Koronawirus na rowerze

1
Idzie zaraza przez świat. Daje okazje do różnistych przemyśleń. Niektóre są mądre, niektóre nie bardzo. Zwłaszcza te prorocze, prognozujące stan świata po wszystkim. Nie pokusiłbym się o podobne wróżby, ale ludzkość z całym dobrodziejstwem inwentarza dalej będzie zasiedlać planetę, niezależnie od tego, jak długo pandemia potrwa. Procesy, rozpoczęte wcześniej, będą miały swoją kontynuację.
W kraju nad Wisłą z okazji zarazy ukazał się na przykład w całej wyrazistości podział społeczny, rozrywający zadekretowaną, ale też w dużym stopniu podzielaną przez ludzi jedność wobec zagrożenia. Liderem opinii stała się grupa, którą w przybliżeniu scharakteryzowałbym jako wielkomiejską i nieprodukcyjną. Nazwa tej drugiej cechy nie ma na celu obrażenie kogokolwiek. Ta nazwa pokazuje stronę, w jaką cywilizacja idzie w ogóle. Produkcja dóbr, umownie nazwijmy je materialnymi, została wypchnięta na obrzeża, w większości zredukowana do obsługi taśm produkcyjnych, w najlepszym razie schowanych po obrzeżach miast, a jeszcze częściej wypchnięta poza nasz, tradycyjnie pojmowany, krąg cywilizacyjny. Owszem, bronią się jeszcze na swoich placówkach mniejsze i większe zakłady, często pełniące rolę montowni, sporo też jest produkcji tradycyjnej i niszowej. Jednak w wielkich miastach siedzi ludność obsługująca głównie bankowość, handel i usługi, przy czym „usługi” można i trzeba rozumieć najszerzej, jak się da. Przy komputerach, w openspejsach, biurach i biureczkach. Oczywiście nie jest to społeczność homogeniczna, wewnątrz jest spękana, rozrzucona na skali zamożności i autorytetu: od prekariatu poprzez profesorów uczelni do właścicieli mniejszych i bardzo dużych biznesów.
Charakterystyczna i wielce wymowna wydaje mi się skala zawłaszczenia przez tę grupę medialnej narracji. Narracji skupionej na skrajach skali. Ważni są ci, którzy walczą w pierwszej linii wojny z koronawirusem (dla nich są oklaski, apele o środki ochrony, bezpłatne posiłki, oraz monumenty ze słów, albo doniesienia o bezdusznym motłochu, atakującym bohaterów), równie ważni są ci zamknięci w domach, uczący się zdalnie razem z dziećmi, współtworzący fejsbukową akcję zakupów w sklepie ogrodniczym pani Gieni, żeby jej małe przedsiębiorstwo nie upadło, czytający książki i oglądający seriale, pochylający się nad losem kultury w kraju o spustoszonym budżecie.
Pośrodku nie ma nic, amba fatima. Się czasem komuś wypsnie, na przykład o długu wdzięczności społeczeństwa wobec niedocenianych finansowo i moralnie, a niezbędnych zawodów typu śmieciarz, sklepowa, listonosz czy przedszkolanka, ale pozostała część struktury zawodowej pojawia się tylko w kontekście tarczy antykryzysowej dla przedsiębiorców, których zadaniem jest utrzymać... miejsca pracy dla wykształciuchów, obecnie przebywających w izolacji i zamartwiających się o przyszłość, czytaj utrzymanie statusu.
Bańka świata wyobrażonego puchnie w najlepsze, w oderwaniu od realiów życia, w ignorancji, w wymianie porozumiewawczych spojrzeń z innymi mieszkańcami szklanej sfery ponad głowami bezimiennego tłumu. Tego, który zadbał, żeby na półkach w markecie znowu pojawiły się kluski, wymiecione z nich w pierwszym, zupełnie sensownym odruchu zabezpieczenia rodziny na czas zbliżającej się katastrofy niewiadomego rozmiaru i niewiadomego czasu trwania, tego, który dostarcza przesyłki z portali aukcyjnych dla odciętych od konsumpcji, tego, co wyszedł na pole sadzić ziemniaki i tego, który ani na jeden dzień nie przerwał budowy obwodnicy miasta, mimo pandemii.
