A nawyki ze szkoły (o których zresztą nie mam pojęcia) nie dają odpowiednich kwalifikacji do napisania powieści. I trzeba używać specjalnych, alchemicznych metod. Tak?!
Lubię podobne wyzwania. Potrzymaj mi piwo. Proszsz...
Założenie:
To twoja pierwsza książka. Coś już napisałeś, z grubsza umiesz wytworzyć kilka niekoślawych zdań. Nie idziesz w eksperymenty, po bożemu chcesz opowiedzieć pewną historię.
Błysk natchnienia, widzisz w wyobraźni blok na jakimś Służewcu czy Ursynowie, dawno opuszczony przez pierwotnych mieszkańców, dzisiaj maszynę do mielenia lokatorów na wynajmie, rotujących, niezdolnych do nawiązywania relacji. I w tym środowisku historię miłosną dwójki zwykłych-niezwykłych ludzi. Z pozoru szarych, ale z ciekawymi życiorysami pod spodem.
Fajnie.
To masz już wstęp. Albowiem opowiedziana po bożemu historia notuje jakiś stan na początku i doprowadza do innego stanu na końcu.
Teraz pora na pytanie CO?
Co chcesz pokazać, jakie zagadnienie cię interesuje, jaką refleksję chcesz powierzyć czytelnikowi.
„Nawet ludzie pokiereszowani przez los mają szansę na szczęście”.
„Życie jest upiorne, niszczy wszystko, nawet okruch dobrego”.
Banał? Jasne, ale katalog jest szerszy, może wymyślisz coś odkrywczego. Zostańmy przy banale, żeby przykład był jasny. Weźmy ten drugi. On determinuje finał, który musi być tragiczny. Może być białaczka kobiety, zajumana z „Love story”? Czemu nie?
Masz zakończenie. Z całym bagażem emocji, to chyba jasne, nie wymaga omawiania. Jeszcze tylko wymyślić zgrabny ostatni akapit. O osamotnionym współbohaterze odchodzącym w ciemność. Na przykład.
Pozostaje rozwinięcie.
Ale najpierw odpowiedź na pytanie PO CO? Odpowiedź udzielona przez Thanę („bo można”) tylko pozornie wygląda na naturalną i intuicyjną. W rzeczywistości trzeba przejść niezły kawałek drogi w literaturze i doświadczeniu, żeby jej udzielić. I na pewno nie jest odpowiedzią pierwszego wyboru u adeptów. Nie chce mi się pogłębiać tematu.
Powiedzmy, że „ciocia Irenka zawsze mówiła, że chciałaby przeczytać taką książkę, żeby się kochali i ona umierała, ale taką, żeby ściskała za serce”. Całkiem dobry powód. Co jest o tyle ważne, że w odpowiedzi na pytanie PO CO? kryje się motywacja. Pisanie bywa dość upiorną pracą, dobrze mieć te motywacje solidne. Jeśli ciocia Irenka jest ci droga, no to może będziesz miał.
To teraz idziemy od końca. Czy bohaterowie, powiedzmy Beata i Rysiek byli szczęśliwi przed białaczką? Jasne, ale zanim dokopali się do szczęścia musieli się dotrzeć, zbudować relację. A najpierw musieli się poznać. Powiedzmy, że są sąsiadami, ale tylko mówili sobie zdawkowe „dzień dobry” w windzie. Zbliżyli się, gdy, powiedzmy, Rysiek był świadkiem, jak Beacie złodziej wyrwał torebkę, złapał winnego, odebrał łup i spuścił łomot – tamtemu i obstawie. Potem masz mnóstwo możliwości na dalszy rozwój sytuacji i narastanie wzajemnych uczuć. Konflikty wynikające z powolnego dopasowywania. Psychologię budującego się związku. Im ładniej to opiszesz, tym bardziej porażający będzie finał.
Mniej więcej na tym etapie musisz zacząć myśleć scenami. Fabułę i bohaterów możesz budować przy pomocy narratora wszystkowiedzącego, ale musisz to i tamto najzwyczajniej w świecie pokazać. Nie pękaj, opko jedno czy drugie już napisałeś, scena to takie opko, może bez łopatologicznej puenty. Sceny muszą być tam, gdzie dzieją się rzeczy najważniejsze, choć niekoniecznie najbardziej dynamiczne. Część z nich jest węzłowa. Jaka? No naturalne, że pierwsze uważniejsze przyjrzenie się drugiej osobie, pierwsze drgnięcie serca, uświadomienie sobie, że ten drugi zabiera coraz więcej miejsca w myślach. Pierwszy seks. Pierwszy (albo kolejny) poważny konflikt, pokazujący różnice w osobowości.
No to sobie wypisz te sceny węzłowe. W zeszycie. W kompie, w tabelce Excela. Na karcie z flipchartu powieszonej na ścianie, gdzie w ogóle możesz sobie wyrysować drzewo czy mapę fabuły. Na karteczkach samoprzylepnych. Egal.
