdezorientowany wyraz twarzy, jednak od razu odpowiedział, przepuszczając rozmówcę przez przejście:
- Ależ oczywiście mistrzu Jedi, proszę bardzo.
Ovmar znalazł się na terenie "Poszukiwacza II". Wszechobecne transportowce, dźwigi, droidy badawcze i wykrzykiwane zewsząd rozkazy wywoływały niesłychany hałas i zgiełk. Stopy Jedi raz po raz stąpały po ostrych, mniejszych i większych permabetonowych odłamkach. Ovmar postanowił nie wchodzić na teren głównych prac, aby nie przeszkadzać ratownikom i pomagającym im cywilom. Faktycznie, oczy Jedi dostrzegły w wielu miejscach ludzi - i nie tylko - ubranych zgoła nie jak personel naukowy. Byli to zwykli turyści, którzy przybyli, aby zwiedzić Feridlon i którzy dowiedziawszy się o straszliwej katastrofie, postanowili zostać i pomóc. Na całym terenie wrzała praca. A mimo to, szanse uratowania ofiar trzęsienia były przeraźliwie małe.
Ale Ovmar prawie nie myślał o tych rzeczach. Zresztą samo to, że tu był, że zszedł na dół było tylko pretekstem - chciał po prostu uciec od towarzyszy i być sam. Jego wzrok był nieobecny, a myśli krążyły wokół wydarzeń z ostatniej godziny. Nie mógł się z nich otrząsnąć, nie mógł się w ogóle skupić. Wiedział, że nie powinien się teraz tym zajmować, że jego zadanie polegało na zupełnie czymś innym, ale po prostu nie był w stanie nie myśleć o tym. Szedł wzdłuż linii barier energetycznych dookoła gruzowiska i rozmyślał w nieustającym akompaniamencie odgłosów akcji ratowniczej.
Jak na złość, właśnie w tym momencie do jego umysłu zaczęły się dobijać jakieś obrazy i dźwięki. Zwolnił kroku, bo w pierwszej chwili trochę go oszołomiły. Zamknął oczy i zdał sobie sprawę, że to Moc podsyłała mu te obrazy. Czuł je dość wyraźnie, mimo, że dochodziły jakby z bardzo daleka, jakby jedynie muskały tył jego głowy.
Tak, to były ofiary trzęsienia. Ovmarowi mignęły wizerunki istot uwięzionych pod gruzami, niektórych umierających, innych błagających o pomoc, a jeszcze innych walczących z permabetonowymi płytami i próbujących się wydostać na zewnątrz. Jedi wyczuł emocje tych istot, poczuł ich ból, gniew, rozpacz i całą beznadzieję sytuacji w jakiej się znalazły. Mimo, że natężenie emocji, kt
2
Cd...
Mężczyzna zatoczył łuk ostrzem, a Lanai usłyszała charakterystyczne buczenie.
- Masz czerwoną klingę... Nie miałeś takiej dwa miesiące temu - zauważyła cicho.
- No i co z tego? - odparł Ovmar, uderzając mieczem o kawałek wielkiego okna, leżącego pomiędzy nim, a dziewczyną, przełamując go na pół. Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń i wykonał powolny ruch - obie połówki okna odskoczyły w przeciwne strony, uderzając o gruzy i robiąc miejsce na ziemi.
- Sithowie takie mają - powiedziała Lanai jeszcze ciszej.
- Aha, no pewnie - rzekł Ovmar z ironią. - Tylko Sithowie mają czerwone miecze. To takie oryginalne - Jedi z gniewem uderzył ostrzem o opierający się o gruzy za nim słup. Przepołowił go, a siła uderzenia była tak silna, że odłamki poleciały w dal i z chrzęstem uderzyły o szczątki nieopodal. - Przecież najlepszym sposobem na tysiąclecia ukrywania się przed znienawidzonym przez nas Zakonem jest wymyślenie jednolitego koloru miecza, który będzie musiał mieć każdy z nas. To takie sprytne i praktyczne. Po co mielibyśmy robić sobie miecze z kryształami dającymi barwę niebieską albo zieloną? żeby się lepiej wtopić w Zakon i w ten sposób lepiej go zinfiltrować? A gdzie tam - dajemy czerwony, bo jest lepszy, bo jest taki zły i krwisty! Każdy użytkownik Mocy z czerwonym mieczem to Sith, tak jest! - wykrzyknął, a w jego głosie zamiast ironii zabrzmiał już gniew. Znajdujący się za nim wielki kamień nagle samoistnie uniósł się w powietrze. Jedi zrobił obrót na pięcie i z siłą uderzył w nim ostrzem. Rozległ się brzdęk, trzask i szczątki gruzu posypały się na ziemię. Lanai autentycznie się przestraszyła i cofnęła o dwa kroki.
- Tak jest przecież w tradycji Jedi, prawda? - zapytała ze strachem.
- że co? że Sithowie mają czerwone miecze, a Jedi wszystkie inne kolory? Nie, chyba nie ma takiego punktu - Ovmar zgasił miecz i stanął pośrodku pustej przestrzeni, naprzeciwko dziewczyny. - A co powiesz na wytłumaczenie - "mam czerwony miecz, bo podoba mi się ten kolor"? Nie nazbyt wyidealizowane i patetyczne? Chyba nie...
- Stałeś się strasznie zimny.
Zapadła chwila ciszy. Jedi podniósł wzrok i na moment spojrzał w jej oczy. Westchnął ciężko i potarł dłonią o czoło.
- Nie jestem Sithem, Lan. Po prostu lubię czerwony. I niezmiernie wkurzają mnie te wszystkie anachroniczne dogmaty Jedi, przecież wiesz. Nie jestem ani zły, ani okrutny. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Oboje stali chwilę bez ruchu. W końcu Ovmar poruszył się, schował miecz świetlny za pas i skierował dłonie wewnętrzną stroną w dół, lekko rozpostarł palce i wolno podniósł ręce, wyciągając je na boki. Niewielkie szczątki, gruzy, kamienie i drobinki pyłu pokrywające jeszcze krąg pustej przestrzeni, uniosły się i zawisły w powietrzu. Jedi jeszcze bardziej wyciągnął ręce, a okruchy podążyły za tym gestem. W końcu zrobił ruch samymi dłońmi i skierował je wewnętrzną stroną na boki - po czym lekko ugiął ramiona i wyprostował je ze wzmożoną siłą. Wiszące w powietrzu drobiny poleciały daleko na prawo i lewo, a sekundę później Lanai usłyszała huk uderzeń o permabeton.
- No, to mamy miejsce. Chodź - powiedział Ovmar. Odwrócił się, zdjął płaszcz i zrzucił go na ziemię.
- Usiądź - rzekł, wskazując swój płaszcz, po czym sam legł na ziemi tuż przed swoim odzieniem, ze skrzyżowanymi nogami. Lanai popatrzyła na niego dziwnie, po czym posłusznie usiadła, posługując się płaszczem jak siedziskiem, naprzeciwko mężczyzny.
- Nie musisz nic więcej robić - powiedział cicho Jedi, z głową spuszczoną w dół. - Niczego więcej nie oczekuję, to jest cała pomoc, której mi potrzeba. Tylko jedna prośba... Nie mów nic. Wiesz, to mnie dekoncentruje. Po prostu... nic nie mów.
- I nic więcej? Nie mogę ci pomóc w żaden inny sposób?
- Nie. Tylko tyle. Po prostu bądź przy mnie.
Lanai kiwnęła wolno głową. Na jej twarzy malował się niepokój i troska. Ovmar westchnął, po czym zamknął oczy i zagłębił się w Moc.
* * *
Ozzy niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Wpatrywał się zaniepokojonym spojrzeniem w dal, próbując przebić się przez unoszące się zwały białego pyłu i wypatrzyć gdzieś Ovmara i Lanai pośród gruzowiska. Stał tuż za granicą terenu katastrofy, obok jednego z zespołu ratowników. Według skanerów, pod gruzami oddalonymi o jakieś dziesięć metrów od nich znajdowało się kilku umierających Rodian. Dlatego właśnie zespół ulokował się w tym miejscu. Następny znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej na wschód, potem jeszcze następny i tak dalej, naokoło całego terenu. Każdy z nich liczył sobie po kilka osób, kilkoro droidów, parę noszy repulsorowych i jeden przenośny zestaw do podtrzymywania życia. Ozzy zszedł na dół ze wzgórza kilka minut temu - postanowił osobiście pomóc w akcji ratowania ofiar ("o ile w ogóle do niej dojdzie" - pomyślał). Wszyscy poza nim - to znaczy Jengier, Tyirs i Marri - zostali na górze.
Udało mu się w końcu wypatrzyć w oddali dwie leżące obok siebie, małe kropki. Wpatrywał się w nie usilnie, uciążliwie się nad czymś zastanawiając. Machinalnie usłyszał strzępy prowadzonej obok siebie rozmowy, pomiędzy jakimiś dwoma pracownikami "Poszukiwacza I":
- Sądzisz, że temu Jedi uda się to zrobić? - powiedział jakiś młody chłopak, ubrany w firmowy strój republikański.
- A skąd! Tego nawet mistrzowie nie daliby rady dokonać, a co dopiero taki młokos jak on. Przecież on jest młodszy ode mnie! - odrzekł jego starszy o kilka lat kolega.
- No tak...
- I niezmiernie wkurwia mnie to, że kazali nam przerwać prace. Przecież oni tam pomrą pod spodem!
I wtedy nagle Ozzy przypomniał sobie. Przypomniał sobie, kim była ta dziewczyna, ta Lanai. Jego oczy rozwarły się ze zdumienia, a wyraz zrozumienia pojawił się na twarzy. Spojrzał na członków zespołu ratowniczego i powiedział:
- Odsuńcie się trochę bardziej od gruzów.
Rozmawiający mężczyźni spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
- Odsuńcie się, powiedziałem. Już. Kilka metrów dalej. Uwierzcie mi, nie chcecie oberwać jednym z tych odłamków.
- A skąd taka pewność, kapitanie, że one w ogóle polecą w powietrze? - zapytał jeden z mężczyzn, ten który pierwszy zadał pytanie swojemu towarzyszowi.
- Zaufajcie mi, mam pewność - odparł Ozzy, ponownie utkwiwszy wzrok w dwóch kropkach w oddali i uśmiechając się lekko. - To będzie niezła jazda.
* * *
Przeciętny Jedi jest w stanie unieść kilkadziesiąt kamyków średniej wielkości na raz. Oczywiście, można to również przekładać na inne przedmioty - mogą to być też dwa silniki repulsorowe, kilkanaście blasterów, jedno działko przeciwpancerne, a silniejsi potrafiliby nawet podnieść lożę senatorską. Jednak kontrola nad czymś tak dużym jak - dajmy na to - kanonierka, wahadłowiec albo pewna ilość skrzynek z corelliańskim piwem była już poza granicami percepcji przeciętnego, wytrenowanego użytkownika Mocy. Tylko mistrzowie potrafili dokonywać tej sztuki. Najpotężniejsi z nich, tacy jak Yoda, Mace Windu czy Darth Sidious zapewne mieliby wystarczająco dużo sił, aby tego dokonać. Sztuka ta wymagała bowiem ogromnego skupienia i olbrzymiej koncentracji, a jednocześnie swoistego zapadnięcia się w sobie, w otoczeniu i w Mocy. Problem polegał na tym, że im większy był jakiś przedmiot - lub o im większej jego ilości w przestrzeni mówimy - tym trudniej było go "chwycić" Mocą. I odwrotnie - byty wyjątkowo, można by rzecz, mikroskopijnie małe również znajdowały się poza polem oddziaływania, jakim dysponowała większość posługujących się nią istot (mimo, że niektórzy utrzymywali, że rozmiar nie ma znaczenia).
Tamtego dnia, Ovmar Timus postanowił unieść dziesiątki tysięcy szczątków bazy "Poszukiwacza II", których wielkość wahała się od rozmiaru ziarenka piasku, aż do myśliwca Separatystów. Jednocześnie, musiał dopilnować, aby jego zmysły nie pomyliły ciał martwych z ciałami żywymi - pod gruzami znajdowały się setki żywych istot, większość z połamanymi kończynami i licznymi obrażeniami wewnętrznymi. Jakiekolwiek lekkomyślne ich przemieszczenie wiązałoby się z niechybną masakrą.
Jednym słowem - było to zadanie absolutnie niewykonalne. Dla nikogo. Ani dla mistrzów Jedi, ani dla lordów Sith, ani dla nikogo, bo po prostu nikt żyjący nie dysponował taką siłą w swoim organizmie, taką wytrzymałością w swoich komórkach, taką sprawnością swoich neuronów i glejów, aby ogarnąć nimi ten niewyobrażalny potencjał Mocy i aby jego komórki po prostu się nie stopiły albo nie spaliły od środka.
Ale Ovmar postanowił, że to zrobi. Zawziął się. Nie tylko dla ofiar katastrofy, ale także dla siebie. Miał w sobie coś, czego nie mieli inni, miał siłę, jakiej ani Jedi ani Sithowie nie znali, siłę, która wykraczała poza kruche, miękkie żelatyny ciał fizycznych, poza fale mózgowe i komórki. Wtedy o tym nie wiedział, ale jedyną osobą oprócz niego, która by potrafiła tego dokonać był Anakin Skywalker - i to bynajmniej nie dlatego, że był Wybrańcem.
Zamknął oczy i otworzył się na Moc. Poczuł jej niezwykłą energię dookoła, jej wszechogarniający żar w powietrzu, w gruzach, w ofiarach, w Lanai i w sobie. Zaczerpnął powietrza do płuc, wciągając w siebie jednocześnie Moc i dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Tego wrażenia nie da się porównać z niczym fizycznym - czuł jakby dookoła otaczała go przyjemna chłodna ciecz, dająca ochłodę jego rękom, stopom, głowie i zbolałej duszy.
Wydech.
Moc była wszędzie, kąpała Galaktykę w swoim blasku, a Ovmar posmutniał, że nie każdemu dane jest poczuć to, co jemu. Spróbował się rozluźnić, a Moc mu w tym pomogła - mięśnie zwiotczały, myśli zaczęły wolniej płynąć, a serce, pierwszy raz od długiego czasu, uspokoiło się. Wyobraził sobie miejsce, w którym jest - rozciągające się na dwa kilometry kwadratowe gruzowisko, a naokoło zielony las. Spojrzał na ten obraz z góry i uświadomił sobie, że to nie jest tylko wytwór jego wyobraźni, ale realny obraz, który samoistnie nadesłała mu Moc.
Wdech.
Rozciągnął swoje pole zmysłowe i poczuł wszystko, co było dookoła. Poczuł cierpiące istoty pod gruzami i zniecierpliwionych ratowników na obrzeżach lasu, poczuł drzewa i trawę, poczuł zwierzęta i rośliny. Wydało mu się, że piękne jest to, na co patrzy, toteż zatopił się w tych doznaniach do reszty, rozpłynął się w Mocy. Mógł swobodnie oglądać wszystko to, co czuł, ze wszystkich stron. Szczególnie zafascynowały go drzewa - dotknął jednego, wchłonął je w siebie, stał się gałęziami, liśćmi i łodygą, stał się konarem i pniem, poczuł pulsujące w nim soki żywiczne. Spodobała mu się też trawa - opuścił się w nią, poczuł jej ostre koniuszki, wędrował nad nimi, a jego zmysły doznawały każdy z nich, każdy dotyk. Powiał wiatr, liście i trawy zafalowały. Poczuł te fale, usłyszał szum tego zefiru, szelest drzew i traw, wtopił się w niego, aż w końcu stał się tym dźwiękiem i ogarnął całą jego istotę.
Wydech.
Dreszcz ponownie wstrząsnął jego ciałem. Ovmar całkowicie zatracił się w Mocy, stracił poczucie swojej istoty i indywidualności, na moment stał się całym Feridlonem i całym sobą mógł odczuć ten równomiernie pulsujący kocioł ewolucyjny. Nieustannie następowały tu jakieś zmiany, wciąż coś się rodziło i umierało - on stał się tym wszystkim, stał się rytmem życia. Przedzierając się przez lasy, poczuł nagle jakieś iskierki świadomego życia.
