Idzie zaraza przez świat. Daje okazje do różnistych przemyśleń. Niektóre są mądre, niektóre nie bardzo. Zwłaszcza te prorocze, prognozujące stan świata po wszystkim. Nie pokusiłbym się o podobne wróżby, ale ludzkość z całym dobrodziejstwem inwentarza dalej będzie zasiedlać planetę, niezależnie od tego, jak długo pandemia potrwa. Procesy, rozpoczęte wcześniej, będą miały swoją kontynuację.
W kraju nad Wisłą z okazji zarazy ukazał się na przykład w całej wyrazistości podział społeczny, rozrywający zadekretowaną, ale też w dużym stopniu podzielaną przez ludzi jedność wobec zagrożenia. Liderem opinii stała się grupa, którą w przybliżeniu scharakteryzowałbym jako wielkomiejską i nieprodukcyjną. Nazwa tej drugiej cechy nie ma na celu obrażenie kogokolwiek. Ta nazwa pokazuje stronę, w jaką cywilizacja idzie w ogóle. Produkcja dóbr, umownie nazwijmy je materialnymi, została wypchnięta na obrzeża, w większości zredukowana do obsługi taśm produkcyjnych, w najlepszym razie schowanych po obrzeżach miast, a jeszcze częściej wypchnięta poza nasz, tradycyjnie pojmowany, krąg cywilizacyjny. Owszem, bronią się jeszcze na swoich placówkach mniejsze i większe zakłady, często pełniące rolę montowni, sporo też jest produkcji tradycyjnej i niszowej. Jednak w wielkich miastach siedzi ludność obsługująca głównie bankowość, handel i usługi, przy czym „usługi” można i trzeba rozumieć najszerzej, jak się da. Przy komputerach, w openspejsach, biurach i biureczkach. Oczywiście nie jest to społeczność homogeniczna, wewnątrz jest spękana, rozrzucona na skali zamożności i autorytetu: od prekariatu poprzez profesorów uczelni do właścicieli mniejszych i bardzo dużych biznesów.
Charakterystyczna i wielce wymowna wydaje mi się skala zawłaszczenia przez tę grupę medialnej narracji. Narracji skupionej na skrajach skali. Ważni są ci, którzy walczą w pierwszej linii wojny z koronawirusem (dla nich są oklaski, apele o środki ochrony, bezpłatne posiłki, oraz monumenty ze słów, albo doniesienia o bezdusznym motłochu, atakującym bohaterów), równie ważni są ci zamknięci w domach, uczący się zdalnie razem z dziećmi, współtworzący fejsbukową akcję zakupów w sklepie ogrodniczym pani Gieni, żeby jej małe przedsiębiorstwo nie upadło, czytający książki i oglądający seriale, pochylający się nad losem kultury w kraju o spustoszonym budżecie.
Pośrodku nie ma nic, amba fatima. Się czasem komuś wypsnie, na przykład o długu wdzięczności społeczeństwa wobec niedocenianych finansowo i moralnie, a niezbędnych zawodów typu śmieciarz, sklepowa, listonosz czy przedszkolanka, ale pozostała część struktury zawodowej pojawia się tylko w kontekście tarczy antykryzysowej dla przedsiębiorców, których zadaniem jest utrzymać... miejsca pracy dla wykształciuchów, obecnie przebywających w izolacji i zamartwiających się o przyszłość, czytaj utrzymanie statusu.
Bańka świata wyobrażonego puchnie w najlepsze, w oderwaniu od realiów życia, w ignorancji, w wymianie porozumiewawczych spojrzeń z innymi mieszkańcami szklanej sfery ponad głowami bezimiennego tłumu. Tego, który zadbał, żeby na półkach w markecie znowu pojawiły się kluski, wymiecione z nich w pierwszym, zupełnie sensownym odruchu zabezpieczenia rodziny na czas zbliżającej się katastrofy niewiadomego rozmiaru i niewiadomego czasu trwania, tego, który dostarcza przesyłki z portali aukcyjnych dla odciętych od konsumpcji, tego, co wyszedł na pole sadzić ziemniaki i tego, który ani na jeden dzień nie przerwał budowy obwodnicy miasta, mimo pandemii.
Oczywiście medialna narracja podlana jest obficie sosem polityki, bez niej izolacja byłaby pozbawiona właściwego poziomu adrenaliny, pozwalającego przetrwać w bańce do bezpieczniejszych czasów.