Oczywiście medialna narracja podlana jest obficie sosem polityki, bez niej izolacja byłaby pozbawiona właściwego poziomu adrenaliny, pozwalającego przetrwać w bańce do bezpieczniejszych czasów.
O tym, że świat medialny ma tyle wspólnego z realnością, co piernik z wiatrakiem, można się własnoocznie przekonać. Wystarczy zapuścić się na przedmieścia większych miast, do małych miasteczek i wsi. Tam mało kto zawraca sobie dupę maseczkami, a choć zdecydowanie zmniejszyła się intensywność kontaktów międzyludzkich, apokaliptycznego charakteru pandemii w ogóle się nie odczuwa. Prowincja z grubsza żyje jak zawsze. Może dlatego, że jest ciemna i nieuświadomiona, może dlatego, że wykluczona informatycznie, może dlatego, że lekceważy niebezpieczeństwo, a może dlatego, że pobieżne przejrzenie się statystykom pokazuje, że poza ogniskami zarazy szanse na zakażenie są niezwykle nikłe. A może dlatego, że prowincja po prostu nie ma innego wyjścia, w przeciwieństwie do tych ulokowanych na pracy zdalnej. Każdy ma dowolność w objaśnianiu takiego stanu rzeczy.
Zanim przejdę dalej, dwa słowa wyjaśnienia. Nie atakuję nikogo personalnie, do samoorganizacji społecznej, a tym bardziej porywów współczucia stosunek mam jednoznacznie pozytywny. W przeciwieństwie do władzy, tej konkretnej i każdej innej. Oceniam zjawiska i procesy, ludzi, mimo stadnych odruchów z całą głupotą wmontowaną często w ich istotę, traktuję jednostkowo i indywidualnie.
Po co piszę o tym wszystkim? Bo, moim zdaniem idzie nowe, przez mało kogo zauważane. Wielkie procesy zaczynają się od drobiazgów. Do wszelkich rozważań futurologicznych mam stosunek wielce lekceważący, ale mimo to spróbuję pospekulować.
Mam przed sobą książkę Petera Walkera „Jak rowery mogą uratować świat”. W blurbie prezes Francuskiej Federacji Rowerzystów pisze tak: „Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł, książka Petera Walkera charakteryzuje się całkowitym brakiem jakiejkolwiek ideologii.” Ha ha ha! Wolne żarty. W mojej ocenie mamy do czynienia z czymś w rodzaju „Krótkiego kursu historii WKP(b)” na obecne czasy. Traktatem ideologicznym dla bojowników nowej wiary. Bezkrytycznej, wychodzącej od dobrze (co nie znaczy obiektywnie) umotywowanego podglądu, że rower jest dla wszystkich. Co już jest założeniem błędnym. I obłędnym też.
Dalej mamy statystykę i wybrane przykłady, obrazujące korzyści, a podniesione do rangi uniwersalnych prawd. Wygłaszanych zresztą głównie przez entuzjastów, przeciwnicy nie dostają prawa głosu, ich poglądy są tylko wybiórczo cytowane i zaopatrzone w stosowny komentarz. Zdawkowo potraktowano negatywne konsekwencje zdrowotne systematycznego używania roweru, a bynajmniej nie chodzi o wdychanie smogu. Niepowodzenia w niektórych krajach, zjawiska drogi kompletnie przeciwnej (choćby błyskawiczne zmotoryzowanie Chin, kiedyś krainy dwuśladów i klęska tamtejszych firm udostępniających miejskie rowery) skomentowane zostały jako chwilowe odchylenie od obowiązujących reguł.
