To może też pytanie pomocnicze:
jak wzruszyć/poruszyć czytelnika?
Tak sobie nad tym dzisiaj myślę i doszłam do takiego wniosku:
potrafię się wzruszyć w sytuacji, gdy mam poczucie bezpieczeństwa, a ktoś je nagle naruszy i zabierze mnie ze sobą, a ja wraz z nim przeniosę się w miejsca, których kompletnie się nie spodziewałam.
I to rodzi mi takie implikacje - czyli co można zrobić, żeby to poruszenie u odbiorcy wywołać:
- potrzebny jest element zaskoczenia
- to nawet nie temat, a struktura, konstrukcja opowieści jest czynnikiem wyzwalającym wzruszenie
- kontrapunkt - potrzebne jest zestawienie mające charakter poniekąd przeciwstawny
- gra bezpieczeństwo/uderzenie - tekst daje czytelnikowi poczucie bezpieczeństwa, usypia czujność, po czym uderza, może się też wiązać z napięciem między komedią a tragedią
- gwałtowny zwrot
- współodczuwanie - odbiorca powinien przenieść się w swój świat, a właściwie dokonać przeniesienia tematycznego na siebie i to chyba najprościej zrobić uniwersalnością tematu lub grą symbolami
Gdzieś w ramach wywiadu z Phoebe Waller-Bridge, twórczyni m.in. serialu "Fleabag", czytałam o jej technice, jak wywołać wzruszenie, co bardzo mi się spodobało w swojej prostocie i jest to technika: "tickle, tickle, SLAP". Ha, ha, ha, pośmiejmy się z żartu (żarty sprawiają, że człowiek czuje się bezpieczniej), odbiorca czuje się łaskotany, po czym nagle dostaje w twarz tragiczną wiadomością.
But I knew that for the audience to be really taken on a ride, they have to invest in someone; then have their heart broken by someone, rather than have their heart broken by a story that I’m telling them. I wanted to be the character that broke their hearts the moment of the great reveal: ‘We fcking invested in you and now you did that terrible thing.’ I was also trying to fck with the idea of comedy and how powerful comedy can be. If Fleabag’s a joke a fcking second, you’re laughing then suddenly she’s like tickle, tickle, SLAP. Funny, funny, funny, MY SOUL IS DYING.
I tak też sobie myślę o tym nie tylko w kontekście literackim, tylko też innych sztuk - co wzrusza, co porusza?
I analizowałam sobie swoją reakcję kiedyś na balladę Chopina (F-moll, op. 52). Słuchałam sobie, słuchałam, wszystko pięknie, super, zachwycam się zmianami tematów, Chopin wow, no i jest zakończenie. Mocniejsze pam, pam, pam. Już się poruszam w miejscu, że koniec, ale nie... słyszę cichutkie muśnięcia klawiszy. No dobra, czyli jednak inne zakończenie. Wyczekuję aż skończy się ostatnia pauza, aż tu nagle mocne walnięcia w klawisze, szybko, intensywnie. Wsłuchuję się w każdą kolejną nutę, myśląc w napięciu, jak się zakończy, ale się nie kończy, tylko wchodzi wchodzi kolejny fragment, a ja lecę już kompletnie rozhuśtana i nagle się kończy, a ja nie wiem, co się stało. I to była tylko ta ostatnia minuta, która zrobiła ze mną coś dziwnego. To
nagłe rozhuśtanie na przeciwstawnych rejestrach.
W ogóle polecam wykonania Krystiana Zimermana.
Kolejna rzecz. Słuchałam sobie ostatnio masterclassu Romea Castellucciego, reżysera teatralnego i operowego, który opowiadał o przestrzeni w swoich spektaklach. Przeważnie jego spektakle składają się z dwóch przestrzeni, zestawionych ze sobą na zasadzie kontrapunktu. Są one kompletnie różne, jak np. w "Czarodziejskim flecie" (jest dostępny na arte.tv teraz), gdzie Akt I to kicz oświeceniowych peruk i pudru, na dodatek zrobiony choreograficznie jako odbicie lustrzane (lewa strona sceny odbija prawą i odwrotnie), a Akt II to niemal dokumentalna opowieść o dwóch grupach: ofiar pożarów (mężczyzn z bliznami na całym ciele) oraz niewidowidzących kobiet (o różnym stopniu niedowidzenia). Dwie różne bajki. I mówił coś takiego, że on dlatego wybiera takie dwie różne przestrzenie, które zestawione są na zasadzie kontrapunktu, żeby widz stworzył sobie w umyśle trzecią przestrzeń,
trzeci świat, który linkuje między tymi dwoma. I jest to również środek mający wywołać poruszenie i uruchomić pierwotną siłę teatru.
Czytam też teraz "Lekcje mediolańskie" Kantora. I o przestrzeni pisze coś takiego: "Fascynuje mnie - być może mistyczna czy utopijna - idea i przypuszczenie, że w każdym dziele sztuki istnieje niezależna od artysty jakaś UR-MATERIE, która kształtuje się sama, i w której bytują wszystkie możliwe, nieskończone warianty życia". Czyli że np. w książce, opowiadaniu mamy jakiś byt poprzedzający iluzję, że nie tylko są tam postaci, miejsca, jakaś fabuła, ale "coś więcej". Wysuwam taką hipotezę, że
poruszanie się na przestrzeni symbolicznej, czy też podświadomej, tekstu i sprawne nią manipulowanie, może sprawić, że czytelnik zostanie poruszony.
Ostatnio też ktoś mi powiedział, że sztuka powinna rezonować ze współczesnością, ze współczesnymi problemami, że powinna z nimi linkować i to też sprzyja współodczuwaniu odbiorcy, żeby w nim to cokolwiek wywołało, poruszyło.
A jeśli sobie przypomnę literackie wzruszenia, to w skrócie były one wywołane nagłą zmianą, jakimś kontrapunktem, utożsamieniem się, prawdą tu i teraz.
Ciekawa jestem, jakie Wy macie przemyślenia.
