Hej - poniżej daję opisy, przed i po redakcji. Przed, pękają oczy. A po... czy naprawdę jest lepiej, czy mnie tylko oszukuje mózg, nie chcący się już babrać dalej w tym samym?
Uprzedzając pytania: tak, oba fragmenty to autentyki i serio sądzę, że drugie wersje są lepsze
Najpierw przed:
Mokradła kończyły się na jasnej, prostej barierze. Dalej szli płaskim placem, jakby zbudowanym z jednej, gigantycznej kamiennej płyty. Przed nimi stała świątynia, o szeroko otwartych bramach. Jej ściany także zdawały się być wyciosane z jednego odłamu olśniewająco białej skały.
W ramach ćwiczenia, spróbuję sam sobie odpowiedzieć: dlaczego mnie samego bolą oczy od patrzenia na swój tekst?
Co jest źle w tym fragmencie? Wszystko. Kamera szaleje, raz patrzy na jakąś niewiadomo jaką barierę, potem pod nogi, nagle pokazuje świątynię i dopiero potem opisuje, że była olśniewająco biała (czy wbrew zasadzie światło-ruch-kształt).
Mokradła kończyły się jak ucięte nożem. Dalej ogromniał biały pałac z dziesiątkami wysokich i wąskich, migoczących kolorowo okien — jakby kto rzeźbił w jednym odłamie lśniącej samoistnym blaskiem skały. Przed nim: dwa rzędy nieregularnych, przewróconych bloków marmuru. Wyznaczały drogę do szeroko otwartych, złotych bram. Pod ich stopami: ścięta równo, jasna skała, gęsto poznaczona ledwo widocznymi, kremowymi żyłami.
Te dwukropki wydawały mi się znacznie sprytniejsze i lepsze, kiedy to kończyłem wczoraj pisać, ale i tak wciąż sądzę, że jest postęp.
Sądzicie?
EDIT: Po wklejeniu dopiero nagle zauważyłem, że "przed nim" i "pod ich stopami" wprowadzają zamieszanie. Czyli chyba jednak mózg mnie łudził, bym mu wreszcie dał spokój. Trudno. Poprawi się za drugim razem.
Teraz drugi fragment.
PRZED pierwszym heblem:
Tam dalej, za niewyraźnymi, ciemnymi kształtami błyskało coś krwawo, oświetlając czerwoną poświatą rozkłębione kolumny szarego dymu. Szły stamtąd ku rzece nieprzerwane pasma brudnego oparu, pokrywając czarną ziemię ruchomym, dziurawym dywanem. Wyżej, po granatowoczarnej kopule nieba-nie nieba wiły się pulsujące żyły, przechodząc od jaskrawej bieli aż po brunatniejącą czerwień. Gdzieniegdzie majaczyły ostrzejsze, regularniejsze kształty, w których wzrok doszukiwał się budynków. Ziemia drżała czasami, pojawiały się na niej bąble, rosnące powoli, czasami nagle gasnące, czasami wybuchające żółtawo-sinymi kłębami.
I znowu: kamera szaleje, nie wiadomo: jasno, a może ciemno, a może jednak jasno? Po pierwszym heblu... Pogorszyłem, czy jednak ulepszyłem?
A więc to tak wygląda noc, pomyślała Ika. Noc burzliwa, z bladym księżycowym światłem płynącym gdzieś spoza chmur. Rozświetlana co chwilę purpurowym blaskiem błyskawic. A więc tak wygląda nocny mrok, w którym nie widać nawet dokładnie, co się rusza. Mrok, w którym wszystkie barwy rozpływają się w nieokreśloną, ciemną szarość, w którym kształtów rzeczy bardziej można się domyślać, niż naprawdę je dostrzec — dopóki nie wyłoni ich z ciemności kolejny błysk.
Ale, z drugiej strony, czy noce, te prawdziwe, te sprzed odejścia bogów, też co chwila rozdzierały szkarłatne poświaty? Raczej nie. Czy wówczas również po granatowoczarnym niebie wiły się pulsujące żyły, przechodząc od jaskrawej bieli aż po brunatniejący karmin? Na pewno nie, zresztą to tutaj, to przecież nie może być niebo. Prędzej kopuła gigantycznej jaskini.
