Przepisałam dla Was mały fragment (ze stron 352-360), który na konkretnym przykładzie pokazuje, co i dlaczego warto z tekstu wyciąć.
Mariusz Szczygieł napisał:
Elipsa Hanny K.
Na koniec pozostawiłem zabieg, którego nie polecam. Udaje się on tylko Hannie Krall i poetom.
Przypomnijmy sobie, jak Krall opowiada. Oto w całości jej tekst pod tytułem Luty 1994. Warszawa z książki To ty jesteś Daniel:
Szedł serial, siedziałyśmy nad szyciem i ona mówi: ja to byłam w porządku przez całe życie.
Zamurowało mnie.
W porządku? Ty? A list?
Udała, że nie rozumie.
Pamiętasz, nie udawaj.
Po dziecko nie poszłaś i nawet słowem na list…
Dobrze jej powiedziałam.
Właśnie, że dobrze.
Mieć to ma od nich.
Łóżko podwójne. Kryształowe lustro. Szafę. Dwa fotele. Ręcznie rzeźbione wszystko, a jak przysłali z getta list, żeby tylko dziecko…
To takie niebezpieczne, mówiła mi.
No wiesz co? Jak ja bym myślała, czy bezpieczne, to paru osób na świecie by już nie było, tak powiedziałam jej.
I co, że staruszka?
Ja też jestem staruszka.
„W porządku”. Coś podobnego.
Niech wie.
Jak patrzy w ich lustro, niech widzi tę małą aż do śmierci.
Polcia?
Niezły wygląd miałaby, gdyby nie oczy.
Nie, nie Polcia. Jakoś inaczej.
A teraz pokażę, jak powyższą historię napisalibyśmy my wszyscy:
„Pani Maria dobiegała osiemdziesiątego roku życia, kiedy opowiedziała mi o swojej przyjaciółce. Okupację przeżyły w Warszawie. Miały wspólnych żydowskich sąsiadów – bogate małżeństwo z małą córeczką, których przesiedlono do getta. Jak opowiada pani Maria, nie zabrali wszystkich mebli, wiele z nich przyjaciółce zostawili. Wzbogaciła się więc o łóżko. – Podwójne – zaznacza pani Maria. A także o kryształowe lustro, szafę, dwa fotele. Podobno wszystkie meble były ręcznie rzeźbione. O tych meblach starsza pani mówi bardzo emocjonalnie, bo nie może przyjaciółce wybaczyć pewnego grzechu. To sprawa, która spędza jej sen z powiek.
Co tak nie daje spać pani Marii?
Ciągle myśli o obojętności swojej przyjaciółki. O grzechu, jaki – jej zdaniem – popełniła. Przez cały czas naszej rozmowy przy czarnej kawie – którą pani Maria, jak podkreśla, pije codziennie od pięćdziesięciu pięciu lat – kobieta ani razu nie wymienia imienia swojej przyjaciółki. Jakby nie chciała jej zaszkodzić.
Otóż do przyjaciółki przyszedł list z getta. Ktoś przyniósł. List napisali bogaci sąsiedzi. Błagali w nim, żeby przyjaciółka pani Marii uratowała ich córeczkę. Chcieli ją przemycić przez wachę na Lesznie. Sami już nie mieli szans.
Wacha? Wyjaśnijmy słowami Ludwika Hirszfelda: » U wylotów stoi straż, w miejscowej gwarze wacha. Składa się z kilku uzbrojonych Niemców, z pogardą patrzących na tłum, z polskich policjantów i usłużnych policjantów żydowskich, którzy gdy nie dość sprawnie się zachowują, dostają po twarzy« (Świadectwo profesora Ludwika Hirszfelda w książce Juliana Grzesika Zagłada Żydów w czasie II wojny światowej [1939-1945], Lublin 2006).
Pewnego dnia siedziały razem…
Oddajmy jednak głos pani Marii:
– Pani sobie wyobraża? Ona uważa, że była w porządku. To znaczy mówi, że ona była w porządku przez całe życie. Jak to usłyszałam, zamurowało mnie. Pytam: w porządku? Ty? A list? Udała, że w ogóle nie rozumie. Jakiś serial szedł w telewizji. My we dwie wtedy siedziałyśmy nad szyciem, całe życie byłam krawcową, ona mi pomagała w prostych rzeczach: prucie, fastrygowanie. Zresztą stare baby to cerują ciągle coś, przerabiają, zawsze byłyśmy szyjące. A tak, o liście mam mówić. A list?, więc pytam ją. Udała, że w ogóle nie rozumie. Pamiętasz, mówię jej wprost, podniosłam oczy znad igły i mówię: pamiętasz, nie udawaj. Pamiętasz przecież, jak po dziecko nie poszłaś do getta. Po tę Żydówkę małą, dziewczyneczka taka, jaka śliczna była, niezły wygląd aryjski miałaby, gdyby nie te oczy. No czarne jak węgiel, cholera, myślę, nie przeżyje ta mała. I nawet słowem, mówię jej, na list nie odpowiedziałaś, jak przysłali z getta, żeby tylko dziecko… Dobrze jej powiedziałam. Właśnie że dobrze. Ty w porządku?, pytam. A ona nic nie mówi. Mieć to ma od nich, proszę pani. Wszystko ma od nich.