Dowody anegdotyczne, z których najważniejszy jest wyśmienity stan kondycyjny i zdrowotny autora uzyskany dzięki dwukołowej machinie, pominę. Same w sobie byłyby tylko świadectwem neofickiego entuzjazmu, wpasowane w tok rozumowania są już czystą ideologią. Jednym słowem wywód autora stanowi ilustrację mocno bolszewickiego przesłania - „kochaj nas, bo my cię kochamy, a jeśli nas nie kochasz, to cię do tego zmusimy”. Groźby są niedwuznaczne, warto pochylić się nad wstępem do książki, napisanym przez oszołoma z polskiej szkoły uszczęśliwiania, gdzie expressis verbis przytoczone są kije, szykowane dla opornych na marchewkę.
Co łączy grupę najsilniej obecną w mediach w czasie pandemii z rowerami? Ano tyle, że miejska rewolucja wyszła z tego kręgu: zawodowego, ideowego, myślowego, towarzyskiego. I dla niego jest sprawą życiowej wagi.
Ci ludzie mieszkają w centrach (lub w bezpośredniej bliskości centrów) wielkich metropolii, deklarują zaś przywiązanie do nieskażonej natury, co dla nich oznacza wycięcie wiekowych topól i kasztanów i zasadzenie dębów karłowatych, uwięzionych w betonowych kształtkach. Łąki kwietne ograniczone równiutkimi prostymi ścieżek rowerowych, kępy egzotycznych traw wystające z agrowłókniny podsypanej korą i białym gresem. I kawę ze Starbucksa z mlekiem sojowym. Oni się stamtąd nie ruszają, sporadyczne wizyty w środowisku wiejskim kończą się wysypką, mdłościami i wcieraniem tony specyfików w miejsca skóry, napunktowane przez ohydne robactwo w rodzaju komarów. O kleszczach nie wspominając, bo to twory zgoła apokaliptyczne.
Oni chcą mieć wygodnie, tak, żeby nie pokonywać długich dystansów. Chcą mieć wszystko pod ręką i dla siebie. Demokratyczność środka lokomocji jest tylko listkiem figowym, pozorną wartością, użyteczną jako nośnik, w gruncie rzeczy chodzi tylko o to, żeby wywalić za horyzont najbliższego otoczenia metalowe puszki na kołach nie tylko dlatego, że trują, ale głównie dlatego, że przywożą obcych. Jest pięknym złudzeniem (z którego niektórzy na pewno sobie zdają sprawę) idea zatarcia różnic tylko dlatego, że pod tyłkiem każdego uczestnika ruchu jest siodełko i dwa koła.
Ta grupa jest też najgorętszym orędownikiem i wyznawcą doktryny współdzielenia, największym przeciwnikiem własności, co wielkie koncerny już wyniuchały, pod co zaczynają profilować swoją działalność, same włączając działy marketingu w rozwój grupy docelowej. Naprawdę nie trzeba być mędrcem, żeby przewidzieć, iż szaraki będą pomykały współdzielonymi rowerami, a liderzy opinii i bogacze wozić się będą pojedynczo wypasionymi elektrycznymi SUV-ami. Dla nich znajdą się parkingi i miejsca postojowe.
Mnie nie bardzo chce się polemizować z całą lawiną argumentacji. Zwrócę tylko uwagę na fakt, iż obok słusznie dyskredytowanej roli samochodu jako oznaki statusu, ma on też, pomijaną w tyradach przeciwników, istotną cechę. Poszerza, dość mikre dziś, poczucie wolności, wiążące się z – w przeciwieństwie do roweru – praktycznie nieograniczoną mobilnością. Fakt, korki mocno ją ograniczają, ale dysponujący własnym samochodem człowiek decyzję o przemieszczeniu się w dowolny punkt cały czas ma w swoich rękach. Nigdy nie za wiele prawdziwej podmiotowości w czasach rozmywania jej w pozorach.
Mogę też powiedzieć, że był czas (a jeszcze się nikomu nie śniło o ideologii czystego napędu) gdy roweru używałem intensywnie. Z różnych przyczyn się skończyło, przesiadłem się do samochodu i tak prawdopodobnie zostanie. Obserwuję jednak z sympatią poszerzanie się społeczności, korzystającej z różnych środków lokomocji, w zależności od potrzeb w danym momencie i na danym etapie życia. Jestem zdania, że im więcej będzie takich ludzi, tym łatwiej byłoby znaleźć modus vivendi akceptowalny dla wszystkich, bez zacietrzewienia, w oparciu o zdrowy rozsądek i dobre wychowanie. Ewolucyjnie, spokojnie.