O tym, że świat medialny ma tyle wspólnego z realnością, co piernik z wiatrakiem, można się własnoocznie przekonać. Wystarczy zapuścić się na przedmieścia większych miast, do małych miasteczek i wsi. Tam mało kto zawraca sobie dupę maseczkami, a choć zdecydowanie zmniejszyła się intensywność kontaktów międzyludzkich, apokaliptycznego charakteru pandemii w ogóle się nie odczuwa. Prowincja z grubsza żyje jak zawsze. Może dlatego, że jest ciemna i nieuświadomiona, może dlatego, że wykluczona informatycznie, może dlatego, że lekceważy niebezpieczeństwo, a może dlatego, że pobieżne przejrzenie się statystykom pokazuje, że poza ogniskami zarazy szanse na zakażenie są niezwykle nikłe. A może dlatego, że prowincja po prostu nie ma innego wyjścia, w przeciwieństwie do tych ulokowanych na pracy zdalnej. Każdy ma dowolność w objaśnianiu takiego stanu rzeczy.
Zanim przejdę dalej, dwa słowa wyjaśnienia. Nie atakuję nikogo personalnie, do samoorganizacji społecznej, a tym bardziej porywów współczucia stosunek mam jednoznacznie pozytywny. W przeciwieństwie do władzy, tej konkretnej i każdej innej. Oceniam zjawiska i procesy, ludzi, mimo stadnych odruchów z całą głupotą wmontowaną często w ich istotę, traktuję jednostkowo i indywidualnie.
Po co piszę o tym wszystkim? Bo, moim zdaniem idzie nowe, przez mało kogo zauważane. Wielkie procesy zaczynają się od drobiazgów. Do wszelkich rozważań futurologicznych mam stosunek wielce lekceważący, ale mimo to spróbuję pospekulować.
Mam przed sobą książkę Petera Walkera „Jak rowery mogą uratować świat”. W blurbie prezes Francuskiej Federacji Rowerzystów pisze tak: „Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł, książka Petera Walkera charakteryzuje się całkowitym brakiem jakiejkolwiek ideologii.” Ha ha ha! Wolne żarty. W mojej ocenie mamy do czynienia z czymś w rodzaju „Krótkiego kursu historii WKP(b)” na obecne czasy. Traktatem ideologicznym dla bojowników nowej wiary. Bezkrytycznej, wychodzącej od dobrze (co nie znaczy obiektywnie) umotywowanego podglądu, że rower jest dla wszystkich. Co już jest założeniem błędnym. I obłędnym też.
Dalej mamy statystykę i wybrane przykłady, obrazujące korzyści, a podniesione do rangi uniwersalnych prawd. Wygłaszanych zresztą głównie przez entuzjastów, przeciwnicy nie dostają prawa głosu, ich poglądy są tylko wybiórczo cytowane i zaopatrzone w stosowny komentarz. Zdawkowo potraktowano negatywne konsekwencje zdrowotne systematycznego używania roweru, a bynajmniej nie chodzi o wdychanie smogu. Niepowodzenia w niektórych krajach, zjawiska drogi kompletnie przeciwnej (choćby błyskawiczne zmotoryzowanie Chin, kiedyś krainy dwuśladów i klęska tamtejszych firm udostępniających miejskie rowery) skomentowane zostały jako chwilowe odchylenie od obowiązujących reguł.
Dowody anegdotyczne, z których najważniejszy jest wyśmienity stan kondycyjny i zdrowotny autora uzyskany dzięki dwukołowej machinie, pominę. Same w sobie byłyby tylko świadectwem neofickiego entuzjazmu, wpasowane w tok rozumowania są już czystą ideologią. Jednym słowem wywód autora stanowi ilustrację mocno bolszewickiego przesłania - „kochaj nas, bo my cię kochamy, a jeśli nas nie kochasz, to cię do tego zmusimy”. Groźby są niedwuznaczne, warto pochylić się nad wstępem do książki, napisanym przez oszołoma z polskiej szkoły uszczęśliwiania, gdzie expressis verbis przytoczone są kije, szykowane dla opornych na marchewkę.
Co łączy grupę najsilniej obecną w mediach w czasie pandemii z rowerami? Ano tyle, że miejska rewolucja wyszła z tego kręgu: zawodowego, ideowego, myślowego, towarzyskiego. I dla niego jest sprawą życiowej wagi.
Co łączy grupę najsilniej obecną w mediach w czasie pandemii z rowerami? Ano tyle, że miejska rewolucja wyszła z tego kręgu: zawodowego, ideowego, myślowego, towarzyskiego. I dla niego jest sprawą życiowej wagi.