Zwracam uwagę pani Marii, że przecież jej przyjaciółka jest już starszą osobą. Może nie warto więc wracać do tamtych lat. Moja rozmówczyni jednak wciąż jest pod wrażeniem strasznych zdarzeń z okresu okupacji. Czasu, kiedy na próżno wzywało się Boga…
Patrzy na mnie zdziwiona i pyta: – I co, że ona jest staruszka?
Nic nie odpowiadam.
– I co, że staruszka? – kontynuuje. – To mam nie wracać do tego? Że staruszka, to miałam ją oszczędzić? Nawet nie wiem, czy się z tego wyspowiadała. Bo ja bym się wyspowiadała, że nie wzięłam dziewczynki, choć był list. Ja też jestem staruszka. I co z tego? Powiedzieć „w porządku”.
Coś podobnego. Pani sobie to wyobraża? Powiedziałam jej. Niech wie. Wie pani, co sobie myślę czasem przed snem? Że gdybym miała od nich lustro, tobym nie mogła w takie lustro patrzeć. Bobym ciągle tę małą, co nie przeżyła, widziała w nim.
Pani Maria zamyśla się:
– Jak patrzy w ich lustro, niech widzi tę małą, niech widzi aż do śmierci.
Pytam moją rozmówczynię o jej zachowanie w czasie okupacji. Mówi, że przyjaciółka wciąż powtarzała, że to takie niebezpieczne ratować Żydów.
– Proszę pani – mówi – jak ja bym myślała, czy bezpieczne, to paru osób na świecie by już nie było. Tak zresztą powiedziałam jej.
Tu moja rozmówczyni opowiada mi o innej okupacyjnej sytuacji, kiedy do jej mieszkania przybiegł dozorca, krzycząc, że policjant czeka na nią na dole. Zaczęła się ubierać i myśleć, kto na nią doniósł. Szli do komisariatu, policjant się nie odzywał, ona też nie, jednak strach powodował, że modliła się do Świętej Bronisławy. W komisariacie okazało się, że chodzi nie o nią, ale o jej znajomą Żydówkę, która twierdziła, że jest siostrą Marii. Aresztowano ją z dzieckiem i Maria miała potwierdzić jej tożsamość lub zaprzeczyć. W taki sposób moja rozmówczyni uratowała od wywózki do obozu dwie osoby, które nie mieszkały w getcie, tylko po aryjskiej stronie. Nie jest to jednak rzecz, którą pani Maria chce się chwalić.
Chciałam się dowiedzieć, jak miała na imię dziewczynka. Ta, której nie pomogła jej przyjaciółka, mimo że dostała w prezencie meble. Starsza pani niestety nie mogła sobie przypomnieć.
– Donikąd się nie spieszymy, pani Mario, a warto wspomnieć jej imię.
– Chyba Polcia – powiedziała nagle.
Jednak po następnym łyku kawy już nie była pewna: – Jakoś inaczej chyba na imię miała.
Wzruszyła się, bo po żydowskiej dziewczynce nic nie zostało.
– No nic – powtórzyła. – No ani jej dom nie został, ani rodziny nie ma, wszyscy do gazu…
I nawet imienia jej nie ma. Bo ja nie pamiętam już, czy Polcia. Czyli był człowiek i nie ma człowieka. Nic, po prostu nic, nawet imienia nie ma. Co ten Hitler nawyprawiał…”
Tak mógłby wyglądać tekst napisany na ten sam temat.
Dodam – słabo napisany tekst. Pełen niepotrzebnych słów i komentarzy:
„Straszne zdarzenia… ” – wszyscy wiemy, że wojna, okupacja i Zagłada to „straszne zdarzenia”. To oczywistość, a oczywistość – jak mawia Wojciech Tochman – jest dla czytelnika źródłem nudy.
„Grzech, jaki popełniła…” – czy musimy oceniać i klasyfikować? Może warto zostawić myślenie czytelnikowi?
„To sprawa, która spędza jej sen z powiek…” – czy musimy być tak bardzo dosłowni? Sztuką jest pokazać coś, nie nazywając tego wprost.
