
Dimmu Borgir – „Puritanical Euphoric Misantropia”, 2001/2022
„Puritanical Euphoric Misantropia”, w skrócie PEM, to piąty z kolei album norweskiego zespółu metalowego „Dimmu Borgir”, wydany pierwotnie w roku 2001, a odświeżony w 2022. Album uchodzi za reprezentanta symfonicznego black metalu, choć wyczuwam tu trudny do zdefiniowania miks gatunkowy, który od dekad wkurza purystów. Z pewnością jest to metal ekstremalny. Kolekcja zawiera trzynaście utworów, przeważnie sześciominutowych, w tym mocno symfoniczne intro i outro oraz dwa utwory bonusowe.
Po pierwsze, i chyba najważniejsze, poruszę kwestię odświeżenia albumu, która zainspirowała napisanie niniejszej recenzji. Chyba każdy, kto od 2001 roku miał okazję PEM polubić, zadaje sobie pytanie – czy schrzanili (bo można tylko gorzej)? Krótka piłka: nie. Utwory w pobieżnym odsłuchu zostały niezmienione, w uważnym doszukuję się jedynie kosmetycznych zmian. Jak na moje wymagania, czyli melomana, który słucha przeważnie na umiarkowanej głośności, na niezbyt wymagającym sprzęcie, znajduję niewiele nowego. Jednakże spotykam w Internecie opinie, iż starsza wersja posiada mnóstwo niedoskonałości technicznych, które zostały wyeliminowane i teraz wszystko brzmi profesjonalnie. Być może. Mi natomiast pozostaje neutralność, bo najwyraźniej nie mam słuchu nietoperza i nowa edycja w zasadzie do szczęścia nie jest mi potrzebna. Zresztą, nawet jeśli kapela, będąca bodaj w nie najlepszej formie, zdecydowałaby się na totalną metamorfozę projektu (podobnie jak przy albumie „Stormblåst”), nie miałbym nic przeciwko, a gdyby projekt okazał się totalną klapą, zawsze można wrócić do przeszłości. Tyle w temacie edycji „Remixed & Remastered”.
W tym miejscu przechodzę do charakterystyki albumu, niezależną od jego wersji. Zatem – co słychać? Na początek symfoniczne otwarcie: spokojny, krótki utwór o ciekawym tytule „Fear and Wonder” (tłum. bać się i zastanawiać), który jest także trafną podpowiedzią do tego, co słyszę. Melodia gra wyobraźnią, mogłaby opisywać płynącą rzekę i człowieka na brzegu, zapatrzonego w nurt. Kiedy zdążam zadomowić się w nastroju melancholii, ekspresja narasta i wprowadza niepokój, pojawiają się czarne chmury na horyzoncie – zapowiedź następnego utworu, który jest już mocnym uderzeniem. Dlaczego poświęcam intru oddzielny akapit? Ponieważ zasługuje na takie wyróżnienie. Nieświadomy słuchacz nie zorientowałby się, że to utwór metalowej kapeli. Jest to kompozycja na każde ucho, choć w świecie metalu taka opinia nie uchodzi za najlepszą rekomendację, jednak to tylko (i aż) intro.
Co do dalszych utworów, mogę pokusić się na charakterystykę ogólną. Sekwencje symfoniczne wprowadzają nastrój patosu, apokalipsy. Sekwencje klawiszowe natomiast, zbliżone do odgłosów fortepianu, budują nastrój mrocznego fantasy. W tle sporadycznie występują także śladowe ilości nieinstrumentalnych efektów dźwiękowych jak szum wiatru, kapiąca woda, a także inne „niemetalowe” ozdobniki. Czasami dopiero tradycyjny zestaw piłujących gitar, karabinu maszynowego (alias perkusji) oraz gobliniasty wokal, przypominają, że słucham metalu ciężkiego kalibru. Daje o sobie znać ogólnie panujący kontrast, zestawienie czegoś lekkiego, z ciężkim, wyniosłego, z brutalnym. Aż dziwne, że wszystko ze sobą współgra. Odpowiednie proporcje pozostają jednak zachowane i „metaliczny” wydźwięk jest dominujący.
Utwory ulegają ciągłej ewolucji. Ma się wrażenie zupełnego przeobrażenia melodii pomiędzy pierwszą, trzecią, a piątą minutą. Może nie przypaść do gustu początek, rozwinięcie, zakończenie, ale to nie znaczy, że nie znajdę infekującego fragmentu, punktu powrotnego, dzięki któremu stopniowo przyswajam coraz większe fragmenty całości. Poza wtórnymi zamknięciami, przypomnieniami, że trwa ciągle ten sam utwór, melodia jest nieprzewidywalna i stale czymś zaskakuje. Mnie to pachnie bardzo długą żywotnością. Jedynym utworem „na dwa riffy”, monotonnym, wydaje się być „Puritania”, a najbardziej złożonym jest „Kings Of The Carnival Creation”, który co pół minuty brzmi inaczej.