Wdech.
Na jednym z drzew zobaczył gniazdo czerwono-niebieskich ptaszków. Wniknął w nie i znów przez chwilę był nimi, był matką wysiadującą jajo i rodzącym się pisklęciem, fizycznie czuł wszystkie cechy budowy ptasiego ciała, poczuł dziób i pazurki.
Wydech.
Poszedł dalej. Słyszał szelesty feridlońskich strumieni, odgłosy spadających szyszek, a przez chwilę wydało mu się, że w oddali do jego uszu doleciał szum jakiegoś morza. Wtedy znów poczuł jakąś świadomość - zniżył się i ujrzał olbrzymiego białego wilka o czerwonych oczach i zupełnie niewiadomo dlaczego, z niebieską, świetlistą kulą wrośniętą w korpus. Pomyślał, że Feridlon jest naprawdę dziwnym miejscem.
Wdech.
Powrócił do tego, co było tu i teraz - do gruzowiska i do tego, co miał zrobić. Nie czuł już żadnego strachu, zdenerwowania czy gniewu. W całości złączył się z Mocą - przywitał się z nią, wchłonął w siebie i po prostu nią był. Ponownie spojrzał na miejsce trzęsienia z lotu ptaka. Odłamków było dużo, bardzo dużo. Ale on musiał je podnieść.
Wydech i wdech.
Wykonał Mocą ruch, który w normalnych warunkach byłby kiwnięciem palca - olbrzymia płyta ochronna leżąca po prawej stronie uleciała w powietrze. Poruszył drugim palcem i zobaczył w Mocy jak cała grupa większych i mniejszych odłamków za nim unosi się. Poruszył trzecim i długa żerdź obok zawirowała i poderwała się w powietrze. Uniesione Mocą poskręcane odłamki nie zawisały w górze - zaczynały wirować dookoła kręgu, w którym siedzieli Ovmar i Lanai, przeciwnie do ruchu wskazówek chronometra. Ruch ten był jednak całkowicie chaotyczny - permabeton uderzał o siebie wirując, pękał i jęczał od uderzeń. Wokół było słychać świst przecinanego powietrza i huk rozpadającego się materiału.
Muśnięciami Mocy, Ovmar unosił kolejne odłamki, coraz to nowe i nowe, odsłaniając pod nimi kolejne gruzy. Biały pył wzbił się w powietrze i objął miejsce, w którym znajdował się Jedi - on jednak nawet tego nie poczuł. Moc sama uszczelniła mu płuca, tak, żeby nic szkodliwego nie dostało się do organizmu. Nie czuł żadnego wysiłku, żadnego zmęczenia. W ogóle nie czuł niczego, co czuje normalna istota, ponieważ zatracił jakikolwiek sens siebie - on nie kontrolował permabetonem, on nim był, nie rządził nim, tylko rządził samym sobą. Wirujące w powietrzu odłamki spychał gdzieś do tyłu swej głowy, tak że czuł je, czuł, że tam są, ale ich utrzymywanie w powietrzu nie wymagało od niego żadnego wysiłku.
Oddychał coraz szybciej i falami Mocy unosił kolejne i kolejne gruzy, coraz ich więcej wirowało dookoła, a Ovmar nie przestawał, nie tracił jeszcze sił. Musnął Mocą nieco bardziej oddalone miejsce gruzowiska - natychmiast rozpętało się tam istne piekło, permabeton zajęczał i niczym torpeda poderwał się w górę i przyłączył do już wirujących gruzów dookoła.
Ale to wciąż było mało - nie objął jeszcze działaniem nawet jednej czwartej terenu katastrofy. Sięgnął myślami jeszcze i jeszcze dalej i kolejne szczątki znów wzlatywały w górę i przyłączały się do niezwykłego tańca dookoła niego. Ovmar słyszał huki uderzających o siebie gruzów, słyszał szum, ale sam nie wiedział czy powodowały go latające kamienie czy jego własny głęboki oddech.
I wtedy to się stało. Jedi nagle został jakby wyrwany z transcendencji, w której się znajdował, został jakby wepchnięty znów w swoją istotę. Poczuł, że siedzi na gorącej feridlońskiej ziemi ze skrzyżowanymi nogami, że jego początkowo spokojny oddech stał się chrapliwy. Uświadomił sobie, że ma nadal zamknięte oczy, a co najgorsze - nagle dotarło do niego, jakiemu niezwykłego obciążeniu poddał swój mózg, jakim niezwykłym ciężarem były wirujące i szumiące dookoła kamienie. Wcześniej w ogóle sobie z tego nie zdawał sprawy, bo sam stał się nimi, a teraz nagle wszystko to dotarło do niego. Wstrząs był tak silny, że przez moment wydawało się, że straci kontrolę nad rozpętaną przez siebie burzą i wszystko będzie stracone. Olbrzymi ciężar w Mocy, jaki stworzyły uniesione kamienie zwalił się na niego jak wodospad i dosłownie przygniótł do ziemi.
Ale Ovmar nie po to wymyślił swój plan, żeby z niego nie skorzystać. Teraz nadszedł czas. Podniósł zaledwie niecałą ćwiartkę gruzowiska - być może udało mu się spod niego uwolnić zaledwie kilkoro ofiar. Nie. Nie pozwoli na to. Tak, nadszedł czas.
Wiedział, że w tym momencie dotarł do szczytu swoich fizycznych możliwości, że na tym poziomie swojego szkolenia, na tym etapie siły swojego organizmu po prostu nie uda mu się nic więcej zdziałać. Było to po prostu niemożliwe.
Ale wtedy, jednym, płynnym ruchem, wolno uniósł głowę i otworzył oczy. Zobaczył siedzącą przed nim Lanai - wpatrywała się jak urzeczona w tańczące dookoła niej permabetonowe odłamki. Zarazem przerażenie i oczarowanie malowało się na jej twarzy, nie mogła uwierzyć w to, na co patrzyła. Nagle, jakby poczuwszy czyjś wzrok na sobie, skierowała swoje oczy ku Ovmarowi. Ich spojrzenia przecięły się.
I możliwe stało się wszystko.
Leżeli obok siebie, ale nogi mieli zwrócone w przeciwnych kierunkach - tak, że jedynie dotykali się policzkami. Przyjemny półmrok spowijał coruscański taras. Wpatrywali się w gwiazdy na niebie, od czasu do czasu przesłaniane widokiem lecących cywilnych śmigaczy.
- Nie uda mi się Cię przekonać, prawda? - zapytał Ovmar.
- Przecież mnie znasz - odparła Lanai.
Od strony miasta wiał orzeźwiający zefirek i mierzwił obojgu włosy. Jedi czuł dzięki temu zapach jej loków - ten aromat zawsze go uspokajał. Przekręcił głowę i pocałował ją w policzek.
- Nie chcę, żebyś sobie poszła. Przecież wiesz, że to był mój największy lęk. że Cię stracę. Przecież wiesz.
- Ale Ovmar, ja nie mogę inaczej - Lanai uniosła się na łokciu i przekręciła, żeby spojrzeć rozmówcy w oczy. - Czego ty ode mnie oczekujesz? że co, że resztę życia spędzę w związku, który w ogóle nie powinien mieć miejsca? Który jest wbrew zasadom? Ovm, ja tak nie mogę...
- Ale co Cię obchodzą zasady! - odparował Jedi, również podnosząc się i siadając na ziemi. - Powiedz mi: jakie one w ogóle mają znaczenie, skoro jesteśmy szczęśliwi? Jakie znaczenie mają zasady, które w żaden sposób nie przekładają się na realny świat, które tworzą iluzoryczne granice niemające żadnego pokrycia w rzeczywistości? Jestem Jedi i Cię kocham - i co z tego? Co w tym złego?
- Ovm, przerabialiśmy to... - Lanai potarła dłonią swoje czoło. Wyglądała na zmęczoną. - Więc powtórzę jeszcze raz: ty sam wiesz, jakie znaczenie mają te "zasady", ten wasz... Kodeks...
- Nie, właśnie nie wiem! - wrzasnął Ovmar, zrywając się na równe nogi. - Problem właśnie w tym, Lan, że nie wiem! Bo gdybym wiedział...
- To co?
- ... To być może bym się w Tobie nie zakochał. A może i bym się zakochał. Sam nie wiem. Nie wiem.
Lanai westchnęła.
- Nie dałeś mi dokończyć, kotku - wznowiła po chwili swój wywód. - Bo, wbrew temu, co myślisz, te zasady mają związek z rzeczywistością. I ja to widzę. Widzę jak się męczysz ze mną, jak targają tobą wyrzuty sumienia...
- Nie męczę się z Tobą - przerwał jej znowu. - Po prostu... Po prostu czasem męczę się ze świadomością, że robię nie tak, jak powinienem...
- No i widzisz? Właśnie o tym mówię! Gorzej przez to funkcjonujesz, gorzej przez to wykonujesz misje. Ty sam jesteś przez to nieszczęśliwy! żądasz ode mnie, żebym musiała na to patrzeć, żebyś przeze mnie cierpiał...?
- Nie cierpię przez Ciebie - odparł cicho. - To były najszczęśliwsze tygodnie mojego życia. Dostałem coś, czego nie miałem nigdy, czego nawet nie znałem i czego tysiące innych Jedi nigdy nie pozna: ciepło drugiego człowieka. Akceptację. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie to szczęście.
- Ale jakim kosztem?!
- Każdy koszt jest tego wart.
Ovmar usiadł naprzeciwko niej. Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po policzku.
- Dotyk Twojej skóry... Zapach Twoich włosów... Spojrzenie Twoich oczu... Tego mi nic nie zastąpi, kochanie. Nic.
- Nie, Ovm... Nie mam zamiaru zniszczyć ci życia. Nie ma mowy - odparła Lanai. Pocałowała lekko wewnętrzną stronę dłoni Jedi i zabrała ją ze swojego policzka. - Nie zmuszaj mnie do tego...
- Lan, czy Ty naprawdę... Naprawdę... - Ovmar przysunął się do niej i nie przejmując się jej protestami, delikatnie złapał obiema dłońmi za jej policzki. - Naprawdę wierzysz, że mnie to cokolwiek obchodzi? że obchodzi mnie Kodeks, kiedy mam Ciebie? No zastanów się...
- Ale ja widzę, że to cię obchodzi! - Lanai odsunęła od siebie dłonie Jedi i poderwała się na równe nogi. - Widzę to każdego dnia! I ty też to widzisz, ale nie chcesz przyznać! Prawda?
Ovmar patrzył na nią, ale nic nie odpowiedział. Nie mógł się na to zdobyć.
- No właśnie... Ty też to widzisz... - wyszeptała, po czym wróciła na swoje miejsce.
Zapadła chwila ciszy. Lanai wyglądała na zmęczoną i zdezorientowaną. Nie miała pojęcia, co powiedzieć, żeby polepszyć sytuację. Ovmar był wrakiem człowieka - te jej ostatnie słowa najwyraźniej go dotknęły i siedział teraz bezradny ze spuszczoną głową. Minęła minuta, potem druga i nikt się nie odezwał.
- Idę sobie. Późno już - powiedziała w końcu.
- Nie.
- Idę. Muszę.
- Nie...
- Nie, Ovmar! - dziewczyna wstała, zobaczywszy, że Jedi chciał ją przytulić. - Nie...
- Nie zostawiaj mnie - wyszeptał.
Wyglądał doprawdy jak ktoś złamany, kto utracił wszelką nadzieję i poczucie celowości dalszego działania. Cała jego sylwetka zwiotczała i wydawało się, że wystarczy jedynie lekki podmuch wiatru, żeby Jedi bezwładnie poleciał razem z nim w dal.
Lanai zrobiło się go autentycznie, niezmiernie żal. Podeszła do niego raz jeszcze, ukucnęła przy nim i przytuliła mocno.
- Kocham Cię - wyszeptał jeszcze Jedi.
- Ja ciebie też. Trzymaj się - pogłaskała go po twarzy, po czym wstała i szybko wyszła z pokoju.
Ovmar długo jeszcze siedział w pozycji, w jakiej go zostawiła i bezmyślnie patrzył się w jakiś punkt przed sobą. Chwilę później schował głowę w dłoniach i gorzko zapłakał.
Ból. Poczuł ból w piersi.
Wywołało go to jedno wspomnienie, wspomnienie sprzed dwóch miesięcy, które Ovmar wyciągnął z otchłani swojej pamięci całkowicie świadomie i celowo. Bo wiedział, jak na niego zadziała.
Wywołany nim wstrząs był tak silny, że na moment stracił panowanie nad Mocą, a wirujący permabeton zawisł w powietrzu i wydawało się, że za chwilę runie na ziemię. Ale to była tylko chwila. Momentalnie, wyraz twarzy mężczyzny zmienił się nie do poznania - wytrzeszczył oczy, rozwarł usta, zaczął szybciej oddychać, całe jego ciało zadrżało. Wpatrywał się w Lanai, a w jej oczach zobaczył prawdziwe przerażenie.
Działo się z nim coś niesamowitego - ból w piersi zamienił się nagle w jakieś dziwne, nieokreślone uczucie ściskające mu wnętrzności, Jedi zacharczał i w tym momencie wydał cichy, cierpiętniczy jęk. Jakby ten jęk właśnie to spowodował, permabeton nagle znów zaczął wirować, tym razem ze zdwojoną siłą, a Ovmar zrozumiał, co to za uczucie panowało w jego wnętrzu - gniew.
Więc się zanurzył w niego, całą siłę tego jęku skupił na sobie i na swoim cierpieniu i nagle poczuł, że swoim uczuciem obejmuje całe, caluteńkie gruzowisko. Następował proces dokładnie odwrotny do uprzedniego zatopienia się w Mocy - serce zaczęło mu szybciej bić, myśli przewalały się przez umysł jedna za drugą, ale dominowała tylko jedna - zimna, niesamowicie, przeraźliwie zimna - nienawiść.
Jego oczy wciąż były utkwione w Lanai, ale przestał ją widzieć, obraz się rozpłynął jak we mgle. Zamiast tego przed oczami nieustannie miał scenę na Coruscant sprzed dwóch miesięcy. Miał te scenę i... jeszcze jeden wizerunek.
Komnatę Rady Jedi i siedzącej w niej dwunastu mistrzów.
Sam ten widok wystarczył, żeby z jego gardła wylągł się kolejny jęk, ale tym razem nie bólu, ale furii. Jakby posłusznie za nim, szczątki na przestrzeni kilkudziesięciu metrów naokoło zerwały się z przeraźliwym szumem i hurkotem w powietrze i zaczęły wirować wraz z poprzednimi. Zerwała się istna burza Mocy - Ovmar uświadomił sobie, że już nic nie musi robić, że permabeton wiruje sam, bez udziału jego woli. Był zobligowany tylko do jednego - do nienawidzenia. To uczucie podtrzymywało cały ten sztorm, całe to piekło naokoło, a jemu się to podobało.
Nie. Wcale mu się nie podobało. Teraz nic mu się już nie podobało. Stopił się, ale nie z Mocą jak poprzednio, ale z samym sobą, ze swoją duszą. A ponieważ dusza nienawidziła to i on nienawidził, a skoro on nienawidził to i Moc wokół nienawidziła. Dlatego coraz to nowe i nowe odłamki podrywały się w powietrze, permabetonowe tornado rozszalało się na niesamowitą skalę, szum i huk był niemal ogłuszający, ale on tego nie słyszał. On tylko nienawidził i kierował całe to rozpaczliwe, bezradne uczucie na kamienie wokół. Dlatego one jęczały, samoistnie rwały się na strzępy i rozpadały w powietrzu, uderzały o siebie, obracając się coraz szybciej i szybciej, głośniej i głośniej, wciąż wbrew wskazówkom chronometra, tak, jakby ich władca walczył z siłą upływającego czasu.
Odbija ci, Ovmarze Timusie? - usłyszał nagle jakiś głos z tyłu głowy.
Oni mi Ją zabrali. Pozwól mi ich nienawidzić.