Ale to nie jest droga dla aktywistów. Za wolno, za mało dynamicznie, nie zdążyliby za życia skonsumować swojego sukcesu. Oni muszą zrobić rewolucję, a do tego należy wyznaczyć wroga, poszczuć swoją armię i dbać o właściwą temperaturę antagonizmów. I własne cele wpisać na sztandary, żeby było jasno i nośnie. „Miasto Jest Nasze”. Dobra nazwa, ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do stanu oczekiwanego? Równie jasna jest deklaracja o użyciu wszelkich środków, żeby zniechęcić do posiadania i używania samochodu. Jeśli gdzieś jest kłopot, to tylko dlatego, że nie aplikuje się stosownej kuracji dostatecznie mocno i dostatecznie szybko.
Co prawda pandemia dość boleśnie zweryfikowała poglądy aktywistów: samochód okazał się jedynym w pełni bezpiecznym środkiem lokomocji, rowerem mogą się przemieszczać tylko posiadacze prywatnych dwóch kółek, a społeczna izolacja zgoła inaczej wygląda w śródmiejskiej kamienicy, a inaczej w domu z dużym ogrodem. Preppersi, Janusze w siatkowych żonobijkach, produkujący domowe konserwy i zakopujący zapasy wody, dzisiaj już nie są tacy śmieszni. Gdy przyjdzie pandemia ze śmiertelnością rzędu 30-40% pewnie już nikt nie będzie rozbawiony ich nieprzystosowaniem, ich anachronicznością wobec świetnie zorganizowanego świata nowoczesnych wykształciuchów.
Nie mam wątpliwości, że w starciu argumentacji „chcesz mieć ciszę i świeże powietrze, wyprowadź się z miasta” (samochodziarze) i „chcesz truć innych i odbierać im przestrzeń, wyprowadź się z miasta”(rowerzyści) zwycięzcą będzie lobby rowerowe. Niewidoczne, z tyłu sceny. Jak myśliwi i melioranci. Ma wszystko, co trzeba, a przede wszystkim przekaz medialny. I odpowiednią dozę tupetu. Aktywiści nawet specjalnie nie będą się pchali w struktury władzy, oni ją obejdą. Już obchodzą. Z pozycji społeczników w organizacjach proekologicznych przechodzą na stanowiska w urzędach, odgrywając coraz większą rolę w dzieleniu kasy z podatków, budują strefy wpływów wśród obieralnych demokratycznie funkcjonariuszy systemu. To wystarczy. Prędzej czy później wygrają.
Nikogo nie obchodzi, że przytoczone hasła są buraczanym upostaciowaniem ekstremalnych stanowisk, z których żadne nie opisuje problemu przemieszczania się w obrębie miast. I żadne nie daje nadziei na sensowne jego rozwiązanie. Zdrowy rozsądek i dobre wychowanie to nie są wartości gotowe do użycia, gdy w grę wchodzą interesy. Gdy bolszewicy schowani za plakatem o dobru wspólnym te właśnie interesy realizują.
Pewnie nie dożyję ostatecznej wygranej zdalnych wykształciuchów. Ale zdążą dać mi się we znaki, być może trzeba będzie rejterować. Daleki jestem od idealizacji wsi, jednak prócz konserwatyzmu ma do zaoferowania tę normalność, którą akceptuję. Przywrócenie na prowincji rowerów, gdy wszyscy przesiedli się na skutery, przyzwyczaili się do wygody, jaką daje samochód, na obecną chwilę wydaje się mrzonką aktywistów, nie mają też interesów w tym środowisku. Chociaż narracja o szkodliwych gratach, które należy zastąpić przywróconymi za państwowe pieniądze pekaesami, rozpycha się łokciami coraz namolniej.
Zatem do zobaczenia w nowym świecie. Niewidocznym jeszcze z perspektywy monopartii, biorących się widowiskowo za łby ku uciesze gawiedzi. Idzie postpartyjna postwładza. Właściwie jedzie. Na rowerach.

