Nie była calkiem w moim typie. Prawdę mówiąc, od początku wydawała mi się trochę pretensjonalna. Szpanująca pozornym obyciem i znajomością wielkiego świata, z którym kontakt miała… no, powiedzmy, że powierzchowny. Taka sobie prowincjuszka, która ze wszystkich łakoci najbardziej zachwala frozen yoghurt probiotics everyday i ciągle polski przeplata angielskim. W gruncie rzeczy, najlepiej jednak czuje się nie w centrum wielkiego miasta, lecz w dzielnicy na obrzeżach.
Nie była nawet szczególnie ładna. Ale miała swoisty wdzięk.
LuLu KoFi & DeLi. Kwintesencja jej szyku mieści się w tym zapisie.
Niewielkie centrum handlowe w Wawrze, tuż przy torach kolejowych linii Warszawa – Otwock. Przerobione z dawnej fabryki. Zgrabne. W środku postindustrial: konstrukcje stalowe pomalowane na czarno, mnóstwo lamp w metalowych oprawach, ceglane mury z pięknymi fryzami, dwuspadowy dach częściowo przeszklony. Na zewnątrz stare, dokładnie odczyszczone elewacje z czerwonej cegły, skontrastowane z całkiem nowym, wielkim, szarym prostopadłościanem. Udana kombinacja.
Tam właśnie rozsiadła się Lulu, między ścianą korytarza i sklepem jubilerskim. Na środku korytarza – sześć stolików z fotelami. Stoliki małe, kwadratowe, na solidnej, żeliwnej nodze. Pierwsze fotele pamiętały czasy wczesnego Gierka. Oszukiwały wyglądem, udawały, że są wygodne. Jednak kiedy się w nich siadało, wysłużone siedziska natychmiast się zapadały, derier nieszczęsnego klienta zawisał pięć centymetrów nad podłogą, kolana wędrowały pod brodę, a nos trafiał w rant stolika. Talerz miało się na wysokości oczu. No cóż, styl vintage bywa świetny, ale nie we wszystkich przejawach.
Tamte fotele zniknęły, obecne też mają formę z lat 70. wieku minionego. Może tylko formę, gdyż zachowują się przyzwoicie.
Cokolwiek by o Lulu powiedzieć, nie można jej odmówić korzystnych znajomości. Najważniejszy był związek z dobrym cukiernikiem. Te jego bezy! Torty bezowe w różnych wersjach, z delikatnym, wcale nie tłustym kremem i z owocami – wariant malinowy, jak na mój gust, bezkonkurencyjny. Innych ciast też nie brakowało. A to sernik, a to czekoladowe zwane, a jakże, brownie - wszystkie delikatne, smaczne, lecz żadne nie mogło się równać z bezami. Moi mężczyźni woleli tarty – czasem pieczarkową, czasem szpinakową – ja pozostawałam wierna bezom. Bezy Lulu to prawdziwy majstersztyk. Kruchutkie, lekkie, no i ten krem...
Zestaw kaw Lulu oferowała standardowy, za to herbaty – bardzo urozmaicone, czasem zaskakujące. Pomijam bubble tea, dobrą dla małolatów, efekt pogoni za takimi sobie nowinkami zza oceanu. To właśnie ten pretensjonalny sznyt, podobnie jak frozen yoghurt. Ale herbata z pomarańczą i ziarnami kardamonu – ekstra. Nawet anyżek gwiazdkowy mi w niej nie przeszkadzał i parę pływających farfocli, w których rozpoznałam zaparzone płatki kwiatu hibiskusa. Taki wdzięk tej Lulu, taki jej urok…
Zestaw kaw Lulu oferowała standardowy, za to herbaty – bardzo urozmaicone, czasem zaskakujące. Pomijam bubble tea, dobrą dla małolatów, efekt pogoni za takimi sobie nowinkami zza oceanu. To właśnie ten pretensjonalny sznyt, podobnie jak frozen yoghurt. Ale herbata z pomarańczą i ziarnami kardamonu – ekstra. Nawet anyżek gwiazdkowy mi w niej nie przeszkadzał i parę pływających farfocli, w których rozpoznałam zaparzone płatki kwiatu hibiskusa. Taki wdzięk tej Lulu, taki jej urok…
