Tak po samej scenie, bez kontekstu całego opowiadania, powiedziałabym, że starszy pan i Dominic są jakby dwoma stronami jednej monety: przeszłością i przyszłością, które otaczają to "teraz"; metaforycznymi reprezentantami (graczami) życia i śmierci oraz wyborów, które je obwarowały. W pewnym sensie Dominic jest starszym panem, a starszy pan – Dominiciem. Są swoimi odbiciami w rzece czasu. Łączy ich nić zrozumienia, a dzieli… uwięzienie w roli?
Powiedziałabym, że Dominic jest wspomnieniem, pomimo że tekst sformułowano w formie sugerującej, że to zaledwie przepowiednia. Trochę tak, jakby znajdowali się w specyficznej formie piekła: NY jest jak więzienie, z którego nie da się uciec nawet po śmierci, więc jest się skazanym na wędrowanie ulicami skażonymi przeszłością; Dominic i starszy pan marzą o wolności, ale ta wolność może mieć miejsce tylko wtedy, gdy doprowadzi się do niemożliwego – złamie reguły rzeczywistości; aby to zrobić, trzeba zmierzyć się z przeszłością, stanąć z nią twarzą w twarz, teraz; problem w tym, że "teraz" jest nieuchwytne, a przeszłość – nieodwracalna. Starszy pan ma tylko wspomnienie, które nic nie znaczy, ale które nie pozwala mu odejść, zapomnieć i zaznać spokoju.
Czy to jest wspomnienie kochanka, czy wspomnienie morderstwa (choć ja pokusiłabym się o domniemanie samobójstwa), nie jest jasne. I tak naprawdę chyba nie ma znaczenia. Cała scena dla mnie to bardziej prezentacja ciężaru, jaki stanowi pamięć o przeszłości, zamieszkująca ulice NY i nakreślająca istnienie niezmywalnego piętna tego miasta w życiach ludzi jakkolwiek z nim związanych. Niczym plaga albo klątwa.
A przynajmniej tak to odczytałam pomiędzy wersami tego fragmentu.
Z drugiej strony, jeśli iść dalej tropem samobójstwa, to starszy pan jest tutaj ewidentnie aniołem śmierci, towarzyszącym Dominicowi w "ostatniej drodze". Czyli tak, Dominic umiera, ale z własnej ręki, dołączając do przeszłości miasta jako kolejna zjawa. I im dłużej na to patrzę, tym bardziej utwierdzam się w wersji z samobójstwem.
Śmierć nie jest związana czasem – jest nieuchronna zarówno w przeszłości, w przyszłości i teraźniejszości – ona jest granicą rozdzielającą żywych i umarłych – więc teoretycznie to właśnie ona może posiadać władzę połączenia obu światów. Ale nie robi tego, bo to możliwe tylko teoretycznie. Przynajmniej nie na moment dłuższy od "teraz", gdy Dominic kona. I to jest jej "zdrada", a jednocześnie jej wspaniałość.
Bardzo sugestywne jest też to (poza ponadczasową perspektywą "starszego pana"), co mówi Dominic w przytoczonym rancie o NY – pierwsze zdanie nie brzmi przypadkowo, jest bardziej jak określenie jego celu, jego nieuchronnej przyszłości.
Czy ta śmierć jest tu bogiem? – Wg mnie w pewnym sensie tak i nie. Jest ostateczna, teoretycznie wszechmocna, wszechwiedząca, ale wydaje się równie uwięziona w NY co Dominic przez własną rolę. I jej władza nie jest zaakcentowana jako uniwersalna dla wszystkich miejsc we wszechświecie jednocześnie. Dlatego też nie określałabym jej w innymi etykietkami (bóg, szatan, inny byt nadprzyrodzony…), próbując wpasować ją w szufladkę moralnych klasyfikacji i oczekiwań z nimi powiązanych. Śmierć zdaje się neutralna, przynajmniej jak chodzi o jej "wolę" i "motywacje".
Pewnie grubo znadinterpretowałam całość, ale musiałabym przeczytać więcej, by wysnuć bliższe prawdzie wnioski. Na razie wygrywa u mnie wersja opisu samobójstwa Dominica, jeśli chodzi o to, co tam się dzieje naprawdę.
