To teraz ja. Otóż nie jest prawdą, że, prowadząc swoje wyprawy krzyżowe, zajmuję się tępieniem fantasy, ze szczególnym uwzględnieniem światotworzenia. Odpierałem ten wymyślony zarzut nie raz i nie dwa, ale widocznie za mało energicznie, więc przestałem. Gdyż albowiem dość zabawny wydaje mi się każdorazowo tumult, jaki miłośnicy popkultury ze szczególnym uwzględnieniem rzeczonej fantasy robią w wątkach poświęconych temu co i jak pisać (i kiedy takie pisanie ma ręce i nogi).
Używam fantasy jako bardzo wymownego przykładu na strywializowanie, zinfantylizowanie i zestandaryzowanie produkcji literackiej, odpowiadającej na wezwanie masowej publiczności. A co za tym idzie, obniżającej próg startu dla aspirującego pisarczyka. Dając mu tym samym alibi do własnoręcznego fabrykowania następnych poronionych arcydzieł.
Użyłbym innego przykładu, to znaczy literatury harlekinowej i harlekinopodobnej (nie chcę grzeszyć nieuprzejmością, używając nazwy „literatura kobieca”, bowiem gatunek ten uprawiają pisarze z Wery, co więcej ma on na tyle spory rozstrzał, że trudno go podciągnąć pod jeden strychulec). Nazwijmy ją LH. Użyłbym, gdybym: a) stwierdził bardziej masową obecność przedstawicieli i dzieł LH na Weryfikatorium (od przyjmowania w małych dawkach może nie zrakowaciałyby mi szare komórki), b) bywał na przykład na Wattpadzie, c) miał o LH jakieś pojęcie. Niestety, greyowizna, blankizm i marysuizm są dla mnie zjawiskami właściwie nie do ogarnięcia (wymęczyłem tylko obszerne fragmenty „50 twarzy” ze szkodą na zdrowiu psychicznym). Pozostaje zatem fantasy, jako gatunek popularny, obecny na Wery, dający swą obecnością dane do objęcia umysłem również pewnych zjawisk i procesów.
Żeby nie było, iż zajmuję się wyłącznie negowaniem i krytyką, tym razem pozwoliłem sobie na konkretną podpowiedź dla błądzących, nie wdając się w szczegóły. Bowiem istotnie, powtarzanie jak kataryna adeptom pisarstwa – czytaj, człowieku, czytaj jak najwięcej – bywa czynnością nudną i mało efektywną. W dyskusję z idealnym timingiem wpasowało się nowe opowiadanie Jarppy'ego w Tuwrzuciu, dające też idealny punkt odniesienia. Obciążone wszystkimi wadami rodzaju drogi pisarskiej, którą bardzo wielu tutejszych autorów idzie. Wcześniejsze próby Jarppy'ego opatrzone zostały podobnymi uwagami, kierującymi pisarza z powrotem do podstaw. No i co? I nic. Uj, na pewno oceniający mieli na myśli to, że jest za mało dziwnie, to dam gadające psy z łuskami, dwunogie kozły i kanibalizm, pomyślał sobie. I jeszcze trochę nadmucham tekst epicką pompatycznością. Efekt każdy sobie może ocenić.
Bardzo chciałbym być dobrze zrozumiany. Nie pastwię się nad konkretną osobą, Jarppy jest tylko przykładem klasy zjawisk, nie pierwszym, nie ostatnim. Zresztą podobne podejście w innym gatunku prezentuje zjawiskowa proza Tomka Bordo. Te same błędy, to samo podejście do tworzywa i narzędzi - może tylko w mniejszym natężeniu - prezentują inni autorzy.
Ma rację MargotNoir, pisząc o pomieszaniu na linii Forma – Temat. Jednak dziwnym trafem zazwyczaj u początkujących autorów oba parametry są skorelowane. Im bardziej epicka forma, tym bardziej fantazyjny temat. Jeśli powieść – to muszą pojawić się bitwy, przemarsze, pojedynki, potwory, skarby i Nadprzyrodzone. Zawieszenie akcji na życiu codziennym, zogniskowanie soczewki na prostych przejawach mechaniki wymyślonego świata – to nie wychodzi. Prawdopodobnie dlatego, że potrzebna byłaby znajomość świata realnego wkoło, bo od czegoś trzeba wyjść, popuszczając wodze fantazji. Drobne, kameralne sceny, niezbędne jako łączniki głównej akcji i uzupełnienie wizerunku uniwersum sprowadzają się do kilku klas typu: wieśniacy na polach, rozmowa przy ognisku, posiłek z zawartością mięs i trunków, warsztat maga, płatnerz kujący broń najwyższej klasy. Standardowo do bólu. Do wypłynięcia oczu.
Tworzywem w ogóle nie bywa wiedza czy obserwacja, tylko pozestawiane po swojemu elementy wyjęte z ćwierci metra półki z fantasy w bibliotece rejonowej, które Twórca był łaskaw przeczytać.
Dlatego śmiem z niezachwianą pewnością twierdzić, że cofnięcie się z etapu trzytomowej sagi do etapu opowiadań jest krokiem w rozwoju pisarczyka. A krótsza forma wymusza zastanowienie nad tematem, gdyż nie da się pisać cały czas o tym samym (hmm, poza bardzo niereformowalnymi przypadkami), wymaga rozejrzenia się, uświadamia braki w tworzywie i warsztacie.
Strzałka pisze: Myślę, że nie samo rysowanie map jest problemem, tylko zabieranie się za tworzenie historii od rysowania map.
Nie, kolejność nie ma tu najmniejszego znaczenia.