Ci ludzie mieszkają w centrach (lub w bezpośredniej bliskości centrów) wielkich metropolii, deklarują zaś przywiązanie do nieskażonej natury, co dla nich oznacza wycięcie wiekowych topól i kasztanów i zasadzenie dębów karłowatych, uwięzionych w betonowych kształtkach. Łąki kwietne ograniczone równiutkimi prostymi ścieżek rowerowych, kępy egzotycznych traw wystające z agrowłókniny podsypanej korą i białym gresem. I kawę ze Starbucksa z mlekiem sojowym. Oni się stamtąd nie ruszają, sporadyczne wizyty w środowisku wiejskim kończą się wysypką, mdłościami i wcieraniem tony specyfików w miejsca skóry, napunktowane przez ohydne robactwo w rodzaju komarów. O kleszczach nie wspominając, bo to twory zgoła apokaliptyczne.
Oni chcą mieć wygodnie, tak, żeby nie pokonywać długich dystansów. Chcą mieć wszystko pod ręką i dla siebie. Demokratyczność środka lokomocji jest tylko listkiem figowym, pozorną wartością, użyteczną jako nośnik, w gruncie rzeczy chodzi tylko o to, żeby wywalić za horyzont najbliższego otoczenia metalowe puszki na kołach nie tylko dlatego, że trują, ale głównie dlatego, że przywożą obcych. Jest pięknym złudzeniem (z którego niektórzy na pewno sobie zdają sprawę) idea zatarcia różnic tylko dlatego, że pod tyłkiem każdego uczestnika ruchu jest siodełko i dwa koła.
Ta grupa jest też najgorętszym orędownikiem i wyznawcą doktryny współdzielenia, największym przeciwnikiem własności, co wielkie koncerny już wyniuchały, pod co zaczynają profilować swoją działalność, same włączając działy marketingu w rozwój grupy docelowej. Naprawdę nie trzeba być mędrcem, żeby przewidzieć, iż szaraki będą pomykały współdzielonymi rowerami, a liderzy opinii i bogacze wozić się będą pojedynczo wypasionymi elektrycznymi SUV-ami. Dla nich znajdą się parkingi i miejsca postojowe.
Mnie nie bardzo chce się polemizować z całą lawiną argumentacji. Zwrócę tylko uwagę na fakt, iż obok słusznie dyskredytowanej roli samochodu jako oznaki statusu, ma on też, pomijaną w tyradach przeciwników, istotną cechę. Poszerza, dość mikre dziś, poczucie wolności, wiążące się z – w przeciwieństwie do roweru – praktycznie nieograniczoną mobilnością. Fakt, korki mocno ją ograniczają, ale dysponujący własnym samochodem człowiek decyzję o przemieszczeniu się w dowolny punkt cały czas ma w swoich rękach. Nigdy nie za wiele prawdziwej podmiotowości w czasach rozmywania jej w pozorach.
Mnie nie bardzo chce się polemizować z całą lawiną argumentacji. Zwrócę tylko uwagę na fakt, iż obok słusznie dyskredytowanej roli samochodu jako oznaki statusu, ma on też, pomijaną w tyradach przeciwników, istotną cechę. Poszerza, dość mikre dziś, poczucie wolności, wiążące się z – w przeciwieństwie do roweru – praktycznie nieograniczoną mobilnością. Fakt, korki mocno ją ograniczają, ale dysponujący własnym samochodem człowiek decyzję o przemieszczeniu się w dowolny punkt cały czas ma w swoich rękach. Nigdy nie za wiele prawdziwej podmiotowości w czasach rozmywania jej w pozorach.
Mogę też powiedzieć, że był czas (a jeszcze się nikomu nie śniło o ideologii czystego napędu) gdy roweru używałem intensywnie. Z różnych przyczyn się skończyło, przesiadłem się do samochodu i tak prawdopodobnie zostanie. Obserwuję jednak z sympatią poszerzanie się społeczności, korzystającej z różnych środków lokomocji, w zależności od potrzeb w danym momencie i na danym etapie życia. Jestem zdania, że im więcej będzie takich ludzi, tym łatwiej byłoby znaleźć modus vivendi akceptowalny dla wszystkich, bez zacietrzewienia, w oparciu o zdrowy rozsądek i dobre wychowanie. Ewolucyjnie, spokojnie.
Ale to nie jest droga dla aktywistów. Za wolno, za mało dynamicznie, nie zdążyliby za życia skonsumować swojego sukcesu. Oni muszą zrobić rewolucję, a do tego należy wyznaczyć wroga, poszczuć swoją armię i dbać o właściwą temperaturę antagonizmów. I własne cele wpisać na sztandary, żeby było jasno i nośnie. „Miasto Jest Nasze”. Dobra nazwa, ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do stanu oczekiwanego? Równie jasna jest deklaracja o użyciu wszelkich środków, żeby zniechęcić do posiadania i używania samochodu. Jeśli gdzieś jest kłopot, to tylko dlatego, że nie aplikuje się stosownej kuracji dostatecznie mocno i dostatecznie szybko.