Od reszty korytarza Lulu oddzielały cztery regaliki, po dwa z każdej strony. Każdy regalik miał trzy półki; na górnych stały donice z kwiatami, a na dolnych – książki. Ale jakie! Czasem rozpadające się starocie usunięte z bibliotek – z przekreślonymi pieczątkami – czasem koślawo podpisane na pierwszej stronie: Ela Piątek albo własność Ziemowita Z. Wiadomo, książek się nie wyrzuca na śmietnik, więc niech idą z domu w świat, może jeszcze kogoś skuszą. Były też całkiem nowe, często nawet w kilku egzemplarzach, jakby trafiły tam z hurtowni księgarskiej. Lektury szkolne i słowniki historyczne z czasów słusznie minionych. Pojedyncze tomiki sag skandynawskich, z tych, co liczą po sto kilkadziesiąt części. Biała seria Iskier "Naokoło świata", niegdyś bardzo ważne źródło wiedzy o tymże świecie. Wspomnienia gwiazd rozmaitych, z epok różnych. Tajemnice Kremla. Biografia Big Zbiga. Sensacja i kryminał. Książki kucharskie i poradniki, nawet instrukcja jazdy na nartach. Do wyboru, do koloru. Wielu autorów całkowicie zapomnianych (czy ktoś wie, kto to był Eugeniusz Paukszta? „Ich trzech i dziewczyna” – nie, to nie to, o czym myślicie. Praktyki studentów architektury w Kołobrzegu, rok chyba 1960 i przemyt ikon jachtem do Szwecji. Miodzio). King w dużej ilości. Trudi Canavan. Dumas i wspomnienia Heinza Guderiana. Zależy, na co się trafiło.
Książki można było wypożyczać. Niektóre znikały bardzo szybko, inne stały na regałach miesiącami. Miałam i ja udział w tym obrocie: pożyczałam, oddawałam, zanosiłam też własne, najczęściej rozmaite czytadła, na które zabrakło mi już miejsca na półkach. Albo takie, którymi się rozczarowałam. Za karę miały powędrować do innych czytelników. I tak sobie wędrowały, uwolnione...
W czasie pandemicznego zamrożenia raz tylko zajrzałam do centrum. Stoliki i regały zostały obwiedzione biało-czerwoną taśmą, w szklanych szafkach bufetu zostawiono butelki wody mineralnej i soków, jakby na znak, że Lulu się nie wycofa, że czeka na powrót gości. A dzisiaj? Taśmy zniknęły, stoliki szerzej rozsunięte, na każdym elegancko wydrukowana karta z informacjami, jak się należy zachowywać (nie przestawiać krzeseł do innych stolików. Bo przy stolikach – po trzy krzesła zamiast czterech. Pewnie ktoś przeliczał metry kwadratowe posadzki na liczbę potencjalnych gości i wyszło mu, że kilka krzeseł trzeba usunąć). Nie ma bezy i nie wiadomo, kiedy będzie. Na razie są inne ciasta i tarta szpinakowa. Przynajmniej tyle dobrego.
Zniknęły natomiast dwa regaliki. A były wszystkie w tej zagrodzie z taśm! Książek też dziwnie mało, o wiele mniej niż przedtem. Zestaw jednak typowy, przedepidemiczny. Wzięłam do poczytania „Jasność” Kinga z nalepką 20 300 zł – jeszcze sprzed denominacji, dzisiaj to byłoby 2,30 PLN; niewiarygodna cena, nawet w składzie książek przecenionych. Wzięłam też „Dlaczego mężczyźni poślubiają zołzy”. Ta z kolei nowiuteńka, w kilku egzemplarzach. Mam własne zdanie na temat pytania tytułowego, ale nie zaszkodzi poznać inne.
Dzisiaj po centrum snuło się niewiele osób. Było cicho - żadnej muzyki, obwieszczeń i reklam - spokojnie i jakby nawet przytulnie w całym tym industrialowym otoczeniu. Idealnie, żeby bez pośpiechu pić caffe latte i czytać. Lulu chętnie przygarnie tych, którzy po dziurki w nosie mają już home office. Hm... Kiedy tak siedzieliśmy tam z mężem – trwało to jakieś półtorej godziny – oprócz nas pojawiła się jeszcze tylko jedna dziewczyna, która zamówiła kawę. Było wczesne popołudnie, więc mam nadzieję, że po naszym wyjściu Lulu odwiedzili jeszcze inni klienci. W końcu, stolików jest aż sześć. I aż dwa regały. Nawet dorzuciłabym coś z własnych zasobów bibliotecznych, żeby mieli więcej do przeglądania. Żeby pochwała Lulu nie była jej epitafium.