Mam ci pozwolić? Przecież wiesz, czym jestem. Wiesz, że nie mogę.
Więc odczep się.
Nienawiść jest zła, Ovmarze Timusie. Tak samo jak miłość do kobiety.
ZAMKNIJ SIę!
Zbierające się nad gruzowiskiem burzowe chmury, nagle zaczęły się wolno obracać, w rytm permabetonowego tornada. Huragan zerwał się ze wszystkich stron, sam zaczął unosić w powietrze co pomniejsze kamienie.
Nie. Nie zamknę się - kontynuował dalej głos. - Zobacz, co się z tobą stało. Zobacz, co ona z tobą zrobiła. Ta... miłość. Widzisz? Tego chciałeś?
Nie baw się ze mną w gierki, hipokryto! Dobrze wiesz, czego chciałem i próbujesz mi to zabrać. Znowu. Sądzisz, że ci na to pozwolę?
Jakim prawem? Jakie sobie przyznajesz prawo, żeby mi tego zabraniać? Naprawdę sądzisz, że pragnę zła dla ciebie? Jedi nie wymyślili zakazów, ot tak, dla zabawy. Tego też nie. Zakaz kochania został wymyślony po to, aby żaden z nas nie przywiązywał się do rzeczy doczesnych, abyśmy się oddali pulsującej Mocy i niczemu innemu. Zapytasz: dlaczego? Dlatego, że jesteśmy zbyt potężnymi istotami, aby wykorzystywać nasze zdolności do czegoś innego niż utrzymywanie ładu w Galaktyce. A miłość do tego doprowadza. W jaki sposób masz pomagać innym, bezinteresownie pomagać innym, skoro kochasz jedną, konkretną osobę? W jaki sposób masz wtedy obiektywnie myśleć? A jeśli jej się coś stanie? Jeśli będzie jej coś zagrażać? To co wtedy wybierzesz: ją czy Galaktykę. Uratowanie jej czy misję? No przecież pomyśl! I nawet nie odpowiadaj, bo obaj wiemy, co powiesz. Właśnie dlatego nie możemy kochać. Wiem, że nie lubisz logicznie myśleć, ale taka jest prawda.
I tylko z tego powodu odmawiać sobie najbardziej ludzkiej, chwalebnej rzeczy, jaka istnieje na świecie?! A czy wyobrażasz sobie, co by było, gdyby Jedi wolno było kochać? Teraz to ty pomyśl, ty z kolei bardzo lubisz logicznie myśleć. Co by było, gdyby Jedi mieli tę swobodę? Tysiące, miliony z nich byłoby umotywowanych przez miłość do ukochanej istoty, aby bronić tego świata, aby za niego walczyć, bo mieliby coś własnego, coś, co byłoby tylko i wyłącznie ich, mieliby ciepło, którego im tak brakuje...
... Którego tobie brakuje, a nie im, nieprawdaż?
Ale nie tylko mi! I co w tym złego, powiedz mi?! Co w tym złego, że tęsknię za dotykiem jedynej istoty na tym świecie, która mnie naprawdę zaakceptowała, a nie próbowała wyszkolić na iluzoryczną, tępą nadistotę, CO W TYM ZłEGO?!
Moc aż skwierczała od gniewu i nienawiści, już półtora kilometra kwadratowego zostało objętego tornadem. Nad miejscem trzęsienia rozgrywał się istny fenomen, istny cud natury. Przestraszone, zmutowane zwierzęta pouciekały stamtąd, co sił w łapach, ale niektóre z nich - te o najbardziej rozwiniętej świadomości - zostały, aby zobaczyć coś, czego jeszcze na swoje ślepia nigdy nie oglądały. Stojący na skraju lasu biały wilk spojrzał w górę i zobaczył, że ciemne, burzowe chmury obracają się nad terenem gruzowiska coraz szybciej i szybciej, tworzył się powietrzny wir, w którego środku panowała ziejąca ciemność. Ciemność, przywodząca na myśl wejście do piekieł.
A ja już chyba powiedziałem, co w tym złego, nieprawdaż? - odezwał się znowu ten sam, zimny i bezlitosny głosik. - Swoją drogą - tak ci na niej zależy? Tak ci zależy na jej szczęściu? To patrz. Patrz, co zrobiłeś.
Ciemność na moment się rozproszyła i Ovmar przejrzał na oczy. Lanai siedziała przed nim i płakała. Jej zazwyczaj śliczna owalna twarz była cała czerwona, z oczu leciały łzy, a usta były wykrzywione w nieprzyjemnym grymasie. Nie patrzyła już nawet na to, co się działo dookoła niej, patrzyła tylko na niego, a on na nią. I zrozumiał, że ona wie, co się dzieje w jego duszy, że wie, co on teraz przeżywa i płacze nie za siebie, ale za niego...
Widzisz? - ciemność znów ogarnęła jego pole widzenia. - Tego chciałeś...?
ODCZEP SIę ODE MNIE! ODCZEP I NIE WRACAJ NIGDY! NIE AKCEPTUJę CIę! ZNIKAJ!
Ja nie zniknę, Ovmar. Ja tu zawsze będę. Stworzył mnie Zakon i do tego jestem potrzebny...
NIE! NIE ZGADZAM SIę! ZABIJę ICH! WYMORDUJę CAłą RADę JAK BęDZIE TRZEBA!
O, nie lubisz swojego ulubieńca Yody? Tak ci zalazł za skórę?
POPIół Z NICH NAWET NIE ZOSTANIE!!!
I ten ostatni wybuch nienawiści jakby przelał czarę. W ciągu niecałej sekundy wirujące nad miejscem chmury się rozstąpiły, a błękitne czyste niebo ze słońcem pośrodku pokazało się za nimi. Promienie opadły na gruzowisko i nagle cała reszta odłamków poderwała się w powietrze. W jednej chwili tornado rozszerzyło się na objętość całych dwóch kilometrów kwadratowych, podrywając z ziemi każdy, najmniejszy nawet kamyk, najmniejszy szczątek republikańskiej bazy.
A Ovmar i Lanai siedzieli w środku, siedzieli i wpatrywali się w siebie nawzajem, oboje płacząc - jedno z nienawiści i bólu, a drugie z litości. Jedi modlił się tylko do Mocy (a ponieważ sam był Mocą, to właściwie do siebie) z najgłębszego, jedynego nieskorumpowanego ciemnością odmętu swojego umysłu: Oszczędź żywych. Błagam. Nie ruszaj ich. Oni nie są permabetonem. Oni nie są niczemu winni. Nie rób z nich męczenników za moje cierpienie, oszczędź ich...
* * *
Ozzy nie mógł uwierzyć w to, co widział. Nie słyszał nawet krzyków ratowników - szum i huk pochłonął wszystkie dźwięki. Tornado niemal ich w siebie wciągnęło, ale jakby na czyjś rozkaz nagle się zatrzymało o włos od nich. Mężczyzna spojrzał w górę i dreszcze przeszyły jego ciało - wydawało się jakby samo niebo rozstąpiło się i użyczyło Ovmarowi swojej mocy. Permabetonowe odłamki wirowały w zawrotnym tempie, a Ozzy w pewnej chwili zauważył, że cały wir uniósł się nieco w górę. Skierował swój wzrok na ziemię i przekonał się, jaka była przyczyna tej zmiany.
Na ziemi, na której niegdyś znajdowała się republikańska baza "Poszukiwacz II" nie było ani jednego odłamka czy szczątku. Zamiast tego, cały teren był usiany ciałami Rodian, Kel Dorów, Wookiech i wielu innych ras. Ozzy nie musiał patrzeć drugi raz - były ich setki. Niektóre z nich były dotychczas zaklinowane pomiędzy szczątkami, więc gdy Ovmar uniósł gruzy Mocą, nieuchronnie musiały upaść na ziemię. Od razu było widać, że wiele z ofiar było już martwych, ale zdecydowanie ponad połowa ocaliła swoje życia. Niektórzy byli przytuleni do siebie parami, inni całymi grupami. Wielu było nieprzytomnych, inni z kolei całkowicie osłupiałym i przerażonym wzrokiem wpatrywali się w górę, prosto na tornado Mocy. Każde z nich spędziło ostatnie godziny pod gruzami permabetonu, w kompletnych ciemnościach, bez nadziei na ratunek. Teraz, przygniatające ich szczątki samoistnie poderwały się w górę i uwolniły ich. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Do uszu uwolnionych nagle doleciał niesamowity huk i szum wydawany przez wir Mocy, ujrzeli rozstąpione w górze chmury - wielu z nich miało niemal pewność, że umarli i są w innym świecie. Byli, brudni, zmęczeni, poobijani i pokrwawieni. Mimo, że w jednej chwili odzyskali wolność, nie mieli sił ruszyć się z miejsca. Każda z ofiar w jakimś stopniu poniosła obrażenia.
"To jest jakiś cud - pomyślał Ozzy - że oni jeszcze żyją..."
Spojrzał w bok na zespół ratowniczy. Jego członkowie wciąż jak oczarowani wpatrywali się w niebo i w rozpętaną przez Ovmara burzę Mocy. Z gniewem złapał jakiegoś mężczyznę za ramię i wrzasnął, przekrzykując hałas tornada:
- Do cholery, może byście się tak ruszyli?! Po co w ogóle tu jesteście, co?! Chyba mieliście coś zrobić!
Tamci spojrzeli na niego. W ich oczach malowało się przerażenie i totalne zdezorientowanie.
- Ranni, do licha! Ranni! Oni tam leżą, Ovmar ich wszystkich odsłonił! - krzyknął, wskazując palcem teren gruzowiska. - Ruszcie się!
Wszyscy poszli za ruchem jego dłoni i ujrzeli wskazane przez niego ofiary katastrofy.
- Ale... Tam latają szczątki... - powiedział nieśmiało jeden z nich.
- No i co z tego?! Po to chyba są w górze, żebyście mogli zrobić to, co do was należy, nie?! Na co czekacie, do cholery?! RUSZYć SIę!
Pierwszy obudził się klon. Błyskawicznie reagując na wydany mu bezpośredni rozkaz - i przy okazji kompletnie ignorując wirujące w powietrzu gruzy - wyszedł z szeregu i podbiegł do jednego z leżących na ziemi ciał. Nachylił się nad nim i zaczął sprawdzać jego stan.
- Musimy iść - powiedział nieśmiało kolejny ratownik. - On ma rację. Przecież po to tu jesteśmy. Zamknijcie oczy i nie zwracajcie uwagi na to, co się dzieje w górze. Chodźcie!
I jakby dla zachęty swoich współtowarzyszy, wychynął z szeregu i zaczął biec w kierunku najbliższej ofiary. Znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów dalej - był to jakiś mały Weequay, niesamowicie krwawiący z kikuta prawej dłoni i nieprzytomny. Mężczyzna podbiegł do niego, ukucnął przy nim i spojrzał po chwili na towarzyszy.
- Nosze! Dajcie nosze repulsorowe!
Tamci jakby obudzili się z głębokiego snu. Technik wydał jakieś polecenia droidowi medycznemu i nosze poszybowały w kierunku poszkodowanego. Po chwili cały kilkunastoosobowy oddział, z początku niepewnie, ale potem coraz śmielej, ruszył się z miejsca i wbiegł wprost na teren katastrofy. Każdy członek zespołu podbiegał do jakiejś ofiary i sprawdzał jej stan. Klon tymczasem wziął "swojego" poszkodowanego na ramię i zaczął go przenosić w kierunku bezpiecznego miejsca.
Ozzy patrzył na to wszystko i uznał, że szkoda, że nie może zrobić holozdjęcia - ratownicy opatrywali i przenosili rannych poza zagrożony teren, a zaledwie kilkanaście metrów nad nimi szalało olbrzymie tornado Mocy. Mężczyzna wytężył wzrok i przez chwilę wydało mu się, że wirujące szczątki się rozstąpiły i ujrzał w szczelinie dwie, siedzące naprzeciwko siebie postacie. Nie był pewien, ale wydało mu się również, że jedna z nich promieniała jasnym, świetlistym blaskiem. Potem znów wszystko się rozmyło.
Rozejrzał się dookoła i ze zgrozą zobaczył, że wszystkie zespoły ratownicze dookoła niedoszłego gruzowiska stoją w miejscu, najwyraźniej sparaliżowane strachem, i nic nie robią. Ozzy zaczął biec w ich stronę.
- BIERZCIE ICH! Bierzcie, do jasnej cholery! Zabierzcie ich stamtąd, on długo nie utrzyma tego w powietrzu!
Biegał wzdłuż terenu tornada przystając przy każdym zespole i wymyślając go od ostatnich rozkazywał, żeby "ruszyli dupy i pomogli", po czym biegł dalej. Nie był jednak w stanie dotrzeć do wszystkich. Na szczęście, z ulgą zauważył, że wiele zespołów usłuchało jego wezwania. Niemal przy każdym to klony pierwsze pokonywały barierę strachu i wbiegały na teren gruzowiska. Widząc, że ich koledzy ruszają do akcji, pozostali również zebrali się w sobie i wbiegali prosto pod permabetonowe tornado. Zaledwie kilka minut później niemal każdy kąt rejonu katastrofy był już zajęty ratownikami opatrującymi i znoszącymi rannych.
Pracownicy "Poszukiwacza I" byli niezwykle zdenerwowani - wielu trzęsły się ręce ze stresu i pośpiechu, wielu wydawało błędne rozkazy droidom medycznym albo źle diagnozowało stan rannych. Niemal każdy w jakimś momencie patrzył niespokojnie w górę, jakby tylko czekając, aż permabeton zwali mu się na głowę. Ale tak się nie stało - wir obracał się cały czas i ani jeden nawet okruszek nie spadł na ziemię.
* * *
Ovmar tracił siły. Wiedział, że już długo nie wytrzyma. Agonalnym wzrokiem wpatrywał się w Lanai - ten widok napędzał jego ból, ból napędzał nienawiść, a nienawiść utrzymywała wir Mocy w powietrzu. Ale wiedział, że nie da już dłużej rady. Jego organizm nie był w stanie wytrzymać takiego obciążenia. Czuł, że jego komórki topią się pod potężnym naciskiem Mocy, że jego wnętrzności obracają się do góry nogami i że jeśli zaraz tego wszystkiego nie przerwie to po prostu umrze.
"Jedno życie za tysiąc istnień... Przecież to prosty rachunek..."
Jego furia w jakiś sposób uciszyła natrętny głosik w jego głowie. Jak przez mgłę słyszał jakieś dźwięki - tupot nóg, pokrzykiwania jakichś ludzi, jakieś rozkazy. Wydawało mu się, że za Lanai panował jakiś ruch. Ale nic go to nie obchodziło - on widział tylko ją i nic więcej, nic więcej nie chciał widzieć.
Dziewczyna patrzyła na niego zapłakanym, przepełnionym litością i bólem spojrzeniem. Pomyślał, że wcale jej się nie dziwi - wyobraził sobie swoją własną wykrzywioną furią twarz i zrozumiał jej odczucia.
Nagle poczuł jakby jego serce biło jeszcze szybciej niż wcześniej. Zrozumiał, że zbliża się migotanie komór, że za chwilę umrze. Pozostało mu tylko jedno: wybór. Teraz mógł zdecydować czy będzie się starać podtrzymać wir aż do momentu zawału czy też utraty przytomności czy też, gdy zrozumie, że umiera, odpuści i się ocali.
Ale tak naprawdę to nie był żaden wybór. Zastanawiał się nad nim może sekundę. Wiedział, że pod burzą Mocy, którą rozpętał znajdują się właśnie republikańscy ratownicy i że prawdopodobnie i tak nie zdążą uratować wszystkich.
"Nie - pomyślał. - Nie dam im umrzeć. Zostanę w tym do końca."
Więc nienawidził dalej. Więc wpatrywał się wciąż w tę ukochaną twarz, nienawidząc Zakonu Jedi za to, że mu ją zabrał. Ale nawet jego furia już ustawała. Nie był w stanie jej czuć patrząc na coś tak pięknego jak ona, nie mógł jednocześnie wpatrywać się w nią i pogrążać się w uczuciu tak negatywnym.