Co prawda pandemia dość boleśnie zweryfikowała poglądy aktywistów: samochód okazał się jedynym w pełni bezpiecznym środkiem lokomocji, rowerem mogą się przemieszczać tylko posiadacze prywatnych dwóch kółek, a społeczna izolacja zgoła inaczej wygląda w śródmiejskiej kamienicy, a inaczej w domu z dużym ogrodem. Preppersi, Janusze w siatkowych żonobijkach, produkujący domowe konserwy i zakopujący zapasy wody, dzisiaj już nie są tacy śmieszni. Gdy przyjdzie pandemia ze śmiertelnością rzędu 30-40% pewnie już nikt nie będzie rozbawiony ich nieprzystosowaniem, ich anachronicznością wobec świetnie zorganizowanego świata nowoczesnych wykształciuchów.
Co prawda pandemia dość boleśnie zweryfikowała poglądy aktywistów: samochód okazał się jedynym w pełni bezpiecznym środkiem lokomocji, rowerem mogą się przemieszczać tylko posiadacze prywatnych dwóch kółek, a społeczna izolacja zgoła inaczej wygląda w śródmiejskiej kamienicy, a inaczej w domu z dużym ogrodem. Preppersi, Janusze w siatkowych żonobijkach, produkujący domowe konserwy i zakopujący zapasy wody, dzisiaj już nie są tacy śmieszni. Gdy przyjdzie pandemia ze śmiertelnością rzędu 30-40% pewnie już nikt nie będzie rozbawiony ich nieprzystosowaniem, ich anachronicznością wobec świetnie zorganizowanego świata nowoczesnych wykształciuchów.
Nie mam wątpliwości, że w starciu argumentacji „chcesz mieć ciszę i świeże powietrze, wyprowadź się z miasta” (samochodziarze) i „chcesz truć innych i odbierać im przestrzeń, wyprowadź się z miasta”(rowerzyści) zwycięzcą będzie lobby rowerowe. Niewidoczne, z tyłu sceny. Jak myśliwi i melioranci. Ma wszystko, co trzeba, a przede wszystkim przekaz medialny. I odpowiednią dozę tupetu. Aktywiści nawet specjalnie nie będą się pchali w struktury władzy, oni ją obejdą. Już obchodzą. Z pozycji społeczników w organizacjach proekologicznych przechodzą na stanowiska w urzędach, odgrywając coraz większą rolę w dzieleniu kasy z podatków, budują strefy wpływów wśród obieralnych demokratycznie funkcjonariuszy systemu. To wystarczy. Prędzej czy później wygrają.
Nikogo nie obchodzi, że przytoczone hasła są buraczanym upostaciowaniem ekstremalnych stanowisk, z których żadne nie opisuje problemu przemieszczania się w obrębie miast. I żadne nie daje nadziei na sensowne jego rozwiązanie. Zdrowy rozsądek i dobre wychowanie to nie są wartości gotowe do użycia, gdy w grę wchodzą interesy. Gdy bolszewicy schowani za plakatem o dobru wspólnym te właśnie interesy realizują.
Nikogo nie obchodzi, że przytoczone hasła są buraczanym upostaciowaniem ekstremalnych stanowisk, z których żadne nie opisuje problemu przemieszczania się w obrębie miast. I żadne nie daje nadziei na sensowne jego rozwiązanie. Zdrowy rozsądek i dobre wychowanie to nie są wartości gotowe do użycia, gdy w grę wchodzą interesy. Gdy bolszewicy schowani za plakatem o dobru wspólnym te właśnie interesy realizują.
Pewnie nie dożyję ostatecznej wygranej zdalnych wykształciuchów. Ale zdążą dać mi się we znaki, być może trzeba będzie rejterować. Daleki jestem od idealizacji wsi, jednak prócz konserwatyzmu ma do zaoferowania tę normalność, którą akceptuję. Przywrócenie na prowincji rowerów, gdy wszyscy przesiedli się na skutery, przyzwyczaili się do wygody, jaką daje samochód, na obecną chwilę wydaje się mrzonką aktywistów, nie mają też interesów w tym środowisku. Chociaż narracja o szkodliwych gratach, które należy zastąpić przywróconymi za państwowe pieniądze pekaesami, rozpycha się łokciami coraz namolniej.
Zatem do zobaczenia w nowym świecie. Niewidocznym jeszcze z perspektywy monopartii, biorących się widowiskowo za łby ku uciesze gawiedzi. Idzie postpartyjna postwładza. Właściwie jedzie. Na rowerach.