„Czas, kiedy na próżno wzywało się Boga…” – wzorcowy przykład pretensjonalności. Autor/autorka ma pretensje. Albo jeszcze inaczej: tekst, który jest dziennikarskim wręcz zapisem spotkania, ma pretensje. Do tego, by być tekstem natchnionym, a może nawet i filozofującym. Gdyby jeszcze to zdanie wypowiedziała rozmówczyni, można by się zastanowić nad jego zacytowaniem. (Choć wielkie słowa osłabiają dramat). Jeśli to zdanie pochodzi od autora, cofa go do sposobu pisania co najmniej sprzed stu lat.
„Co ten Hitler nawyprawiał…” – to jest dobijanie puenty deską. Niegodne słowa drukowanego.
„ …” – wielokropek. Czy w rozmowie ze znajomymi często wzdychamy? To dlaczego tak lubimy wzdychać w tekstach? Bo wielokropek to właśnie westchnienie. Czasem służy zawieszeniu głosu. Powinien być stosowany z umiarem. Chyba że jest się Swietłaną Aleksijewicz i wtedy gigantyczny przerost wielokropków staje się wartością. Jakimś koncertem na wielokropki, a to inna kategoria. Wybitny śpiewak może zaśpiewać wokalizę złożoną z samych ozdobników.
Nie musimy też pisać, że „oddajemy głos pani Marii”, bo cała historia jest jej głosem. Autorka/autor drugiego tekstu (tak naprawdę jestem nim ja) nie ma żadnego powodu, aby opowiadać o tej sytuacji jako o spotkaniu dwóch osób.
Słowa pani Marii wystarczą na cały tekst. Skoro tekst powstał, wiemy, że reporter/reporterka spotkał/spotkała się z rozmówczynią. Nikt w tej opowieści nie musi być pośrednikiem. Niczemu nie służy pisanie o tym, że piła kawę i że ją lubi. Wystarczy sam jej monolog. A jak widzimy u Krall – z tego monologu wystarcza nam raptem kilkanaście zdań.
Powiem szczerze (udaję teraz, że nie napisałem rozbudowanej wersji na potrzeby tej lekcji): nie wiem, dlaczego ten drugi tekst ma tyle słów. Wiem jednak, że niejedna redakcja właśnie taki chętnie przyjęłaby do druku, a odrzuciła materiał Krall.
Na początku redaktor miałby uwagę: dlaczego w pierwszym tekście nie jest napisane, że chodzi o ratowanie Żydów? Dlaczego w ogóle nie ma ani jednego słowa na Ż?
Czy wiecie, do czego tak bardzo potrzebny jest niektórym nadmiar słów?
Swój tekst autorka To ty jesteś Daniel napisała najoszczędniej, jak mogła. Przywołuje na myśl obraz Mondriana New York City: składa się on z linii poziomych i pionowych. Proste zdania bez ornamentów mogą być sztuką, jak te linie. Z tego, co Krall wielokrotnie mówiła o własnej metodzie pisarskiej, stworzyłem listę jej literackich posunięć:
a) Nie interpretuje, opowiada jak najprościej.
b) Wydarzenia, które już występują w postaci roztworu (opowiadanie po latach), zagęszcza do postaci minerału (współczesny tekst).
c) Nie dopuszcza sentymentalnego języka. Skromny materiał potrzebuje skromnego ściegu.
d) O Zagładzie nie opowiada wyświechtanymi słowami. Takimi jak słowo „straszne” używane w drugim tekście. Mimo że mówi ono o grozie, jest łatwe, sentymentalne i mocno zużyte.
e) Proponuje czytelnikowi „ścinki” filmu. Na ich podstawie możemy się domyślić, jaki jest cały film. Dzięki takiej pracy umysłu więcej w nas zostanie.
f) Ludzie opowiadają nieskładnie, bardzo długo, zdania się nie kończą. Należy zaś usłyszeć tych kilka ważnych słów. Dla nich warto kogoś wysłuchać.
g) Pisanie polega na usunięciu wszystkiego, co zbędne, i nadaniu temu, co zostało, właściwego rytmu.
Sama pisarka uważa, że temat Zagłady jest dla niej ogromnym ograniczeniem. Mogłaby tworzyć bogate zdania i wykwintne formy, ale nic nie może przygniatać treści. Wybiera więc to ograniczenie świadomie.
Ten króciutki tekst Hanny Krall jest przykładem literackiej elipsy, która pomija część zdarzeń i część słów, jak pisze autorka hasła „elipsa” w słowniku terminów literackich: jest niedoborem gramatycznym. Nazywana też wyrzutnią, bo zachowuje się jak wyrzutnia rakiet: wprawia tekst w ruch, dynamizuje.
Jej cel: ubytek staje się nadwyżką.