I wtedy to się stało - uświadomił sobie nagle, że wraz z gniewem opuszczają go wszystkie siły, że ogrom Mocy, jaki na siebie wziął ponownie zwala się na niego jak skała. Nie umiał dalej utrzymać wiru - nie dlatego, że nie chciał, że nagle stchórzył, ale dlatego, że po prostu stracił koncentrację i kontrolę.
Wszystkie fizyczne odczucia zaczęły powracać - świadomość, że siedzi na gołej ziemi, jak jest ułożona cała sylwetka jego ciała i dłonie i że ma zamknięte oczy. Przyjemna ciecz, w której objęciu się dotychczas znajdował, powoli odpłynęła i zostawiła go samego, nagiego.
Poczuł, że nie jest w stanie złapać oddechu - zaczął wdychać wielkie hausty powietrza, byle tylko nie stracić przytomności, byle utrzymać wir jeszcze chociaż o sekundę dłużej...
* * *
Nagle, wir jakby zaczął tracić swoją moc, jakby się zachwiał. Stworzony przez rozstępujące się chmury krąg na niebie zaczął się powoli zamykać. Ozzy wiedział, co to oznacza. Ratownicy coraz bardziej niespokojnym wzrokiem patrzyli w górę.
- Uciekać! Już, spadajcie! Zabierajcie się stamtąd! - wrzasnął Ozzy prosto w rejon katastrofy, stanąwszy na jakimś kamieniu i modląc się, żeby jego głos przedarł się przez huk burzy Mocy.
Nie był w stanie ocenić ile ciał pozostało jeszcze na miejscu katastrofy, ale nic go to nie obchodziło. Nie mógł zaryzykować dodatkowo życia ratowników. Gdyby teraz ich nie ostrzegł, gruzy runęłyby prosto na nich i cała operacja skończyłaby się jeszcze większą klęską niż samo trzęsienie ziemi.
Ratownikom nie trzeba było tego powtarzać drugi raz - ci, którzy usłyszeli okrzyk Ozzy'ego natychmiast przekazali treść pozostałym członkom swoich grup i kierowali się na zewnątrz. Na skraju lasu leżały już setki poszarpanych ciał - więcej niż połowa. Teraz, ratownicy uciekali, a w każdej grupie na noszach repulsorowych znajdowała się jeszcze jedna ofiara. Co więcej - w niektórych zespołach ratownicy brali poszkodowanych na swoje plecy, niektórzy parami, niektórzy pojedynczo i czym prędzej znosili ich z rejonu katastrofy.
Opuszczali to straszliwe miejsce - jeden za drugim, zespoły ratownicze wychodziły poza teren, nad którym wirowały permabetonowe odłamki, jeden za drugim delikatnie kładł rannych na ziemi, a niektórzy nawet wracali, aby pomóc swoim kolegom.
"No dalej, Ovm, wytrzymaj - gorączkowo prosił w myślach Ozzy, strachliwie patrząc na gasnącą moc wiru. - Jeszcze tylko chwilkę... Wiem, że potrafisz... Wiem, że ci się uda..."
* * *
Ovmar nie był w stanie dłużej panować nad wirem. Stracił wszystkie siły. Jakby z westchnieniem, wolno, poczuł jak kontrola nad Mocą go opuszcza, a kamienie powoli zaczynają znów spadać na ziemię. Ostatnim wysiłkiem, ostatnim tchnieniem, używając ostatniego ułamka Mocy jaki w nim został, pchnął Mocą permabeton poza rejon katastrofy - tak, żeby upadające odłamki wpadły głównie do lasu, żeby zraniły jak najmniej osób.
Usłyszał to pchnięcie. Usłyszał jak szum nagle ustał i zastąpił go jeden, długi, przeciągły huk. W ułamku sekundy wir przestał istnieć. Najpierw rozszerzył się maksymalnie jak tylko mógł, a potem jakby eksplodował od środka, rozrzucając szczątki jak najdalej od miejsca katastrofy. Wciąż wirując, burzowe chmury nad Feridlonem powoli zbliżały się ku sobie, zmniejszając krąg pustego nieba, aż w końcu scaliły się całkowicie.
Jedi poczuł, że mdleje. Bardzo bolała go głowa - być może dostał wylewu. Kręgosłup odmówił mu posłuszeństwa i Ovmar - jakby w zwolnionym tempie - przechylił się na bok, rozrzucił nogi i uderzył głową o ziemię. Usłyszał jeszcze grzmoty uderzanego o ziemię permabetonu, wiele grzmotów. Utkwił gasnący wzrok w przerażonym i zapłakanym obliczu Lanai. I wtedy raz jeszcze, gasnącą świadomością, usłyszał znienawidzony głosik w swojej głowie:
Jednak ci odbija, Ovmarze Timusie...
Pogrążył się w ciemnościach.
* * *
- Ovmar! Ovmar! Nie, Ovmar! Na Moc... Ovmar! - krzyczała Lanai.
Ledwo usłyszała huki padających na ziemię szczątków, zupełnie nie zwracała uwagi na jęki i pokrzykiwania ludzi za nią. Upadek odłamków na ziemię wzbił w powietrze tumany kurzu, na szczęście był on dość daleko od epicentrum wiru. Dziewczyna drżącymi kolanami nachyliła się nad Ovmarem i zamarła.
Mężczyzna miał kompletnie, całkowicie zdeformowaną twarz. Była blada, pomarszczona, wypukła od pęcherzy i zmarszczek. Można było ją wziąć za twarz starca, gdyby nie to, że unosił się z niej jakby dym spalenizny, z czoła rozchodziły się w bok jakby dwie fałdy spalonej skóry, a w półprzymkniętych oczach można było zobaczyć, że źrenice stały się żółte.
Przez jakąś sekundę, Lanai ogarnęło nieodparte obrzydzenie do tej formy. Jednak natychmiast go przezwyciężyła i rzuciła się na nieprzytomne ciało Jedi, objęła je rękami i przycisnęła mocno.
- Matko... Co ty sobie zrobiłeś... - łkała.
Przylgnęła czołem do jego boku i wtedy usłyszała jego szybki, urywany, chrapliwy oddech. Oddychał tak, jakby miał zatruty czymś układ oddechowy. Podniosła głowę i nagle zobaczyła, że jego dłonie były jak u starca, a paznokcie sczerniały.
Chciała przestać płakać, ale nie mogła. Nie mogła patrzeć na tę ruinę człowieka, na ten zniekształcony wrak, który... który chyba sama stworzyła. Nie wiedziała co się wokół niej dzieje, chciała się tylko do niego tulić i pocieszać, mimo, że wiedziała, że i tak jej nie słyszy.
W pewnej chwili usłyszała jakieś szybkie kroki za sobą i pokrzykiwania:
- Ovmar! Lanai! Na Moc, a niech to szlag! - ktoś krzyczał.
Lanai wyczerpana odwróciła wzrok i osłupiała - cała przestrzeń wokół niej, cały teren katastrofy był pusty. W miejscu, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej znajdowało się ciągnące na kilometry gruzowisko, teraz nie było prawie nic - tylko sczerniała, spalona ziemia. Jedynie w bardzo nielicznych miejscach leżały mniejsze lub większe gruzy. Najwyraźniej wszystkie inne odłamki Ovmar posłał do lasu albo na jego skraj.
Zobaczyła biegnącego ku nim znajomego Ovmara, tego wojskowego. Za nim biegło kilkoro ratowników i pracowników z "Poszukiwacza I". Najwyraźniej nie mieli problemów z ich odnalezieniem - byli jedną z niewielu rzeczy, które pozostały na miejscu katastrofy.
- Lanai! Lanai, nic ci nie jest? - zapytał gorączkowo jej znajomy ratownik z bazy.
- Nie... mi nic... Ale... ale on...
Wojskowy ukucnął obok Lanai i nachylił się nad przyjacielem.
- Sithowe nasienie... co się z nim stało... - wyszeptał przerażony. - Dajcie nosze repulsorowe! Szybko! - rozkazał towarzyszom. Zdumionym wzrokiem patrząc na twarz Jedi, ratownicy odwrócili się na pięcie i pobiegli po nosze i droida medycznego.
- Lanai, co się z nim stało? - zapytał Ozzy.
- Ja... nie wiem... on... on... - nie mogła wydusić z siebie słowa. Była w całkowitym szoku.
- Spokojnie, kochanie... Spokojnie... Zaraz przyniosą nosze i zabierzemy go stąd... Opowiesz mi wszystko co się tu zdarzyło, dobrze?
- Mhm...
Niecałą minutę później przyniesiono nosze i włożono na nie nieprzytomnego Jedi. Ozzy pomógł Lanai wstać i cały pochód wolno skierował się w stronę lasu.
* * *
Na Feridlonie zmierzchał długi dzień.
Od zakończenia akcji ratowniczej minęła godzina. Po burzy, jaką rozpętał Ovmar niebo nieoczekiwanie się przejaśniło, wiatr przegnał ciemne chmury, a uczestnicy opisywanych tu wydarzeń mogli podziwiać piękny zachód feridlońskiego słońca.
Nie więcej niż trzecia część szczątków "Poszukiwacza II" wciąż pokrywała teren, na którym nastąpiło trzęsienie ziemi. Cała reszta została pchnięta Mocą między drzewa pobliskiego lasu, tudzież na jego skraj. Dzięki temu, niemal wszystkim zespołom ratowniczym udało się w porę opuścić zagrożoną strefę i uratować wszystkich rannych, do których byli w stanie się dostać. Niestety, poniesiono trochę strat - kapitan Tyirs obliczył już, że brakowało co najmniej czterech zespołów. Niemal na sto procent było pewne, że zostały one zmiażdżone przez walące się na nich szczątki, gdy Ovmar nie był już w stanie dłużej ich utrzymać w powietrzu.
Obliczono, że z terenu gruzowiska udało się wydobyć ponad trzy czwarte pracowników "Poszukiwacza II", uwięzionych pod gruzami w momencie rozpoczęcia akcji. Tak się szczęśliwie złożyło, że niemal wszystkie uratowane osoby były żywe. Poszkodowani ratowani byli bowiem w niezwykle chaotyczny sposób. Ratownicy sami bali się o swoje życie, bali się, że zostaną przygnieceni przez wirujące w górze gruzy (która to obawa ostatecznie okazała się chociaż częściowo uzasadniona) i nie mieli ani czasu ani nerwów do starannej diagnozy ofiar (tym bardziej, że wielu z nich było naukowcami, a nie lekarzami). Istniało więc uzasadnione przypuszczenie, że wiele z "uratowanych", nieprzytomnych ofiar było po prostu martwych już w momencie rozpoczęcia akcji. Jak się jednak rzekło wyżej, najwyraźniej tamtego dnia szczęście dopisało ratownikom i niemal wszystkie wydobyte osoby były naprawdę "ocalone".
Zaraz po zakończeniu akcji, dowództwo z centrum na wzgórzu ponownie użyło droidów wydobywczych w celu usunięcia wszystkich pozostałych gruzów - zarówno z terenu katastrofy jak i z okolic lasu. Z "Poszukiwacza I" przysłano wiadomość, że kilka statków z siłami stabilizacyjnymi Republiki jest już w sektorze i najwyżej za kilka godzin wylądują na planecie.
Ovmar Timus natychmiast po odnalezieniu został przeniesiony pod cienie feridlońskich drzew. Lekarze z "Poszukiwacza I", w tym Lanai, od razu przystąpili do zbadania jego stanu. Niespodziewanie okazało się, że według skanerów Ovmar nie doznał żadnych fizycznych obrażeń. Zarejestrowano jedynie drobne zmiany w działaniu fal mózgowych i czasową zmianę budowy struktury komórkowej. Jednak, co najgorsze, nikt nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie skąd się wzięły straszliwe zniekształcenia na jego ciele. Nie potrafiono odnaleźć ich źródła, nie umiano ich w żaden sposób zlikwidować. Na szczęście, po kilkunastu minutach badania wykazały, że skóra podlega procesowi stopniowej regeneracji. Lekarze oszacowali, że najwyżej za dwa - trzy dni stan naskórka powinien wrócić do poprzedniego stanu. Lanai zaobserwowała też, że Jedi nie miał już żółtych źrenic tak, jak kilka minut wcześniej - nikomu jednak o tym nie powiedziała.
Pułkownik Jengier, kapitan Tyirs i porucznik Marri specjalnie zjawili się na miejscu, aby osobiście dowiedzieć się o stan rannego. Jengier zapowiedział, że napisze szczegółowy raport, w którym będzie się próbował wystarać o przyznanie Ovmarowi medalu za odwagę i poświęcenie. Przez cały czas przebiegu akcji ratowniczej Marri nie mógł uwierzyć w to, co widział. Po tamtym dniu jego stosunek do Jedi uległ drastycznej zmianie.
Po zakończeniu badań nad Timusem (czym prędzej przewieziono go do szpitala w "Poszukiwaczu I") Ozzy i Jengier podjęli decyzję o tymczasowym pozostaniu na planecie, przynajmniej do przybycia posiłków Republiki. Klonów użyto do pomocy w sprzątnięciu całego bałaganu.
Oczywiście nikomu nie trzeba było przypominać o niezwykłości tego, czego dokonał Ovmar. Każdy był ciekaw, co się wydarzyło w centrum gruzowiska, a ponieważ Lanai była jedyną osobą, która mogła udzielić na ten temat jakichkolwiek informacji, to wszyscy próbowali jakoś nieśmiale poruszyć ten temat w rozmowie z nią. Ozzy jednak okazał więcej taktu. Nie bawiąc się w żadne podteksty powiedział, że dziewczyna była aktualnie w szoku i że nie wolno jej teraz przemęczać. Zaprowadził ją do jakiegoś ciemnozielonego namiotu na skraju lasu i powiedział:
- Proszę. Tutaj znajdują się prycze, jeśli chcesz odpoc
Mężczyzna zatoczył łuk ostrzem, a Lanai usłyszała charakterystyczne buczenie.
- Masz czerwoną klingę... Nie miałeś takiej dwa miesiące temu - zauważyła cicho.
- No i co z tego? - odparł Ovmar, uderzając mieczem o kawałek wielkiego okna, leżącego pomiędzy nim, a dziewczyną, przełamując go na pół. Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń i wykonał powolny ruch - obie połówki okna odskoczyły w przeciwne strony, uderzając o gruzy i robiąc miejsce na ziemi.
- Sithowie takie mają - powiedziała Lanai jeszcze ciszej.
- Aha, no pewnie - rzekł Ovmar z ironią. - Tylko Sithowie mają czerwone miecze. To takie oryginalne - Jedi z gniewem uderzył ostrzem o opierający się o gruzy za nim słup. Przepołowił go, a siła uderzenia była tak silna, że odłamki poleciały w dal i z chrzęstem uderzyły o szczątki nieopodal. - Przecież najlepszym sposobem na tysiąclecia ukrywania się przed znienawidzonym przez nas Zakonem jest wymyślenie jednolitego koloru miecza, który będzie musiał mieć każdy z nas. To takie sprytne i praktyczne. Po co mielibyśmy robić sobie miecze z kryształami dającymi barwę niebieską albo zieloną? żeby się lepiej wtopić w Zakon i w ten sposób lepiej go zinfiltrować? A gdzie tam - dajemy czerwony, bo jest lepszy, bo jest taki zły i krwisty! Każdy użytkownik Mocy z czerwonym mieczem to Sith, tak jest! - wykrzyknął, a w jego głosie zamiast ironii zabrzmiał już gniew. Znajdujący się za nim wielki kamień nagle samoistnie uniósł się w powietrze. Jedi zrobił obrót na pięcie i z siłą uderzył w nim ostrzem. Rozległ się brzdęk, trzask i szczątki gruzu posypały się na ziemię. Lanai autentycznie się przestraszyła i cofnęła o dwa kroki.
- Tak jest przecież w tradycji Jedi, prawda? - zapytała ze strachem.