Podobnie zróżnicowany jest wokal, złożony zarówno z barw nieczystych, jak i czystych. Dominuje zły, podsmażany goblin, o przekonującej, żywiołowej ekspresji. Wprowadza przede wszystkim nastrój pogardy, nawet bez wsłuchiwania się w tekst. Często główny wokal zostaje wzmocniony niskim, demonicznym, który wzmacnia ekspresję. Słowa brzmią wyraźnie, jak na metal, i dają się rozumieć w całości. Pojawia się także spreparowany wokal-mowa, jak z megafonu czy starego radia. Ponadto, większość utworów zawiera wydzielony fragment balladowy i momentami można poczuć się jak w operze. Na wyróżnienie zasługuje tu wysoki głos Vortexa. Ten skądinąd rosły Norweg, śpiewa przekonującym patosem, niczym anioł, choć to porównanie zakrawa na herezję, recytujący apokaliptyczną przepowiednię. Na ogół nie lubię wysokich głosów w metalu, więc jeśli przypadnie mi do gustu, to musi być coś na rzeczy.
Biorąc pod uwagę powyższą charakterystykę, nasuwa się wniosek, iż siłą albumu jest różnorodność. Nagła przesiadka na jakiś czysty gatunkowo utwór, może stworzyć wrażenie prostoty i monotonii. Trud komponowania PEM, dopasowywania do siebie sprzecznych elementów, musiał być ogromny. Zastosowany kontrast przysporzy tyluż zwolenników, co przeciwników albumu. Spośród trzynastu ścieżek na krążku, pozostaję obojętny jedynie na trzy – wynik bardzo dobry. Poza intrem „Fear and Wonder”, oraz outrem „Perfection or Vanity” (tłum. perfekcja albo marność), szczególnie przypadł mi do gustu utwór „Blessings upon the Throne of Tyranny” (tłum. błogosławieństwa przed tronem tyranii), zwłaszcza jego druga część, choć paradoksalnie oswajałem się z nim najdłużej. Kolejny, z którym będę kojarzył PEM, to „Hybrid Stigmata” (tłum. stygmat hybrydowy, cokolwiek to znaczy), mocne wejście i przyspieszenia. Jeśli ktoś wolałby zacząć od czegoś lżejszego, niech spróbuje „Puritania”, albo wspomniany już „Perfection or Vanity”, ewentualnie „Burn in Hell”, z utworów bonusowych. A skoro mowa o bonusach, szkoda nie wspomnieć o solówce występującej w „Devil’s Path” (tłum. droga diabła), zaczynającą się w czasie 4:35 – odtwarzam ten fragment po dziesięć razy pod rząd. Na ocenę jakości tekstów lirycznych się nie odważę, ale po samych tytułach łatwo zgadnąć do czego piją, toteż nie bez powodu je tłumaczę. Ot, purytańska euforyczna mizantropia…
Po pierwsze, i chyba najważniejsze, poruszę kwestię odświeżenia albumu, która zainspirowała napisanie niniejszej recenzji. Chyba każdy, kto od 2001 roku miał okazję PEM polubić, zadaje sobie pytanie – czy schrzanili (bo można tylko gorzej)? Krótka piłka: nie. Utwory w pobieżnym odsłuchu zostały niezmienione, w uważnym doszukuję się jedynie kosmetycznych zmian. Jak na moje wymagania, czyli melomana, który słucha przeważnie na umiarkowanej głośności, na niezbyt wymagającym sprzęcie, znajduję niewiele nowego. Jednakże spotykam w Internecie opinie, iż starsza wersja posiada mnóstwo niedoskonałości technicznych, które zostały wyeliminowane i teraz wszystko brzmi profesjonalnie. Być może. Mi natomiast pozostaje neutralność, bo najwyraźniej nie mam słuchu nietoperza i nowa edycja w zasadzie do szczęścia nie jest mi potrzebna. Zresztą, nawet jeśli kapela, będąca bodaj w nie najlepszej formie, zdecydowałaby się na totalną metamorfozę projektu (podobnie jak przy albumie „Stormblåst”), nie miałbym nic przeciwko, a gdyby projekt okazał się totalną klapą, zawsze można wrócić do przeszłości. Tyle w temacie edycji „Remixed & Remastered”.
W tym miejscu przechodzę do charakterystyki albumu, niezależną od jego wersji. Zatem – co słychać? Na początek symfoniczne otwarcie: spokojny, krótki utwór o ciekawym tytule „Fear and Wonder” (tłum. bać się i zastanawiać), który jest także trafną podpowiedzią do tego, co słyszę. Melodia gra wyobraźnią, mogłaby opisywać płynącą rzekę i człowieka na brzegu, zapatrzonego w nurt. Kiedy zdążam zadomowić się w nastroju melancholii, ekspresja narasta i wprowadza niepokój, pojawiają się czarne chmury na horyzoncie – zapowiedź następnego utworu, który jest już mocnym uderzeniem. Dlaczego poświęcam intru oddzielny akapit? Ponieważ zasługuje na takie wyróżnienie. Nieświadomy słuchacz nie zorientowałby się, że to utwór metalowej kapeli. Jest to kompozycja na każde ucho, choć w świecie metalu taka opinia nie uchodzi za najlepszą rekomendację, jednak to tylko (i aż) intro.