Koronawirus na rowerze

2
Przeczytałam. Nie wiem, co myśleć. Patrzę z perspektywy pieszo-tramwajowej. Owszem, czuję, że toczy się jakaś wojna, ale ona jest poza mną. Pogryzam popkorn i czekam na rozstrzygnięcie. Cokolwiek ktokolwiek napisze sobie na sztandarach, i tak moje miasto jest moje. Dopóki nie zapragnę uczynić swoim innego.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

Koronawirus na rowerze

3
Leszek Pipka pisze:Gdy przyjdzie pandemia ze śmiertelnością rzędu 30-40% pewnie już nikt nie będzie rozbawiony ich nieprzystosowaniem,
Oby nie. Obecna tylko obnażyła dziury, nieprzygotowanie, chaos i cyrk na kółkach.

A co do pointy - to smutne to.

Koronawirus na rowerze

4
Przeczytałam, choć głównie ze względu na autora, nie tematykę.
Hmmm....
Tu jest ta dłuższa chwila na zastanowienie.
Hmmm....
Sam nie wiem o czym to jest. Wiem o czym piszesz, ale nie jestem pewien czy rozumiem o czym tak naprawdę chciałeś powiedzieć.
Nie sądziłem, że można się pobić o rower. To znaczy widziałem coś takiego we wczesnej młodości, ale podłożem było prawo własności, a nie ideologia cyklistyczna :).
Przyznaję, że problemy poruszane w tak zwanych mediach mainstreamowych często wydają mi się mało istotne z punktu widzenia większości ludzi zmagających się z przeciętną naturą codzienności. Problem rower czy samochód zaliczam do tej kategorii więc... mało mnie w sumie interesuje co mają do powiedzenia ideologicznie zaangażowane strony.
Napisałeś to sprawnie, co nie jest niespodzianką, natomiast niektóre interpretacje wydają się trochę... naciągane.
No i mimo deklaracji można odnieść jednak wrażenie, że wartościujesz. Style życia, style komunikacji, wartość takiej czy innej pracy. Wolno Ci jako autorowi, wolno Ci jako człowiekowi. Jeśli dobrze odbieram wibrację pauz między dźwiękami, to tekst byłby dla mnei bardziej wiarygodny bez takich sprzecznych sygnałów.
PS. Teraz sobie przypominam. Kiedyś widziałem jak dwóch rowerzystów chciało się pobić na ścieżce rowerowej bo jeden pojecał jakoś nie tak jak trzeba. I raz na mnie jakiś nakrzyczał, że mam zejść na chodnik dla pieszych. Ale bywało też, że kierowca samochodu wymuszał pierwszeństwo, raz nawet odrapałem przez to zderzak, bo skończyłem na chodniku.
Jako pisarz odpowiadam jedynie za pisanie.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.

Koronawirus na rowerze

5
Thana pisze: Przeczytałam. Nie wiem, co myśleć. Patrzę z perspektywy pieszo-tramwajowej. Owszem, czuję, że toczy się jakaś wojna, ale ona jest poza mną. Pogryzam popkorn i czekam na rozstrzygnięcie. Cokolwiek ktokolwiek napisze sobie na sztandarach, i tak moje miasto jest moje. Dopóki nie zapragnę uczynić swoim innego.
Jasne, że perspektywa (tu: pieszo-tramwajowa) decyduje o postrzeganiu, nic dziwnego, że wojny nie widać, może zresztą jej nie ma, może to indywidualna neuroza.
Tak w ogóle – byłbym zdziwiony, gdyby się ktoś na Wery szczególnie przejął tematyką utworu. Tak jak mnie niespecjalnie podnieca większość problemów, z którymi borykają się członkowie naszej wspólnoty i które wywołują ich reakcje. Bo to kwestia perspektywy, a zatem miejsca, z którego się przyglądamy rzeczywistości. Moje pewnie jest trochę mojsze :)
Ale jednak na zapleczu stwierdzenia „miasto jest moje” znajduje się coś zupełnie innego niż na zapleczu stwierdzenia „miasto jest nasze”. W najlepszym wypadku grupowość, na którą miewam uczulenie. Pierwsze jest pozytywne, afirmujące, drugie – agresywne, zawłaszczające.
Seener pisze: Przeczytałam, choć głównie ze względu na autora, nie tematykę.
E no, Seener, Ty weź się zdecyduj, z migotliwą osobowością ciężko wejść w dialog :P
Seener pisze: Napisałeś to sprawnie, co nie jest niespodzianką
Dziękuję.
Ale
Seener pisze: Sam nie wiem o czym to jest.
OK. Widocznie coś skiepściłem. Na pewno Clarkson mocniej by wypunktował.
Seener pisze: Problem rower czy samochód zaliczam do tej kategorii więc... mało mnie w sumie interesuje co mają do powiedzenia ideologicznie zaangażowane strony.
Tym się różnimy, że ja wręcz przeciwnie, i co do pierwszej myśli i co do drugiej. No i git.
Seener pisze: No i mimo deklaracji można odnieść jednak wrażenie, że wartościujesz.
Pewnie wartościuję. Miał być felieton, to se mogę, jak słusznie zauważasz.
Wpadła mi pod rękę taka heheszkowa interpretacja tego, co wartościuję. Ja też próbowałem trochę heheszkować, ale tu jest tak jakby mocniej. Uwaga, wulgaryzmy!
brat_ruina pisze: Oby nie. Obecna tylko obnażyła dziury, nieprzygotowanie, chaos i cyrk na kółkach.
Z przyjemnością zrezygnuję z wątpliwej satysfakcji, zawartej w pytaniu do nikogo: „A nie mówiłem?” Niechże się pomylę w całości, najbardziej jak się da.