Inne sceny też, bo człowiek zapomina, jak nie zanotuje, bardzo szybko zresztą.
Przy dobrych wiatrach, patrząc do tyłu, masz już pół materiału do rozwinięcia.
Jak już nie możesz wytrzymać i korci cię, żeby pisać, to sobie pisz. Wstęp. Albo zakończenie.
Pierwsza część rozwinięcia to historia twoich bohaterów do momentu wylądowania w bloku na warszawskim (czy jakimkolwiek innym) osiedlu. Jak ci się chce, to na boku zrób sobie rozpiskę ich przejść życiowych, żeby ci się nie pokopało. Znajdź jakiś wizerunek, który pomoże określić fizyczność. Albo skopiuj kogoś. Nie od rzeczy byłby, również na boku, rozpisany krótko portret psychologiczny bohaterów – dzieciństwo, cechy charakteru, nawyki, idiosynkrazje.
Wymyśl sceny z ich życia przed poznaniem. Powiedzmy, że Beata była prostytutką (sorry, Iris) a Rysiek kierowcą (sorry, Ruin). Jest trochę riserczu, ale bez przesady, da się ogarnąć, reszta wychodzi z wiedzy ogólnej o świecie, jaką masz. Masz dużą, będzie bardziej wiarygodnie. Masz małą, nadrabiaj riserczem i lekturami. W przypadkach obu zawodów

Jeszcze tylko jakiś mostek między wstępem a bohaterami (jak powolny najazd kamery, po drodze rejestrującej inne zjawiska) i masz całe rozwinięcie.
Na co musisz uważać, to zgodność, spójność i reguły wynikania. Po to masz pomoce. Jeśli Beata wychowała się na wsi, do miasta przyjechała jako dorosła, potem ją niecnie wykorzystano, potem jej się zaczęło wykorzystywanie podobać w sensie sposobu na szybkie dorobienie się, potem pojechała do burdelu w Dubaju, potem zakochał się w niej arabski książę, potem uciekła z haremu, potem ją pojmali i sprzedali do burdelu w Niemczech, potem La Strada wyciągnęła ją z matni i umożliwiła zmianę życia kosztem utraty statusu materialnego, Beata poszła na studia, ale potem i tak wylądowała na kasie w Biedrze (tak, wiem, wymyślam głupoty), a widzisz ją jako dwudziestopięcioletnią dziewczynę, to... coś tu nie gra z czasem i biografią. Jeśli Ryśka uciskali w szkole za mańkuctwo, a złodziei z pasją okłada prawym sierpowym, to też coś jest nie tak. Pewnie, na ogół można wybrnąć, powiedzmy, że nauczył się, bo wszyscy wiedzieli o tym, że jest leworęczny, a on miał w zanadrzu niespodziankę dla przeciwnika. Jednak przygotuj się na to, że czasem zdarzy się drobiazg, wymagający przepisania sporej partii tekstu, bo czegoś się nie dojrzało.
Chcesz mieć jazdę bez trzymanki, poprzestań na planie tej zgrubności. Chcesz uniknąć wpadek ze spójnością, plan doprecyzuj. Od opisu do sceny, od dialogu do monologu. Wszystko.
Już. Napisałeś. Wyszło trochę monotonnie i nie iskrzy. Dobra, teraz się można zabawić. Akcję można popychać na różne sposoby, postacie można opisać różnymi środkami. Dialog, wewnętrzny monolog, strumień świadomości, sen, relacja od drugoplanowej postaci, list, mail, a choćby protokół policyjny. Jest narracja pierwszoosobowa i migotanie czasami narracji.
Jeszcze mało? No to sobie poprzestawiaj, zapowiedź finału daj jako wstęp, poprzedni wstęp będzie drugi w kolejności. Albo potasuj sceny, żeby nie było oczywistego następstwa w czasie. Albo podkręć emocje, zamiast rzucić talerzem o ścianę Beata sprzeda Ryśkowi plaskacza. A jemu wyjdą gały ze zdumienia, że kobieta bije.
I tak dalej i tak dalej.
Przy drugiej powieści już w fazie planowania będziesz miał świadomość o niebo większą, będziesz mógł sięgnąć po te wszystkie środki od razu, nie post factum.
To był tylko przykład. Jeśli uprzesz się na sagę fantasy, zasady, sposób pracy i podstawowa konstrukcja (wstęp, rozwinięcie, zakończenie) pozostają te same, tylko bardziej. Bo wątków pewnie będzie więcej i postaci tyle, że się zagubisz. I rasy i smoki. I mapa krain przeróżnych.
Alchemia? Nie sądzę. Da się ogarnąć bez znajomości tajemnych znaków masonerii i bez studiów kreatywnego pisania.
Talent? Bardzo potrzebny. Żeby powieść żyła. Żeby zabrała czytelnika.
Dupogodziny nad literkami? O, tak! Bardzo tak!
Ale co ja tam wiem? Takie rozważania kawiarnianego teoretyka, do tego chama z wietrzną erudycją. Bez książki i nagród.
Można olać.