- że co? że Sithowie mają czerwone miecze, a Jedi wszystkie inne kolory? Nie, chyba nie ma takiego punktu - Ovmar zgasił miecz i stanął pośrodku pustej przestrzeni, naprzeciwko dziewczyny. - A co powiesz na wytłumaczenie - "mam czerwony miecz, bo podoba mi się ten kolor"? Nie nazbyt wyidealizowane i patetyczne? Chyba nie...
- Stałeś się strasznie zimny.
Zapadła chwila ciszy. Jedi podniósł wzrok i na moment spojrzał w jej oczy. Westchnął ciężko i potarł dłonią o czoło.
- Nie jestem Sithem, Lan. Po prostu lubię czerwony. I niezmiernie wkurzają mnie te wszystkie anachroniczne dogmaty Jedi, przecież wiesz. Nie jestem ani zły, ani okrutny. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Oboje stali chwilę bez ruchu. W końcu Ovmar poruszył się, schował miecz świetlny za pas i skierował dłonie wewnętrzną stroną w dół, lekko rozpostarł palce i wolno podniósł ręce, wyciągając je na boki. Niewielkie szczątki, gruzy, kamienie i drobinki pyłu pokrywające jeszcze krąg pustej przestrzeni, uniosły się i zawisły w powietrzu. Jedi jeszcze bardziej wyciągnął ręce, a okruchy podążyły za tym gestem. W końcu zrobił ruch samymi dłońmi i skierował je wewnętrzną stroną na boki - po czym lekko ugiął ramiona i wyprostował je ze wzmożoną siłą. Wiszące w powietrzu drobiny poleciały daleko na prawo i lewo, a sekundę później Lanai usłyszała huk uderzeń o permabeton.
- No, to mamy miejsce. Chodź - powiedział Ovmar. Odwrócił się, zdjął płaszcz i zrzucił go na ziemię.
- Usiądź - rzekł, wskazując swój płaszcz, po czym sam legł na ziemi tuż przed swoim odzieniem, ze skrzyżowanymi nogami. Lanai popatrzyła na niego dziwnie, po czym posłusznie usiadła, posługując się płaszczem jak siedziskiem, naprzeciwko mężczyzny.
- Nie musisz nic więcej robić - powiedział cicho Jedi, z głową spuszczoną w dół. - Niczego więcej nie oczekuję, to jest cała pomoc, której mi potrzeba. Tylko jedna prośba... Nie mów nic. Wiesz, to mnie dekoncentruje. Po prostu... nic nie mów.
- I nic więcej? Nie mogę ci pomóc w żaden inny sposób?
- Nie. Tylko tyle. Po prostu bądź przy mnie.
Lanai kiwnęła wolno głową. Na jej twarzy malował się niepokój i troska. Ovmar westchnął, po czym zamknął oczy i zagłębił się w Moc.
* * *
Ozzy niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Wpatrywał się zaniepokojonym spojrzeniem w dal, próbując przebić się przez unoszące się zwały białego pyłu i wypatrzyć gdzieś Ovmara i Lanai pośród gruzowiska. Stał tuż za granicą terenu katastrofy, obok jednego z zespołu ratowników. Według skanerów, pod gruzami oddalonymi o jakieś dziesięć metrów od nich znajdowało się kilku umierających Rodian. Dlatego właśnie zespół ulokował się w tym miejscu. Następny znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej na wschód, potem jeszcze następny i tak dalej, naokoło całego terenu. Każdy z nich liczył sobie po kilka osób, kilkoro droidów, parę noszy repulsorowych i jeden przenośny zestaw do podtrzymywania życia. Ozzy zszedł na dół ze wzgórza kilka minut temu - postanowił osobiście pomóc w akcji ratowania ofiar ("o ile w ogóle do niej dojdzie" - pomyślał). Wszyscy poza nim - to znaczy Jengier, Tyirs i Marri - zostali na górze.
Udało mu się w końcu wypatrzyć w oddali dwie leżące obok siebie, małe kropki. Wpatrywał się w nie usilnie, uciążliwie się nad czymś zastanawiając. Machinalnie usłyszał strzępy prowadzonej obok siebie rozmowy, pomiędzy jakimiś dwoma pracownikami "Poszukiwacza I":
- Sądzisz, że temu Jedi uda się to zrobić? - powiedział jakiś młody chłopak, ubrany w firmowy strój republikański.
- A skąd! Tego nawet mistrzowie nie daliby rady dokonać, a co dopiero taki młokos jak on. Przecież on jest młodszy ode mnie! - odrzekł jego starszy o kilka lat kolega.
- No tak...
- I niezmiernie wkurwia mnie to, że kazali nam przerwać prace. Przecież oni tam pomrą pod spodem!
I wtedy nagle Ozzy przypomniał sobie. Przypomniał sobie, kim była ta dziewczyna, ta Lanai. Jego oczy rozwarły się ze zdumienia, a wyraz zrozumienia pojawił się na twarzy. Spojrzał na członków zespołu ratowniczego i powiedział:
- Odsuńcie się trochę bardziej od gruzów.
Rozmawiający mężczyźni spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
- Odsuńcie się, powiedziałem. Już. Kilka metrów dalej. Uwierzcie mi, nie chcecie oberwać jednym z tych odłamków.
- A skąd taka pewność, kapitanie, że one w ogóle polecą w powietrze? - zapytał jeden z mężczyzn, ten który pierwszy zadał pytanie swojemu towarzyszowi.
- Zaufajcie mi, mam pewność - odparł Ozzy, ponownie utkwiwszy wzrok w dwóch kropkach w oddali i uśmiechając się lekko. - To będzie niezła jazda.
* * *
Przeciętny Jedi jest w stanie unieść kilkadziesiąt kamyków średniej wielkości na raz. Oczywiście, można to również przekładać na inne przedmioty - mogą to być też dwa silniki repulsorowe, kilkanaście blasterów, jedno działko przeciwpancerne, a silniejsi potrafiliby nawet podnieść lożę senatorską. Jednak kontrola nad czymś tak dużym jak - dajmy na to - kanonierka, wahadłowiec albo pewna ilość skrzynek z corelliańskim piwem była już poza granicami percepcji przeciętnego, wytrenowanego użytkownika Mocy. Tylko mistrzowie potrafili dokonywać tej sztuki. Najpotężniejsi z nich, tacy jak Yoda, Mace Windu czy Darth Sidious zapewne mieliby wystarczająco dużo sił, aby tego dokonać. Sztuka ta wymagała bowiem ogromnego skupienia i olbrzymiej koncentracji, a jednocześnie swoistego zapadnięcia się w sobie, w otoczeniu i w Mocy. Problem polegał na tym, że im większy był jakiś przedmiot - lub o im większej jego ilości w przestrzeni mówimy - tym trudniej było go "chwycić" Mocą. I odwrotnie - byty wyjątkowo, można by rzecz, mikroskopijnie małe również znajdowały się poza polem oddziaływania, jakim dysponowała większość posługujących się nią istot (mimo, że niektórzy utrzymywali, że rozmiar nie ma znaczenia).
Tamtego dnia, Ovmar Timus postanowił unieść dziesiątki tysięcy szczątków bazy "Poszukiwacza II", których wielkość wahała się od rozmiaru ziarenka piasku, aż do myśliwca Separatystów. Jednocześnie, musiał dopilnować, aby jego zmysły nie pomyliły ciał martwych z ciałami żywymi - pod gruzami znajdowały się setki żywych istot, większość z połamanymi kończynami i licznymi obrażeniami wewnętrznymi. Jakiekolwiek lekkomyślne ich przemieszczenie wiązałoby się z niechybną masakrą.
Jednym słowem - było to zadanie absolutnie niewykonalne. Dla nikogo. Ani dla mistrzów Jedi, ani dla lordów Sith, ani dla nikogo, bo po prostu nikt żyjący nie dysponował taką siłą w swoim organizmie, taką wytrzymałością w swoich komórkach, taką sprawnością swoich neuronów i glejów, aby ogarnąć nimi ten niewyobrażalny potencjał Mocy i aby jego komórki po prostu się nie stopiły albo nie spaliły od środka.
Ale Ovmar postanowił, że to zrobi. Zawziął się. Nie tylko dla ofiar katastrofy, ale także dla siebie. Miał w sobie coś, czego nie mieli inni, miał siłę, jakiej ani Jedi ani Sithowie nie znali, siłę, która wykraczała poza kruche, miękkie żelatyny ciał fizycznych, poza fale mózgowe i komórki. Wtedy o tym nie wiedział, ale jedyną osobą oprócz niego, która by potrafiła tego dokonać był Anakin Skywalker - i to bynajmniej nie dlatego, że był Wybrańcem.
Zamknął oczy i otworzył się na Moc. Poczuł jej niezwykłą energię dookoła, jej wszechogarniający żar w powietrzu, w gruzach, w ofiarach, w Lanai i w sobie. Zaczerpnął powietrza do płuc, wciągając w siebie jednocześnie Moc i dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Tego wrażenia nie da się porównać z niczym fizycznym - czuł jakby dookoła otaczała go przyjemna chłodna ciecz, dająca ochłodę jego rękom, stopom, głowie i zbolałej duszy.
Wydech.
Moc była wszędzie, kąpała Galaktykę w swoim blasku, a Ovmar posmutniał, że nie każdemu dane jest poczuć to, co jemu. Spróbował się rozluźnić, a Moc mu w tym pomogła - mięśnie zwiotczały, myśli zaczęły wolniej płynąć, a serce, pierwszy raz od długiego czasu, uspokoiło się. Wyobraził sobie miejsce, w którym jest - rozciągające się na dwa kilometry kwadratowe gruzowisko, a naokoło zielony las. Spojrzał na ten obraz z góry i uświadomił sobie, że to nie jest tylko wytwór jego wyobraźni, ale realny obraz, który samoistnie nadesłała mu Moc.
Wdech.
Rozciągnął swoje pole zmysłowe i poczuł wszystko, co było dookoła. Poczuł cierpiące istoty pod gruzami i zniecierpliwionych ratowników na obrzeżach lasu, poczuł drzewa i trawę, poczuł zwierzęta i rośliny. Wydało mu się, że piękne jest to, na co patrzy, toteż zatopił się w tych doznaniach do reszty, rozpłynął się w Mocy. Mógł swobodnie oglądać wszystko to, co czuł, ze wszystkich stron. Szczególnie zafascynowały go drzewa - dotknął jednego, wchłonął je w siebie, stał się gałęziami, liśćmi i łodygą, stał się konarem i pniem, poczuł pulsujące w nim soki żywiczne. Spodobała mu się też trawa - opuścił się w nią, poczuł jej ostre koniuszki, wędrował nad nimi, a jego zmysły doznawały każdy z nich, każdy dotyk. Powiał wiatr, liście i trawy zafalowały. Poczuł te fale, usłyszał szum tego zefiru, szelest drzew i traw, wtopił się w niego, aż w końcu stał się tym dźwiękiem i ogarnął całą jego istotę.
Wydech.
Dreszcz ponownie wstrząsnął jego ciałem. Ovmar całkowicie zatracił się w Mocy, stracił poczucie swojej istoty i indywidualności, na moment stał się całym Feridlonem i całym sobą mógł odczuć ten równomiernie pulsujący kocioł ewolucyjny. Nieustannie następowały tu jakieś zmiany, wciąż coś się rodziło i umierało - on stał się tym wszystkim, stał się rytmem życia. Przedzierając się przez lasy, poczuł nagle jakieś iskierki świadomego życia.
Wdech.
Na jednym z drzew zobaczył gniazdo czerwono-niebieskich ptaszków. Wniknął w nie i znów przez chwilę był nimi, był matką wysiadującą jajo i rodzącym się pisklęciem, fizycznie czuł wszystkie cechy budowy ptasiego ciała, poczuł dziób i pazurki.
Wydech.
Poszedł dalej. Słyszał szelesty feridlońskich strumieni, odgłosy spadających szyszek, a przez chwilę wydało mu się, że w oddali do jego uszu doleciał szum jakiegoś morza. Wtedy znów poczuł jakąś świadomość - zniżył się i ujrzał olbrzymiego białego wilka o czerwonych oczach i zupełnie niewiadomo dlaczego, z niebieską, świetlistą kulą wrośniętą w korpus. Pomyślał, że Feridlon jest naprawdę dziwnym miejscem.
Wdech.
Powrócił do tego, co było tu i teraz - do gruzowiska i do tego, co miał zrobić. Nie czuł już żadnego strachu, zdenerwowania czy gniewu. W całości złączył się z Mocą - przywitał się z nią, wchłonął w siebie i po prostu nią był. Ponownie spojrzał na miejsce trzęsienia z lotu ptaka. Odłamków było dużo, bardzo dużo. Ale on musiał je podnieść.
Wydech i wdech.
Wykonał Mocą ruch, który w normalnych warunkach byłby kiwnięciem palca - olbrzymia płyta ochronna leżąca po prawej stronie uleciała w powietrze. Poruszył drugim palcem i zobaczył w Mocy jak cała grupa większych i mniejszych odłamków za nim unosi się. Poruszył trzecim i długa żerdź obok zawirowała i poderwała się w powietrze. Uniesione Mocą poskręcane odłamki nie zawisały w górze - zaczynały wirować dookoła kręgu, w którym siedzieli Ovmar i Lanai, przeciwnie do ruchu wskazówek chronometra. Ruch ten był jednak całkowicie chaotyczny - permabeton uderzał o siebie wirując, pękał i jęczał od uderzeń. Wokół było słychać świst przecinanego powietrza i huk rozpadającego się materiału.
Muśnięciami Mocy, Ovmar unosił kolejne odłamki, coraz to nowe i nowe, odsłaniając pod nimi kolejne gruzy. Biały pył wzbił się w powietrze i objął miejsce, w którym znajdował się Jedi - on jednak nawet tego nie poczuł. Moc sama uszczelniła mu płuca, tak, żeby nic szkodliwego nie dostało się do organizmu. Nie czuł żadnego wysiłku, żadnego zmęczenia. W ogóle nie czuł niczego, co czuje normalna istota, ponieważ zatracił jakikolwiek sens siebie - on nie kontrolował permabetonem, on nim był, nie rządził nim, tylko rządził samym sobą. Wirujące w powietrzu odłamki spychał gdzieś do tyłu swej głowy, tak że czuł je, czuł, że tam są, ale ich utrzymywanie w powietrzu nie wymagało od niego żadnego wysiłku.
Oddychał coraz szybciej i falami Mocy unosił kolejne i kolejne gruzy, coraz ich więcej wirowało dookoła, a Ovmar nie przestawał, nie tracił jeszcze sił. Musnął Mocą nieco bardziej oddalone miejsce gruzowiska - natychmiast rozpętało się tam istne piekło, permabeton zajęczał i niczym torpeda poderwał się w górę i przyłączył do już wirujących gruzów dookoła.
Ale to wciąż było mało - nie objął jeszcze działaniem nawet jednej czwartej terenu katastrofy. Sięgnął myślami jeszcze i jeszcze dalej i kolejne szczątki znów wzlatywały w górę i przyłączały się do niezwykłego tańca dookoła niego. Ovmar słyszał huki uderzających o siebie gruzów, słyszał szum, ale sam nie wiedział czy powodowały go latające kamienie czy jego własny głęboki oddech.
I wtedy to się stało. Jedi nagle został jakby wyrwany z transcendencji, w której się znajdował, został jakby wepchnięty znów w swoją istotę. Poczuł, że siedzi na gorącej feridlońskiej ziemi ze skrzyżowanymi nogami, że jego początkowo spokojny oddech stał się chrapliwy. Uświadomił sobie, że ma nadal zamknięte oczy, a co najgorsze - nagle dotarło do niego, jakiemu niezwykłego obciążeniu poddał swój mózg, jakim niezwykłym ciężarem były wirujące i szumiące dookoła kamienie. Wcześniej w ogóle sobie z tego nie zdawał sprawy, bo sam stał się nimi, a teraz nagle wszystko to dotarło do niego. Wstrząs był tak silny, że przez moment wydawało się, że straci kontrolę nad rozpętaną przez siebie burzą i wszystko będzie stracone. Olbrzymi ciężar w Mocy, jaki stworzyły uniesione kamienie zwalił się na niego jak wodospad i dosłownie przygniótł do ziemi.