Co do dalszych utworów, mogę pokusić się na charakterystykę ogólną. Sekwencje symfoniczne wprowadzają nastrój patosu, apokalipsy. Sekwencje klawiszowe natomiast, zbliżone do odgłosów fortepianu, budują nastrój mrocznego fantasy. W tle sporadycznie występują także śladowe ilości nieinstrumentalnych efektów dźwiękowych jak szum wiatru, kapiąca woda, a także inne „niemetalowe” ozdobniki. Czasami dopiero tradycyjny zestaw piłujących gitar, karabinu maszynowego (alias perkusji) oraz gobliniasty wokal, przypominają, że słucham metalu ciężkiego kalibru. Daje o sobie znać ogólnie panujący kontrast, zestawienie czegoś lekkiego, z ciężkim, wyniosłego, z brutalnym. Aż dziwne, że wszystko ze sobą współgra. Odpowiednie proporcje pozostają jednak zachowane i „metaliczny” wydźwięk jest dominujący.
Utwory ulegają ciągłej ewolucji. Ma się wrażenie zupełnego przeobrażenia melodii pomiędzy pierwszą, trzecią, a piątą minutą. Może nie przypaść do gustu początek, rozwinięcie, zakończenie, ale to nie znaczy, że nie znajdę infekującego fragmentu, punktu powrotnego, dzięki któremu stopniowo przyswajam coraz większe fragmenty całości. Poza wtórnymi zamknięciami, przypomnieniami, że trwa ciągle ten sam utwór, melodia jest nieprzewidywalna i stale czymś zaskakuje. Mnie to pachnie bardzo długą żywotnością. Jedynym utworem „na dwa riffy”, monotonnym, wydaje się być „Puritania”, a najbardziej złożonym jest „Kings Of The Carnival Creation”, który co pół minuty brzmi inaczej.
Podobnie zróżnicowany jest wokal, złożony zarówno z barw nieczystych, jak i czystych. Dominuje zły, podsmażany goblin, o przekonującej, żywiołowej ekspresji. Wprowadza przede wszystkim nastrój pogardy, nawet bez wsłuchiwania się w tekst. Często główny wokal zostaje wzmocniony niskim, demonicznym, który wzmacnia ekspresję. Słowa brzmią wyraźnie, jak na metal, i dają się rozumieć w całości. Pojawia się także spreparowany wokal-mowa, jak z megafonu czy starego radia. Ponadto, większość utworów zawiera wydzielony fragment balladowy i momentami można poczuć się jak w operze. Na wyróżnienie zasługuje tu wysoki głos Vortexa. Ten skądinąd rosły Norweg, śpiewa przekonującym patosem, niczym anioł, choć to porównanie zakrawa na herezję, recytujący apokaliptyczną przepowiednię. Na ogół nie lubię wysokich głosów w metalu, więc jeśli przypadnie mi do gustu, to musi być coś na rzeczy.
Biorąc pod uwagę powyższą charakterystykę, nasuwa się wniosek, iż siłą albumu jest różnorodność. Nagła przesiadka na jakiś czysty gatunkowo utwór, może stworzyć wrażenie prostoty i monotonii. Trud komponowania PEM, dopasowywania do siebie sprzecznych elementów, musiał być ogromny. Zastosowany kontrast przysporzy tyluż zwolenników, co przeciwników albumu. Spośród trzynastu ścieżek na krążku, pozostaję obojętny jedynie na trzy – wynik bardzo dobry. Poza intrem „Fear and Wonder”, oraz outrem „Perfection or Vanity” (tłum. perfekcja albo marność), szczególnie przypadł mi do gustu utwór „Blessings upon the Throne of Tyranny” (tłum. błogosławieństwa przed tronem tyranii), zwłaszcza jego druga część, choć paradoksalnie oswajałem się z nim najdłużej. Kolejny, z którym będę kojarzył PEM, to „Hybrid Stigmata” (tłum. stygmat hybrydowy, cokolwiek to znaczy), mocne wejście i przyspieszenia. Jeśli ktoś wolałby zacząć od czegoś lżejszego, niech spróbuje „Puritania”, albo wspomniany już „Perfection or Vanity”, ewentualnie „Burn in Hell”, z utworów bonusowych. A skoro mowa o bonusach, szkoda nie wspomnieć o solówce występującej w „Devil’s Path” (tłum. droga diabła), zaczynającą się w czasie 4:35 – odtwarzam ten fragment po dziesięć razy pod rząd. Na ocenę jakości tekstów lirycznych się nie odważę, ale po samych tytułach łatwo zgadnąć do czego piją, toteż nie bez powodu je tłumaczę. Ot, purytańska euforyczna mizantropia…