A jednak — to była noc. Ika była pewna, że od tej pory, ile razy usłyszy o ciemnej, burzliwej nocy, natychmiast przed jej oczami pojawią się wspomnienia tych obrazów, które teraz podziwiała.
Ika zadrżała, patrząc na mroczny brzeg, co chwila zasnuwany spływającym ku rzece ciemnoszarym dymem, rdzawiejącym w chwilach, gdy niebem-nie niebem przechodziły kolejne krwawe błyskawice. Dalej dostrzegała dziesiątki niewyraźnych, przesłoniętych mgłą kształtów: ni to budynków, ni to garbów wzgórz. Jeszcze dalej, ale już naprawdę daleko, coś błyskało szkarłatem, oświetlając czerwoną poświatą rozkłębione kolumny szarego dymu. To stamtąd szły w ich stronę nieprzerwane pasma brudnego oparu, pokrywając czarną ziemię ruchomym, dziurawym dywanem. Ziemia drżała czasami, pojawiały się na niej bąble, rosnące powoli, czasami nagle gasnące, czasami wybuchające żółtawo-sinymi kłębami.
I znowu: gorzej, czy lepiej?
Added in 14 minutes 38 seconds:
I jeszcze trzeci fragment, też się z nim męczyłem i też po którejś iteracji już przestałem widzieć, czy polepszam, czy pogarszam jakość.
PRZED heblem:
Stanęli na szerokim, płaskim placu, otoczonym niskim murkiem usypanym byle jak z potłuczonych kamieni. Na środku stał pomalowany na czerwono solidny słup, do którego przymocowano gruby, napięty łańcuch. Jego drugi koniec ginął w sadzawce bulgoczącego błota po drugiej stronie placu. Tuż przy sadzawce stał wysoki, kamienny tron, wyłożony nieskazitelnie czystym materiałem. Ika nie mogła się powstrzymać i pogłaskała tkaninę; smugi błota znikły z niej natychmiast.
PO heblu:
Cel wędrówki dostrzegli z daleka: kwadratowy, jasny plac, ostro kontrastujący z otaczającym półmrokiem. Powietrze nad nim zdawało się świecić samo z siebie, jakby leniwie pływały w nim drobinki światła. W czterech rogach stały słupy, na wpół-kamienne, na wpół-kryształowe. Biło od nich blaskiem. Całość otaczał niski murek, usypany byle jak z potłuczonych kamieni.
Gdy wreszcie dotarli na plac, czuli się tak, jakby przekraczali granicę między nocą a dniem.
— To tu? — upewnił się Wik. Ika skinęła głową.
Rozumiała zdziwienie wojownika. Ona też spodziewała się czegoś innego. Ten elegancki, wyłożony marmurowym płytami plac wyglądał bardziej na miejsce królewskich narad, niż kaźni. Na tym odwróconym do nich tyłem, bazaltowym tronie mógłby zasiadać władca podziemi. Doradcy mogliby zająć tamte pokryte błękitną tkaniną ławeczki bez oparć. Trochę dziwne, że siedzieliby po bokach władcy, zamiast naprzeciwko. I tron, i ławki ustawiono w podkowę tak, jakby władca i jego doradcy mieli podziwiać… coś. Ale co? Czerwony, solidny słup przed nimi?
Dopiero z bliska zauważyła, że tron i ławeczki otaczały wypełnioną błotem dziurę-sadzawkę, że do słupa przymocowano gruby, napięty łańcuch — którego drugi koniec ginął gdzieś w błocie. Ika przykucnęła ostrożnie przy łańcuchu. Błoto zabulgotało gwałtownie i przestraszona dziewczyna odskoczyła, wpadając na na jedną z kamiennych ławek. Przypadkiem dotknęła ręką nieskazitelnie czystego, błękitnego pokrowca i odruchowo oderwała rękę, jakby wstydząc się go zabrudzić. Po jej dotyku nie zostało jednak nawet śladu. Zdumiona, zapomniała o bulgoczącym błocie w sadzawce. Dotknęła ławeczki jeszcze raz, z premedytacją wycierając dłoń w miękki materiał. Smugi błota pozostawiane przez palce niemal natychmiast znikały, jakby wchłaniane przez magiczną tkaninę.
Podniosła się powoli. Identycznym, błękitnym materiałem wyłożono tron. Tak samo nieskazitelnie czystym, jak pokrowce na ławeczkach.