Ale Ovmar nie po to wymyślił swój plan, żeby z niego nie skorzystać. Teraz nadszedł czas. Podniósł zaledwie niecałą ćwiartkę gruzowiska - być może udało mu się spod niego uwolnić zaledwie kilkoro ofiar. Nie. Nie pozwoli na to. Tak, nadszedł czas.
Wiedział, że w tym momencie dotarł do szczytu swoich fizycznych możliwości, że na tym poziomie swojego szkolenia, na tym etapie siły swojego organizmu po prostu nie uda mu się nic więcej zdziałać. Było to po prostu niemożliwe.
Ale wtedy, jednym, płynnym ruchem, wolno uniósł głowę i otworzył oczy. Zobaczył siedzącą przed nim Lanai - wpatrywała się jak urzeczona w tańczące dookoła niej permabetonowe odłamki. Zarazem przerażenie i oczarowanie malowało się na jej twarzy, nie mogła uwierzyć w to, na co patrzyła. Nagle, jakby poczuwszy czyjś wzrok na sobie, skierowała swoje oczy ku Ovmarowi. Ich spojrzenia przecięły się.
I możliwe stało się wszystko.
Leżeli obok siebie, ale nogi mieli zwrócone w przeciwnych kierunkach - tak, że jedynie dotykali się policzkami. Przyjemny półmrok spowijał coruscański taras. Wpatrywali się w gwiazdy na niebie, od czasu do czasu przesłaniane widokiem lecących cywilnych śmigaczy.
- Nie uda mi się Cię przekonać, prawda? - zapytał Ovmar.
- Przecież mnie znasz - odparła Lanai.
Od strony miasta wiał orzeźwiający zefirek i mierzwił obojgu włosy. Jedi czuł dzięki temu zapach jej loków - ten aromat zawsze go uspokajał. Przekręcił głowę i pocałował ją w policzek.
- Nie chcę, żebyś sobie poszła. Przecież wiesz, że to był mój największy lęk. że Cię stracę. Przecież wiesz.
- Ale Ovmar, ja nie mogę inaczej - Lanai uniosła się na łokciu i przekręciła, żeby spojrzeć rozmówcy w oczy. - Czego ty ode mnie oczekujesz? że co, że resztę życia spędzę w związku, który w ogóle nie powinien mieć miejsca? Który jest wbrew zasadom? Ovm, ja tak nie mogę...
- Ale co Cię obchodzą zasady! - odparował Jedi, również podnosząc się i siadając na ziemi. - Powiedz mi: jakie one w ogóle mają znaczenie, skoro jesteśmy szczęśliwi? Jakie znaczenie mają zasady, które w żaden sposób nie przekładają się na realny świat, które tworzą iluzoryczne granice niemające żadnego pokrycia w rzeczywistości? Jestem Jedi i Cię kocham - i co z tego? Co w tym złego?
- Ovm, przerabialiśmy to... - Lanai potarła dłonią swoje czoło. Wyglądała na zmęczoną. - Więc powtórzę jeszcze raz: ty sam wiesz, jakie znaczenie mają te "zasady", ten wasz... Kodeks...
- Nie, właśnie nie wiem! - wrzasnął Ovmar, zrywając się na równe nogi. - Problem właśnie w tym, Lan, że nie wiem! Bo gdybym wiedział...
- To co?
- ... To być może bym się w Tobie nie zakochał. A może i bym się zakochał. Sam nie wiem. Nie wiem.
Lanai westchnęła.
- Nie dałeś mi dokończyć, kotku - wznowiła po chwili swój wywód. - Bo, wbrew temu, co myślisz, te zasady mają związek z rzeczywistością. I ja to widzę. Widzę jak się męczysz ze mną, jak targają tobą wyrzuty sumienia...
- Nie męczę się z Tobą - przerwał jej znowu. - Po prostu... Po prostu czasem męczę się ze świadomością, że robię nie tak, jak powinienem...
- No i widzisz? Właśnie o tym mówię! Gorzej przez to funkcjonujesz, gorzej przez to wykonujesz misje. Ty sam jesteś przez to nieszczęśliwy! żądasz ode mnie, żebym musiała na to patrzeć, żebyś przeze mnie cierpiał...?
- Nie cierpię przez Ciebie - odparł cicho. - To były najszczęśliwsze tygodnie mojego życia. Dostałem coś, czego nie miałem nigdy, czego nawet nie znałem i czego tysiące innych Jedi nigdy nie pozna: ciepło drugiego człowieka. Akceptację. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie to szczęście.
- Ale jakim kosztem?!
- Każdy koszt jest tego wart.
Ovmar usiadł naprzeciwko niej. Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po policzku.
- Dotyk Twojej skóry... Zapach Twoich włosów... Spojrzenie Twoich oczu... Tego mi nic nie zastąpi, kochanie. Nic.
- Nie, Ovm... Nie mam zamiaru zniszczyć ci życia. Nie ma mowy - odparła Lanai. Pocałowała lekko wewnętrzną stronę dłoni Jedi i zabrała ją ze swojego policzka. - Nie zmuszaj mnie do tego...
- Lan, czy Ty naprawdę... Naprawdę... - Ovmar przysunął się do niej i nie przejmując się jej protestami, delikatnie złapał obiema dłońmi za jej policzki. - Naprawdę wierzysz, że mnie to cokolwiek obchodzi? że obchodzi mnie Kodeks, kiedy mam Ciebie? No zastanów się...
- Ale ja widzę, że to cię obchodzi! - Lanai odsunęła od siebie dłonie Jedi i poderwała się na równe nogi. - Widzę to każdego dnia! I ty też to widzisz, ale nie chcesz przyznać! Prawda?
Ovmar patrzył na nią, ale nic nie odpowiedział. Nie mógł się na to zdobyć.
- No właśnie... Ty też to widzisz... - wyszeptała, po czym wróciła na swoje miejsce.
Zapadła chwila ciszy. Lanai wyglądała na zmęczoną i zdezorientowaną. Nie miała pojęcia, co powiedzieć, żeby polepszyć sytuację. Ovmar był wrakiem człowieka - te jej ostatnie słowa najwyraźniej go dotknęły i siedział teraz bezradny ze spuszczoną głową. Minęła minuta, potem druga i nikt się nie odezwał.
- Idę sobie. Późno już - powiedziała w końcu.
- Nie.
- Idę. Muszę.
- Nie...
- Nie, Ovmar! - dziewczyna wstała, zobaczywszy, że Jedi chciał ją przytulić. - Nie...
- Nie zostawiaj mnie - wyszeptał.
Wyglądał doprawdy jak ktoś złamany, kto utracił wszelką nadzieję i poczucie celowości dalszego działania. Cała jego sylwetka zwiotczała i wydawało się, że wystarczy jedynie lekki podmuch wiatru, żeby Jedi bezwładnie poleciał razem z nim w dal.
Lanai zrobiło się go autentycznie, niezmiernie żal. Podeszła do niego raz jeszcze, ukucnęła przy nim i przytuliła mocno.
- Kocham Cię - wyszeptał jeszcze Jedi.
- Ja ciebie też. Trzymaj się - pogłaskała go po twarzy, po czym wstała i szybko wyszła z pokoju.
Ovmar długo jeszcze siedział w pozycji, w jakiej go zostawiła i bezmyślnie patrzył się w jakiś punkt przed sobą. Chwilę później schował głowę w dłoniach i gorzko zapłakał.
Ból. Poczuł ból w piersi.
Wywołało go to jedno wspomnienie, wspomnienie sprzed dwóch miesięcy, które Ovmar wyciągnął z otchłani swojej pamięci całkowicie świadomie i celowo. Bo wiedział, jak na niego zadziała.
Wywołany nim wstrząs był tak silny, że na moment stracił panowanie nad Mocą, a wirujący permabeton zawisł w powietrzu i wydawało się, że za chwilę runie na ziemię. Ale to była tylko chwila. Momentalnie, wyraz twarzy mężczyzny zmienił się nie do poznania - wytrzeszczył oczy, rozwarł usta, zaczął szybciej oddychać, całe jego ciało zadrżało. Wpatrywał się w Lanai, a w jej oczach zobaczył prawdziwe przerażenie.
Działo się z nim coś niesamowitego - ból w piersi zamienił się nagle w jakieś dziwne, nieokreślone uczucie ściskające mu wnętrzności, Jedi zacharczał i w tym momencie wydał cichy, cierpiętniczy jęk. Jakby ten jęk właśnie to spowodował, permabeton nagle znów zaczął wirować, tym razem ze zdwojoną siłą, a Ovmar zrozumiał, co to za uczucie panowało w jego wnętrzu - gniew.
Więc się zanurzył w niego, całą siłę tego jęku skupił na sobie i na swoim cierpieniu i nagle poczuł, że swoim uczuciem obejmuje całe, caluteńkie gruzowisko. Następował proces dokładnie odwrotny do uprzedniego zatopienia się w Mocy - serce zaczęło mu szybciej bić, myśli przewalały się przez umysł jedna za drugą, ale dominowała tylko jedna - zimna, niesamowicie, przeraźliwie zimna - nienawiść.
Jego oczy wciąż były utkwione w Lanai, ale przestał ją widzieć, obraz się rozpłynął jak we mgle. Zamiast tego przed oczami nieustannie miał scenę na Coruscant sprzed dwóch miesięcy. Miał te scenę i... jeszcze jeden wizerunek.
Komnatę Rady Jedi i siedzącej w niej dwunastu mistrzów.
Sam ten widok wystarczył, żeby z jego gardła wylągł się kolejny jęk, ale tym razem nie bólu, ale furii. Jakby posłusznie za nim, szczątki na przestrzeni kilkudziesięciu metrów naokoło zerwały się z przeraźliwym szumem i hurkotem w powietrze i zaczęły wirować wraz z poprzednimi. Zerwała się istna burza Mocy - Ovmar uświadomił sobie, że już nic nie musi robić, że permabeton wiruje sam, bez udziału jego woli. Był zobligowany tylko do jednego - do nienawidzenia. To uczucie podtrzymywało cały ten sztorm, całe to piekło naokoło, a jemu się to podobało.
Nie. Wcale mu się nie podobało. Teraz nic mu się już nie podobało. Stopił się, ale nie z Mocą jak poprzednio, ale z samym sobą, ze swoją duszą. A ponieważ dusza nienawidziła to i on nienawidził, a skoro on nienawidził to i Moc wokół nienawidziła. Dlatego coraz to nowe i nowe odłamki podrywały się w powietrze, permabetonowe tornado rozszalało się na niesamowitą skalę, szum i huk był niemal ogłuszający, ale on tego nie słyszał. On tylko nienawidził i kierował całe to rozpaczliwe, bezradne uczucie na kamienie wokół. Dlatego one jęczały, samoistnie rwały się na strzępy i rozpadały w powietrzu, uderzały o siebie, obracając się coraz szybciej i szybciej, głośniej i głośniej, wciąż wbrew wskazówkom chronometra, tak, jakby ich władca walczył z siłą upływającego czasu.
Odbija ci, Ovmarze Timusie? - usłyszał nagle jakiś głos z tyłu głowy.
Oni mi Ją zabrali. Pozwól mi ich nienawidzić.
Mam ci pozwolić? Przecież wiesz, czym jestem. Wiesz, że nie mogę.
Więc odczep się.
Nienawiść jest zła, Ovmarze Timusie. Tak samo jak miłość do kobiety.
ZAMKNIJ SIę!
Zbierające się nad gruzowiskiem burzowe chmury, nagle zaczęły się wolno obracać, w rytm permabetonowego tornada. Huragan zerwał się ze wszystkich stron, sam zaczął unosić w powietrze co pomniejsze kamienie.
Nie. Nie zamknę się - kontynuował dalej głos. - Zobacz, co się z tobą stało. Zobacz, co ona z tobą zrobiła. Ta... miłość. Widzisz? Tego chciałeś?
Nie baw się ze mną w gierki, hipokryto! Dobrze wiesz, czego chciałem i próbujesz mi to zabrać. Znowu. Sądzisz, że ci na to pozwolę?
Jakim prawem? Jakie sobie przyznajesz prawo, żeby mi tego zabraniać? Naprawdę sądzisz, że pragnę zła dla ciebie? Jedi nie wymyślili zakazów, ot tak, dla zabawy. Tego też nie. Zakaz kochania został wymyślony po to, aby żaden z nas nie przywiązywał się do rzeczy doczesnych, abyśmy się oddali pulsującej Mocy i niczemu innemu. Zapytasz: dlaczego? Dlatego, że jesteśmy zbyt potężnymi istotami, aby wykorzystywać nasze zdolności do czegoś innego niż utrzymywanie ładu w Galaktyce. A miłość do tego doprowadza. W jaki sposób masz pomagać innym, bezinteresownie pomagać innym, skoro kochasz jedną, konkretną osobę? W jaki sposób masz wtedy obiektywnie myśleć? A jeśli jej się coś stanie? Jeśli będzie jej coś zagrażać? To co wtedy wybierzesz: ją czy Galaktykę. Uratowanie jej czy misję? No przecież pomyśl! I nawet nie odpowiadaj, bo obaj wiemy, co powiesz. Właśnie dlatego nie możemy kochać. Wiem, że nie lubisz logicznie myśleć, ale taka jest prawda.
I tylko z tego powodu odmawiać sobie najbardziej ludzkiej, chwalebnej rzeczy, jaka istnieje na świecie?! A czy wyobrażasz sobie, co by było, gdyby Jedi wolno było kochać? Teraz to ty pomyśl, ty z kolei bardzo lubisz logicznie myśleć. Co by było, gdyby Jedi mieli tę swobodę? Tysiące, miliony z nich byłoby umotywowanych przez miłość do ukochanej istoty, aby bronić tego świata, aby za niego walczyć, bo mieliby coś własnego, coś, co byłoby tylko i wyłącznie ich, mieliby ciepło, którego im tak brakuje...
... Którego tobie brakuje, a nie im, nieprawdaż?
Ale nie tylko mi! I co w tym złego, powiedz mi?! Co w tym złego, że tęsknię za dotykiem jedynej istoty na tym świecie, która mnie naprawdę zaakceptowała, a nie próbowała wyszkolić na iluzoryczną, tępą nadistotę, CO W TYM ZłEGO?!
Moc aż skwierczała od gniewu i nienawiści, już półtora kilometra kwadratowego zostało objętego tornadem. Nad miejscem trzęsienia rozgrywał się istny fenomen, istny cud natury. Przestraszone, zmutowane zwierzęta pouciekały stamtąd, co sił w łapach, ale niektóre z nich - te o najbardziej rozwiniętej świadomości - zostały, aby zobaczyć coś, czego jeszcze na swoje ślepia nigdy nie oglądały. Stojący na skraju lasu biały wilk spojrzał w górę i zobaczył, że ciemne, burzowe chmury obracają się nad terenem gruzowiska coraz szybciej i szybciej, tworzył się powietrzny wir, w którego środku panowała ziejąca ciemność. Ciemność, przywodząca na myśl wejście do piekieł.
A ja już chyba powiedziałem, co w tym złego, nieprawdaż? - odezwał się znowu ten sam, zimny i bezlitosny głosik. - Swoją drogą - tak ci na niej zależy? Tak ci zależy na jej szczęściu? To patrz. Patrz, co zrobiłeś.
Ciemność na moment się rozproszyła i Ovmar przejrzał na oczy. Lanai siedziała przed nim i płakała. Jej zazwyczaj śliczna owalna twarz była cała czerwona, z oczu leciały łzy, a usta były wykrzywione w nieprzyjemnym grymasie. Nie patrzyła już nawet na to, co się działo dookoła niej, patrzyła tylko na niego, a on na nią. I zrozumiał, że ona wie, co się dzieje w jego duszy, że wie, co on teraz przeżywa i płacze nie za siebie, ale za niego...
Widzisz? - ciemność znów ogarnęła jego pole widzenia. - Tego chciałeś...?