Strzałka pisze: To, czy nasz seba będzie Sebastianem z Krakowa czy Sebixem z Terriny* 7 ma drugorzędnie znaczenie, pod warunkiem, że jego historia będzie ciekawa i dobrze opowiedziana.
Tak, o ile na boku zostawi się pierdoły typu „oryginalność”, „artyzm”, „zawartość myślowa” czy "refleksja".
Strzałka pisze: Krótkie formy są fajne, jeśli chce się podciągnąć warsztat, ale nie przygotowują do komponowania dłuższej fabuły. W krótkiej formie zupełnie inaczej myśli się o bohaterach i inaczej tworzy się otaczającą ich rzeczywistość. To jak szkic i animacja. W jednym i drugim przypadku się rysuje, ale inaczej.
Nie. „Krótka forma” to określenie pojemne. W drabblu, o ile nie ma być przerobionym dowcipem, wyciska się Słowo, w opowiadaniu na 80k struktura może, i często bywa, podobna do powieści. Na obu skrajach „krótkiej formy” zdobywa się różne umiejętności, które finalnie są tak samo potrzebne pisarzowi. Jak się zastanowić, to powieść jest sumą epizodów. No niech mi kto wytłumaczy, jak możliwe jest napisanie dużej całości bez w miarę obcykanych elementów składowych. Dobrej, spójnej całości, bo że w ogóle się da, to już wiem.
Pewnie, można się nie zgodzić. Zatem podstawię przykład ikoniczny. Sapkowski. Od czego zaczął Wiedźmina? Szach.
Zgadzam się, że „duża forma” ma specyficzne, jedyne w swoim rodzaju zagwozdki. Tym bardziej rzucanie się od startu na powieść kapitalnie odsiewa pretendentów od nieudaczników. Trzeba dużej determinacji, by na żywym organizmie zdobywać umiejętności, kiedy się wie, że pierwsze trzy produkcje w 99% przypadków trafią do szuflady. Ale odważni pretendenci nie wiedzą. O „syndromie drugiej książki” w ogóle nie mają pojęcia. Strzelają do opróżnienia magazynka. Jednego. Na ogół tylko jeden mają na wyposażeniu.
MargotNoir pisze: Poza tym powstaje jeszcze pytanie, czy epicki rozmach jest zły sam w sobie tylko dlatego, że liczni się na nim wykładają.
To drugie. Ale przede wszystkim chodzi o powszechność pozornie łatwych rozwiązań. Wynikającą z niewiedzy.
MargotNoir pisze: ale pamietajmy, że Lem i Orwell też umieszczali swoje historie w skomplikowanych, rozbudowanych światach.
Oni mieli wiedzę. I jeszcze dużo innych rzeczy.
MsMarple pisze: Tematy "na wyciągnięcie ręki" są właśnie takie, bliskie każdemu, więc zmuszają do większej dbałości o odwzorowanie rzeczywistości i zmysłu obserwacji.
Też mam takie wrażenie.
Rubia pisze: Ech, to chyba nie jest takie proste... Pisanie bowiem może być także pewną formą eskapizmu, czy potrzebą znalezienia sobie enklawy odległej od rzeczywistości, która autora otacza na co dzień. I to niezależnie od tego, że ta rzeczywistość wcale nie musi być banalna, szara i przygnębiająca.
Jasne. Ta chęć ucieczki od rzeczywistości bywa potężnym generatorem dobrej literatury. Dobrej, a przynajmniej akceptowalnej, co potwierdza przytoczony dalej przykład. Sama w sobie jest niczym. Krajewski nie zaczął od przeczytania metra powieści o starym Wrocławiu, tylko od WIEDZY. A metr przerobił, tylko klasycznej powieści detektywistycznej. I jakieś siedemdziesiąt, może sto metrów innych książek. To poważna różnica.
Andrzej Pilipiuk pisze: Moja rada? Poszukać pustej niszy i jak pisała Rubia powyżej - załapie albo nie załapie.
Po pierwsze i zasadnicze, to mieć coś do powiedzenia. I iskrę talentu. O podstawowej kwalifikacji w postaci poprawnego posługiwania się językiem nie wspominając.
Rubia pisze: Bo Leszek jest przeciwnikiem "światotworzenia" fantasy, a przecież to może być autentyczną potrzebą piszącego - przynajmniej na pewnym etapie pisania.
Pewnie, że może. Nie jestem przeciwnikiem. Jednak z tym przejściem do innych etapów nie wychodzi, na co zwracam uwagę i sufluję podpowiedź.
Rubia pisze: Przeszkodę widzę jedną: wielu osobom rzeczywistość "dostępna na wyciągnięcie ręki" wydaje się po prostu NUDNA.
Yhy. Ale to właśnie ta rzeczywistość jest zasadniczym fundamentem pisania. Często niewidocznym, w tle gotowego Dzieła. Jednak robiącym różnicę. Jedni mają zdolność obserwacji i wrażliwość wrodzoną, inni są nieprzemakalni. Są też tacy, którzy muszą nazbierać. Wtedy mamy do czynienia z doświadczeniem. A początkujący – jak mi się wydaje – powinni się ĆWICZYĆ, zanim wnikanie w rzeczywistość stanie się czynnością nawykową. Czego nie robią. No i
Juliahof pisze: Autor, który ma twórczy umysł i wyobraźnię (a zakładam, że tylko ktoś taki pisze dobrą literaturę) rzadko się nudzi tym, co widzi i słyszy, raczej wchłania wszystko jak gąbka, a następnie przetwarza - tak działa jego mózg i emocje.
Bym podstemplował i postawił parafkę.