ODCZEP SIę ODE MNIE! ODCZEP I NIE WRACAJ NIGDY! NIE AKCEPTUJę CIę! ZNIKAJ!
Ja nie zniknę, Ovmar. Ja tu zawsze będę. Stworzył mnie Zakon i do tego jestem potrzebny...
NIE! NIE ZGADZAM SIę! ZABIJę ICH! WYMORDUJę CAłą RADę JAK BęDZIE TRZEBA!
O, nie lubisz swojego ulubieńca Yody? Tak ci zalazł za skórę?
POPIół Z NICH NAWET NIE ZOSTANIE!!!
I ten ostatni wybuch nienawiści jakby przelał czarę. W ciągu niecałej sekundy wirujące nad miejscem chmury się rozstąpiły, a błękitne czyste niebo ze słońcem pośrodku pokazało się za nimi. Promienie opadły na gruzowisko i nagle cała reszta odłamków poderwała się w powietrze. W jednej chwili tornado rozszerzyło się na objętość całych dwóch kilometrów kwadratowych, podrywając z ziemi każdy, najmniejszy nawet kamyk, najmniejszy szczątek republikańskiej bazy.
A Ovmar i Lanai siedzieli w środku, siedzieli i wpatrywali się w siebie nawzajem, oboje płacząc - jedno z nienawiści i bólu, a drugie z litości. Jedi modlił się tylko do Mocy (a ponieważ sam był Mocą, to właściwie do siebie) z najgłębszego, jedynego nieskorumpowanego ciemnością odmętu swojego umysłu: Oszczędź żywych. Błagam. Nie ruszaj ich. Oni nie są permabetonem. Oni nie są niczemu winni. Nie rób z nich męczenników za moje cierpienie, oszczędź ich...
* * *
Ozzy nie mógł uwierzyć w to, co widział. Nie słyszał nawet krzyków ratowników - szum i huk pochłonął wszystkie dźwięki. Tornado niemal ich w siebie wciągnęło, ale jakby na czyjś rozkaz nagle się zatrzymało o włos od nich. Mężczyzna spojrzał w górę i dreszcze przeszyły jego ciało - wydawało się jakby samo niebo rozstąpiło się i użyczyło Ovmarowi swojej mocy. Permabetonowe odłamki wirowały w zawrotnym tempie, a Ozzy w pewnej chwili zauważył, że cały wir uniósł się nieco w górę. Skierował swój wzrok na ziemię i przekonał się, jaka była przyczyna tej zmiany.
Na ziemi, na której niegdyś znajdowała się republikańska baza "Poszukiwacz II" nie było ani jednego odłamka czy szczątku. Zamiast tego, cały teren był usiany ciałami Rodian, Kel Dorów, Wookiech i wielu innych ras. Ozzy nie musiał patrzeć drugi raz - były ich setki. Niektóre z nich były dotychczas zaklinowane pomiędzy szczątkami, więc gdy Ovmar uniósł gruzy Mocą, nieuchronnie musiały upaść na ziemię. Od razu było widać, że wiele z ofiar było już martwych, ale zdecydowanie ponad połowa ocaliła swoje życia. Niektórzy byli przytuleni do siebie parami, inni całymi grupami. Wielu było nieprzytomnych, inni z kolei całkowicie osłupiałym i przerażonym wzrokiem wpatrywali się w górę, prosto na tornado Mocy. Każde z nich spędziło ostatnie godziny pod gruzami permabetonu, w kompletnych ciemnościach, bez nadziei na ratunek. Teraz, przygniatające ich szczątki samoistnie poderwały się w górę i uwolniły ich. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Do uszu uwolnionych nagle doleciał niesamowity huk i szum wydawany przez wir Mocy, ujrzeli rozstąpione w górze chmury - wielu z nich miało niemal pewność, że umarli i są w innym świecie. Byli, brudni, zmęczeni, poobijani i pokrwawieni. Mimo, że w jednej chwili odzyskali wolność, nie mieli sił ruszyć się z miejsca. Każda z ofiar w jakimś stopniu poniosła obrażenia.
"To jest jakiś cud - pomyślał Ozzy - że oni jeszcze żyją..."
Spojrzał w bok na zespół ratowniczy. Jego członkowie wciąż jak oczarowani wpatrywali się w niebo i w rozpętaną przez Ovmara burzę Mocy. Z gniewem złapał jakiegoś mężczyznę za ramię i wrzasnął, przekrzykując hałas tornada:
- Do cholery, może byście się tak ruszyli?! Po co w ogóle tu jesteście, co?! Chyba mieliście coś zrobić!
Tamci spojrzeli na niego. W ich oczach malowało się przerażenie i totalne zdezorientowanie.
- Ranni, do licha! Ranni! Oni tam leżą, Ovmar ich wszystkich odsłonił! - krzyknął, wskazując palcem teren gruzowiska. - Ruszcie się!
Wszyscy poszli za ruchem jego dłoni i ujrzeli wskazane przez niego ofiary katastrofy.
- Ale... Tam latają szczątki... - powiedział nieśmiało jeden z nich.
- No i co z tego?! Po to chyba są w górze, żebyście mogli zrobić to, co do was należy, nie?! Na co czekacie, do cholery?! RUSZYć SIę!
Pierwszy obudził się klon. Błyskawicznie reagując na wydany mu bezpośredni rozkaz - i przy okazji kompletnie ignorując wirujące w powietrzu gruzy - wyszedł z szeregu i podbiegł do jednego z leżących na ziemi ciał. Nachylił się nad nim i zaczął sprawdzać jego stan.
- Musimy iść - powiedział nieśmiało kolejny ratownik. - On ma rację. Przecież po to tu jesteśmy. Zamknijcie oczy i nie zwracajcie uwagi na to, co się dzieje w górze. Chodźcie!
I jakby dla zachęty swoich współtowarzyszy, wychynął z szeregu i zaczął biec w kierunku najbliższej ofiary. Znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów dalej - był to jakiś mały Weequay, niesamowicie krwawiący z kikuta prawej dłoni i nieprzytomny. Mężczyzna podbiegł do niego, ukucnął przy nim i spojrzał po chwili na towarzyszy.
- Nosze! Dajcie nosze repulsorowe!
Tamci jakby obudzili się z głębokiego snu. Technik wydał jakieś polecenia droidowi medycznemu i nosze poszybowały w kierunku poszkodowanego. Po chwili cały kilkunastoosobowy oddział, z początku niepewnie, ale potem coraz śmielej, ruszył się z miejsca i wbiegł wprost na teren katastrofy. Każdy członek zespołu podbiegał do jakiejś ofiary i sprawdzał jej stan. Klon tymczasem wziął "swojego" poszkodowanego na ramię i zaczął go przenosić w kierunku bezpiecznego miejsca.
Ozzy patrzył na to wszystko i uznał, że szkoda, że nie może zrobić holozdjęcia - ratownicy opatrywali i przenosili rannych poza zagrożony teren, a zaledwie kilkanaście metrów nad nimi szalało olbrzymie tornado Mocy. Mężczyzna wytężył wzrok i przez chwilę wydało mu się, że wirujące szczątki się rozstąpiły i ujrzał w szczelinie dwie, siedzące naprzeciwko siebie postacie. Nie był pewien, ale wydało mu się również, że jedna z nich promieniała jasnym, świetlistym blaskiem. Potem znów wszystko się rozmyło.
Rozejrzał się dookoła i ze zgrozą zobaczył, że wszystkie zespoły ratownicze dookoła niedoszłego gruzowiska stoją w miejscu, najwyraźniej sparaliżowane strachem, i nic nie robią. Ozzy zaczął biec w ich stronę.
- BIERZCIE ICH! Bierzcie, do jasnej cholery! Zabierzcie ich stamtąd, on długo nie utrzyma tego w powietrzu!
Biegał wzdłuż terenu tornada przystając przy każdym zespole i wymyślając go od ostatnich rozkazywał, żeby "ruszyli dupy i pomogli", po czym biegł dalej. Nie był jednak w stanie dotrzeć do wszystkich. Na szczęście, z ulgą zauważył, że wiele zespołów usłuchało jego wezwania. Niemal przy każdym to klony pierwsze pokonywały barierę strachu i wbiegały na teren gruzowiska. Widząc, że ich koledzy ruszają do akcji, pozostali również zebrali się w sobie i wbiegali prosto pod permabetonowe tornado. Zaledwie kilka minut później niemal każdy kąt rejonu katastrofy był już zajęty ratownikami opatrującymi i znoszącymi rannych.
Pracownicy "Poszukiwacza I" byli niezwykle zdenerwowani - wielu trzęsły się ręce ze stresu i pośpiechu, wielu wydawało błędne rozkazy droidom medycznym albo źle diagnozowało stan rannych. Niemal każdy w jakimś momencie patrzył niespokojnie w górę, jakby tylko czekając, aż permabeton zwali mu się na głowę. Ale tak się nie stało - wir obracał się cały czas i ani jeden nawet okruszek nie spadł na ziemię.
* * *
Ovmar tracił siły. Wiedział, że już długo nie wytrzyma. Agonalnym wzrokiem wpatrywał się w Lanai - ten widok napędzał jego ból, ból napędzał nienawiść, a nienawiść utrzymywała wir Mocy w powietrzu. Ale wiedział, że nie da już dłużej rady. Jego organizm nie był w stanie wytrzymać takiego obciążenia. Czuł, że jego komórki topią się pod potężnym naciskiem Mocy, że jego wnętrzności obracają się do góry nogami i że jeśli zaraz tego wszystkiego nie przerwie to po prostu umrze.
"Jedno życie za tysiąc istnień... Przecież to prosty rachunek..."
Jego furia w jakiś sposób uciszyła natrętny głosik w jego głowie. Jak przez mgłę słyszał jakieś dźwięki - tupot nóg, pokrzykiwania jakichś ludzi, jakieś rozkazy. Wydawało mu się, że za Lanai panował jakiś ruch. Ale nic go to nie obchodziło - on widział tylko ją i nic więcej, nic więcej nie chciał widzieć.
Dziewczyna patrzyła na niego zapłakanym, przepełnionym litością i bólem spojrzeniem. Pomyślał, że wcale jej się nie dziwi - wyobraził sobie swoją własną wykrzywioną furią twarz i zrozumiał jej odczucia.
Nagle poczuł jakby jego serce biło jeszcze szybciej niż wcześniej. Zrozumiał, że zbliża się migotanie komór, że za chwilę umrze. Pozostało mu tylko jedno: wybór. Teraz mógł zdecydować czy będzie się starać podtrzymać wir aż do momentu zawału czy też utraty przytomności czy też, gdy zrozumie, że umiera, odpuści i się ocali.
Ale tak naprawdę to nie był żaden wybór. Zastanawiał się nad nim może sekundę. Wiedział, że pod burzą Mocy, którą rozpętał znajdują się właśnie republikańscy ratownicy i że prawdopodobnie i tak nie zdążą uratować wszystkich.
"Nie - pomyślał. - Nie dam im umrzeć. Zostanę w tym do końca."
Więc nienawidził dalej. Więc wpatrywał się wciąż w tę ukochaną twarz, nienawidząc Zakonu Jedi za to, że mu ją zabrał. Ale nawet jego furia już ustawała. Nie był w stanie jej czuć patrząc na coś tak pięknego jak ona, nie mógł jednocześnie wpatrywać się w nią i pogrążać się w uczuciu tak negatywnym.
I wtedy to się stało - uświadomił sobie nagle, że wraz z gniewem opuszczają go wszystkie siły, że ogrom Mocy, jaki na siebie wziął ponownie zwala się na niego jak skała. Nie umiał dalej utrzymać wiru - nie dlatego, że nie chciał, że nagle stchórzył, ale dlatego, że po prostu stracił koncentrację i kontrolę.
Wszystkie fizyczne odczucia zaczęły powracać - świadomość, że siedzi na gołej ziemi, jak jest ułożona cała sylwetka jego ciała i dłonie i że ma zamknięte oczy. Przyjemna ciecz, w której objęciu się dotychczas znajdował, powoli odpłynęła i zostawiła go samego, nagiego.
Poczuł, że nie jest w stanie złapać oddechu - zaczął wdychać wielkie hausty powietrza, byle tylko nie stracić przytomności, byle utrzymać wir jeszcze chociaż o sekundę dłużej...
* * *
Nagle, wir jakby zaczął tracić swoją moc, jakby się zachwiał. Stworzony przez rozstępujące się chmury krąg na niebie zaczął się powoli zamykać. Ozzy wiedział, co to oznacza. Ratownicy coraz bardziej niespokojnym wzrokiem patrzyli w górę.
- Uciekać! Już, spadajcie! Zabierajcie się stamtąd! - wrzasnął Ozzy prosto w rejon katastrofy, stanąwszy na jakimś kamieniu i modląc się, żeby jego głos przedarł się przez huk burzy Mocy.
Nie był w stanie ocenić ile ciał pozostało jeszcze na miejscu katastrofy, ale nic go to nie obchodziło. Nie mógł zaryzykować dodatkowo życia ratowników. Gdyby teraz ich nie ostrzegł, gruzy runęłyby prosto na nich i cała operacja skończyłaby się jeszcze większą klęską niż samo trzęsienie ziemi.
Ratownikom nie trzeba było tego powtarzać drugi raz - ci, którzy usłyszeli okrzyk Ozzy'ego natychmiast przekazali treść pozostałym członkom swoich grup i kierowali się na zewnątrz. Na skraju lasu leżały już setki poszarpanych ciał - więcej niż połowa. Teraz, ratownicy uciekali, a w każdej grupie na noszach repulsorowych znajdowała się jeszcze jedna ofiara. Co więcej - w niektórych zespołach ratownicy brali poszkodowanych na swoje plecy, niektórzy parami, niektórzy pojedynczo i czym prędzej znosili ich z rejonu katastrofy.
Opuszczali to straszliwe miejsce - jeden za drugim, zespoły ratownicze wychodziły poza teren, nad którym wirowały permabetonowe odłamki, jeden za drugim delikatnie kładł rannych na ziemi, a niektórzy nawet wracali, aby pomóc swoim kolegom.
"No dalej, Ovm, wytrzymaj - gorączkowo prosił w myślach Ozzy, strachliwie patrząc na gasnącą moc wiru. - Jeszcze tylko chwilkę... Wiem, że potrafisz... Wiem, że ci się uda..."
* * *
Ovmar nie był w stanie dłużej panować nad wirem. Stracił wszystkie siły. Jakby z westchnieniem, wolno, poczuł jak kontrola nad Mocą go opuszcza, a kamienie powoli zaczynają znów spadać na ziemię. Ostatnim wysiłkiem, ostatnim tchnieniem, używając ostatniego ułamka Mocy jaki w nim został, pchnął Mocą permabeton poza rejon katastrofy - tak, żeby upadające odłamki wpadły głównie do lasu, żeby zraniły jak najmniej osób.
Usłyszał to pchnięcie. Usłyszał jak szum nagle ustał i zastąpił go jeden, długi, przeciągły huk. W ułamku sekundy wir przestał istnieć. Najpierw rozszerzył się maksymalnie jak tylko mógł, a potem jakby eksplodował od środka, rozrzucając szczątki jak najdalej od miejsca katastrofy. Wciąż wirując, burzowe chmury nad Feridlonem powoli zbliżały się ku sobie, zmniejszając krąg pustego nieba, aż w końcu scaliły się całkowicie.
Jedi poczuł, że mdleje. Bardzo bolała go głowa - być może dostał wylewu. Kręgosłup odmówił mu posłuszeństwa i Ovmar - jakby w zwolnionym tempie - przechylił się na bok, rozrzucił nogi i uderzył głową o ziemię. Usłyszał jeszcze grzmoty uderzanego o ziemię permabetonu, wiele grzmotów. Utkwił gasnący wzrok w przerażonym i zapłakanym obliczu Lanai. I wtedy raz jeszcze, gasnącą świadomością, usłyszał znienawidzony głosik w swojej głowie:
Jednak ci odbija, Ovmarze Timusie...
Pogrążył się w ciemnościach.
* * *
- Ovmar! Ovmar! Nie, Ovmar! Na Moc... Ovmar! - krzyczała Lanai.
Ledwo usłyszała huki padających na ziemię szczątków, zupełnie nie zwracała uwagi na jęki i pokrzykiwania ludzi za nią. Upadek odłamków na ziemię wzbił w powietrze tumany kurzu, na szczęście był on dość daleko od epicentrum wiru. Dziewczyna drżącymi kolanami nachyliła się nad Ovmarem i zamarła.
Mężczyzna miał kompletnie, całkowicie zdeformowaną twarz. Była blada, pomarszczona, wypukła od pęcherzy i zmarszczek. Można było ją wziąć za twarz starca, gdyby nie to, że unosił się z niej jakby dym spalenizny, z czoła rozchodziły się w bok jakby dwie fałdy spalonej skóry, a w półprzymkniętych oczach można było zobaczyć, że źrenice stały się żółte.
Przez jakąś sekundę, Lanai ogarnęło nieodparte obrzydzenie do tej formy. Jednak natychmiast go przezwyciężyła i rzuciła się na nieprzytomne ciało Jedi, objęła je rękami i przycisnęła mocno.
- Matko... Co ty sobie zrobiłeś... - łkała.
Przylgnęła czołem do jego boku i wtedy usłyszała jego szybki, urywany, chrapliwy oddech. Oddychał tak, jakby miał zatruty czymś układ oddechowy. Podniosła głowę i nagle zobaczyła, że jego dłonie były jak u starca, a paznokcie sczerniały.
Chciała przestać płakać, ale nie mogła. Nie mogła patrzeć na tę ruinę człowieka, na ten zniekształcony wrak, który... który chyba sama stworzyła. Nie wiedziała co się wokół niej dzieje, chciała się tylko do niego tulić i pocieszać, mimo, że wiedziała, że i tak jej nie słyszy.
W pewnej chwili usłyszała jakieś szybkie kroki za sobą i pokrzykiwania:
- Ovmar! Lanai! Na Moc, a niech to szlag! - ktoś krzyczał.
Lanai wyczerpana odwróciła wzrok i osłupiała - cała przestrzeń wokół niej, cały teren katastrofy był pusty. W miejscu, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej znajdowało się ciągnące na kilometry gruzowisko, teraz nie było prawie nic - tylko sczerniała, spalona ziemia. Jedynie w bardzo nielicznych miejscach leżały mniejsze lub większe gruzy. Najwyraźniej wszystkie inne odłamki Ovmar posłał do lasu albo na jego skraj.
Zobaczyła biegnącego ku nim znajomego Ovmara, tego wojskowego. Za nim biegło kilkoro ratowników i pracowników z "Poszukiwacza I". Najwyraźniej nie mieli problemów z ich odnalezieniem - byli jedną z niewielu rzeczy, które pozostały na miejscu katastrofy.
- Lanai! Lanai, nic ci nie jest? - zapytał gorączkowo jej znajomy ratownik z bazy.
- Nie... mi nic... Ale... ale on...
Wojskowy ukucnął obok Lanai i nachylił się nad przyjacielem.
- Sithowe nasienie... co się z nim stało... - wyszeptał przerażony. - Dajcie nosze repulsorowe! Szybko! - rozkazał towarzyszom. Zdumionym wzrokiem patrząc na twarz Jedi, ratownicy odwrócili się na pięcie i pobiegli po nosze i droida medycznego.
- Lanai, co się z nim stało? - zapytał Ozzy.
- Ja... nie wiem... on... on... - nie mogła wydusić z siebie słowa. Była w całkowitym szoku.
- Spokojnie, kochanie... Spokojnie... Zaraz przyniosą nosze i zabierzemy go stąd... Opowiesz mi wszystko co się tu zdarzyło, dobrze?
- Mhm...
Niecałą minutę później przyniesiono nosze i włożono na nie nieprzytomnego Jedi. Ozzy pomógł Lanai wstać i cały pochód wolno skierował się w stronę lasu.
* * *
Na Feridlonie zmierzchał długi dzień.
Od zakończenia akcji ratowniczej minęła godzina. Po burzy, jaką rozpętał Ovmar niebo nieoczekiwanie się przejaśniło, wiatr przegnał ciemne chmury, a uczestnicy opisywanych tu wydarzeń mogli podziwiać piękny zachód feridlońskiego słońca.
Nie więcej niż trzecia część szczątków "Poszukiwacza II" wciąż pokrywała teren, na którym nastąpiło trzęsienie ziemi. Cała reszta została pchnięta Mocą między drzewa pobliskiego lasu, tudzież na jego skraj. Dzięki temu, niemal wszystkim zespołom ratowniczym udało się w porę opuścić zagrożoną strefę i uratować wszystkich rannych, do których byli w stanie się dostać. Niestety, poniesiono trochę strat - kapitan Tyirs obliczył już, że brakowało co najmniej czterech zespołów. Niemal na sto procent było pewne, że zostały one zmiażdżone przez walące się na nich szczątki, gdy Ovmar nie był już w stanie dłużej ich utrzymać w powietrzu.
Obliczono, że z terenu gruzowiska udało się wydobyć ponad trzy czwarte pracowników "Poszukiwacza II", uwięzionych pod gruzami w momencie rozpoczęcia akcji. Tak się szczęśliwie złożyło, że niemal wszystkie uratowane osoby były żywe. Poszkodowani ratowani byli bowiem w niezwykle chaotyczny sposób. Ratownicy sami bali się o swoje życie, bali się, że zostaną przygnieceni przez wirujące w górze gruzy (która to obawa ostatecznie okazała się chociaż częściowo uzasadniona) i nie mieli ani czasu ani nerwów do starannej diagnozy ofiar (tym bardziej, że wielu z nich było naukowcami, a nie lekarzami). Istniało więc uzasadnione przypuszczenie, że wiele z "uratowanych", nieprzytomnych ofiar było po prostu martwych już w momencie rozpoczęcia akcji. Jak się jednak rzekło wyżej, najwyraźniej tamtego dnia szczęście dopisało ratownikom i niemal wszystkie wydobyte osoby były naprawdę "ocalone".
Zaraz po zakończeniu akcji, dowództwo z centrum na wzgórzu ponownie użyło droidów wydobywczych w celu usunięcia wszystkich pozostałych gruzów - zarówno z terenu katastrofy jak i z okolic lasu. Z "Poszukiwacza I" przysłano wiadomość, że kilka statków z siłami stabilizacyjnymi Republiki jest już w sektorze i najwyżej za kilka godzin wylądują na planecie.
Ovmar Timus natychmiast po odnalezieniu został przeniesiony pod cienie feridlońskich drzew. Lekarze z "Poszukiwacza I", w tym Lanai, od razu przystąpili do zbadania jego stanu. Niespodziewanie okazało się, że według skanerów Ovmar nie doznał żadnych fizycznych obrażeń. Zarejestrowano jedynie drobne zmiany w działaniu fal mózgowych i czasową zmianę budowy struktury komórkowej. Jednak, co najgorsze, nikt nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie skąd się wzięły straszliwe zniekształcenia na jego ciele. Nie potrafiono odnaleźć ich źródła, nie umiano ich w żaden sposób zlikwidować. Na szczęście, po kilkunastu minutach badania wykazały, że skóra podlega procesowi stopniowej regeneracji. Lekarze oszacowali, że najwyżej za dwa - trzy dni stan naskórka powinien wrócić do poprzedniego stanu. Lanai zaobserwowała też, że Jedi nie miał już żółtych źrenic tak, jak kilka minut wcześniej - nikomu jednak o tym nie powiedziała.
Pułkownik Jengier, kapitan Tyirs i porucznik Marri specjalnie zjawili się na miejscu, aby osobiście dowiedzieć się o stan rannego. Jengier zapowiedział, że napisze szczegółowy raport, w którym będzie się próbował wystarać o przyznanie Ovmarowi medalu za odwagę i poświęcenie. Przez cały czas przebiegu akcji ratowniczej Marri nie mógł uwierzyć w to, co widział. Po tamtym dniu jego stosunek do Jedi uległ drastycznej zmianie.
Po zakończeniu badań nad Timusem (czym prędzej przewieziono go do szpitala w "Poszukiwaczu I") Ozzy i Jengier podjęli decyzję o tymczasowym pozostaniu na planecie, przynajmniej do przybycia posiłków Republiki. Klonów użyto do pomocy w sprzątnięciu całego bałaganu.
Oczywiście nikomu nie trzeba było przypominać o niezwykłości tego, czego dokonał Ovmar. Każdy był ciekaw, co się wydarzyło w centrum gruzowiska, a ponieważ Lanai była jedyną osobą, która mogła udzielić na ten temat jakichkolwiek informacji, to wszyscy próbowali jakoś nieśmiale poruszyć ten temat w rozmowie z nią. Ozzy jednak okazał więcej taktu. Nie bawiąc się w żadne podteksty powiedział, że dziewczyna była aktualnie w szoku i że nie wolno jej teraz przemęczać. Zaprowadził ją do jakiegoś ciemnozielonego namiotu na skraju lasu i powiedział:
- Proszę. Tutaj znajdują się prycze, jeśli chcesz odpoc
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
4
Ja pamiętam. Spać mi ono nie daje. Jest długie i nie mogę znaleźć czasu, żeby przeczytać je na raz, ale zanosi się dziś na to, że znajdę chwilkę. Cierpliwości
Dodane po 5 godzinach 26 minutach:
Zacznę od wymienienia kilku przykładowych błedów, które mnie ubodły.
Zauważyłem, że sporo postaci ma około 30 lat. To tak bardzo rzuca się w oczy, że aż wydaje się dziwne.
Wiele razy też natknąłem sie na zdania w których szyk wyrazów był nieco zaburzony. Zdania w prawdzie nie traciły swojego sensu, ale brzmiały jakoś koślawie.
Ogólnie historyjka niczego sobie. Spodziewałem się z początku bardziej brawurowych wydarzeń, ale i tak było ciekawie. Momentami troszkę nudziła, przydałoby się dać więcej akcji i miejscami zwiększyć tempo. Tak czy siak było dobrze.
Co do stylu, to też nie było źle. Gdyby nie ta dziwna kultura niektórych zdań i bijące po oczach powtórzenia, mógłbym rzec, że było bardzo dobrze.
Błędów też sie troszkę dopatrzyłem. Głównie interpunkcyjnych, ale nie aż tak dużo.
Opowiadanko mi się podobało. Miło spędziłem czas na lekturze i nie żałuje poświęconego czasu.
Następnym razem postaraj się jednak dać czytelnikowi trochę więcej napięcia. Zabawa tempem akcji to trudna sztuka. U ciebie było jakoś tak równo, jakby pisane zgodnie z tykaniem metronomu.
Zaczynając lekturę czułem sie troszkę zniesmaczony tym, że przywłaszczyłeś sobie pomysł pana Luckasa (to chyba tak się pisze), ale w sumie wyszło ci nieźle. Jednak nadal nie pochwalam takich numerów. Radzę ci postarać się o stworzenie własnego alternatywnego świata.
Pozdrawiam cię i powodzenia życzę ci. Na prace następne czekam
Dodane po 5 godzinach 26 minutach:
Zacznę od wymienienia kilku przykładowych błedów, które mnie ubodły.
Bezczelane powtórzenie.Mężczyzna ubrany był w republikański mundur wojskowy, którego powaga i zdecydowanie zdecydowanie kontrastowały z komiczną posturą ciała.
Kolejna seria perfidnych powtórzeń. No i ta "średnica trzęsienia", lepiej by brzmiało "zasięg kataklizmu" albo coś koło tego.- Kilkanaście godzin temu - zaczął relacjonować kapitan, a jego głos pobrzmiewał echem w pustym korytarzu - w znajdującej się jakieś trzydzieści kilometrów stąd drugiej placówce republikańskiej nastąpiło trzęsienie ziemi. Potężne trzęsienie. Geologowie Feridlonu od lat nie zarejestrowali tak silnego wstrząsu. To był dramat: architekci naszych baz nie przewidzieli, że coś takiego kiedykolwiek może nastąpić. Nasze placówki były budowane z myślą o wstrząsach, ale nie aż takiej siły. Całe szczęście, że średnica trzęsienia była niewielka bo, gdyby to jeszcze tu dotarło...
Ten fragment jest naprawdę okropny. "Jeszcze nawet nie trzydziestoletniego mężczyzny" i "Jego nadnaturalna chudość, połączona ze wzrostem większym niż średni" - mogłeś to ująć inaczej, czyściej.Ovmar zrzucił kaptur odsłaniając oblicze jeszcze nawet nie trzydziestoletniego mężczyzny, ozdobione długimi czarnymi włosami i wielkimi, niebieskimi oczyma. Twarz miał owalną, o poczciwym wyrazie. Jego nadnaturalna chudość, połączona ze wzrostem większym niż średni tworzyła nieco komiczne wrażenie.
Może nie dodawać charyzmy tylko zapału?Wiesz, ja też się zdziwiłem, że Rada mnie wybrała do takiego zadania i że Tyirs w ogóle postanowił sprowadzić tu Jedi... Ale cóż, powiedział mi, że będę dodawać charyzmy tutejszym pracownikom - powiedział z ironią.
Pierwszy pogrubiony fragment brzmi dziwnie, drugi to forma, której bardzo często używasz, a mi wydaje się jakaś taka nieładna, wręcz szpetna. Gdybyś darował sobie to "nieraz" byłoby znacznie lepiej.Z gruzowiska wciąż unosił się gęsty, szary dym, zatruwając atmosferę pobliskiego powietrza i zlewając się z feridlońskim zachmurzeniem. Pomiędzy gruzami można było nieraz zobaczyć olbrzymie zwalone konary feridlońskich drzew.
Zauważyłem, że sporo postaci ma około 30 lat. To tak bardzo rzuca się w oczy, że aż wydaje się dziwne.
Wiele razy też natknąłem sie na zdania w których szyk wyrazów był nieco zaburzony. Zdania w prawdzie nie traciły swojego sensu, ale brzmiały jakoś koślawie.
Ogólnie historyjka niczego sobie. Spodziewałem się z początku bardziej brawurowych wydarzeń, ale i tak było ciekawie. Momentami troszkę nudziła, przydałoby się dać więcej akcji i miejscami zwiększyć tempo. Tak czy siak było dobrze.
Co do stylu, to też nie było źle. Gdyby nie ta dziwna kultura niektórych zdań i bijące po oczach powtórzenia, mógłbym rzec, że było bardzo dobrze.
Błędów też sie troszkę dopatrzyłem. Głównie interpunkcyjnych, ale nie aż tak dużo.
Opowiadanko mi się podobało. Miło spędziłem czas na lekturze i nie żałuje poświęconego czasu.
Następnym razem postaraj się jednak dać czytelnikowi trochę więcej napięcia. Zabawa tempem akcji to trudna sztuka. U ciebie było jakoś tak równo, jakby pisane zgodnie z tykaniem metronomu.
Zaczynając lekturę czułem sie troszkę zniesmaczony tym, że przywłaszczyłeś sobie pomysł pana Luckasa (to chyba tak się pisze), ale w sumie wyszło ci nieźle. Jednak nadal nie pochwalam takich numerów. Radzę ci postarać się o stworzenie własnego alternatywnego świata.
Pozdrawiam cię i powodzenia życzę ci. Na prace następne czekam
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
5
Bardzo dzięki za opinię. Właśnie czegoś takiego potrzebowałem.
Co do szyku zdań i powtórzeń to jest to niestety moja pięta achillesowa i sam nie do końca wiem jak sobie z tym poradzić. No ale cóż, postaram się po prostu więcej czasu poświęcać na korekty i redakcję tekstu.
Niemniej jeszcze raz dzięki za opinię i czekam na jeszcze jakieś
Co do szyku zdań i powtórzeń to jest to niestety moja pięta achillesowa i sam nie do końca wiem jak sobie z tym poradzić. No ale cóż, postaram się po prostu więcej czasu poświęcać na korekty i redakcję tekstu.
Niemniej jeszcze raz dzięki za opinię i czekam na jeszcze jakieś