Koronawirus na rowerze

6
Leszek Pipka pisze: E no, Seener, Ty weź się zdecyduj, z migotliwą osobowością ciężko wejść w dialog
Mam ten sam problem, jak gadam do siebie ;)
Ostatecznie jednak zrozumiałem Twój tekst. Choć to nie jest politycznie poprawne, to jak mnie rowerzysta sklął, że idę po "jego ścieżce", to go zignorowałem, bo uznałem, że jest głupi. Uznałem tak nie dlatego, że był rowerzystą, tylko dlatego..., że był głupi.
Kiedyś życie było prostsze, były subkultury, jedni robili włosy na cukier i wąchali klej, inni pozbywali się włosów i szukali odmieńców, żeby ich stłuc. Wszyscy tłukli się między sobą w imię anarchi, która miała być panaceum na beznadzieję rzeczywistości.
Teraz subkultury mają tendencję do jednoczenia się wokół "szczytnych celów", tworzenia z tego nauki, albo nawet filozofii, piszą o tym książki, robią filmy i jeszcze uważają, że inni też powinni się nimi przejmować. Każdy ma jakieś swoje dziwactwa i fanaberie, ale większości nie trzeba obwieszczać całemu światu, można je spokojnie trzymać w dolnej szufladzie szafki pod telewizorem.
Cywilizacja zmierza do upadku, bo wymyślone płaskie telewizory i uchwyty naścienne...
Jako pisarz odpowiadam jedynie za pisanie.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.

Koronawirus na rowerze

8
Z wielką przyjemnością czytałam. Piękna składnia, a w niej erystyczny wywód na temat lokalizacji punktów i punkcików naszej miejskiej cywilizacji. Szlachetne ujmowanie się za wyrobnikami, zepchniętymi poza centra aglomeracji. Ciekawa sprawa, dlaczego ludzie woleli dymiące kominy, głośne zajezdnie i warsztaty przesunąć na obrzeżach miast, dziwne, prawda?:) Przecież to niemal ziemia obiecana.
Wątek cyklistów (nie wierzę, że wywołany książką Walkera) zupełnie mnie zaskoczył. No no... ciekawe kto Autorowi i co konkretnie wygarnął, że w artykule tak przepięknie zjadliwie w odniesieniach filozoficzno-politologicznych dostało się jednośladowcowi:)

Brawa wielkie! Warto było tu przyjść, świetny tekst!

Koronawirus na rowerze

9
Seener pisze: Uznałem tak nie dlatego, że był rowerzystą, tylko dlatego..., że był głupi.
No. Chamstwo i głupota nie idzie w linii prostej od tego, czym się człowiek przemieszcza, zatem pomysł inżynierii urbanistycznej, a przede wszystkim społecznej opartej na takim założeniu również jest... głupi. I chamski.
Romecki pisze: Roweryzm nową religią (w sensie społecznym)? Być może (sam należałbym w takim razie do frakcji antyrowerystów, sekcja "dzwonek, kur*a, sobie kup!").
No to chwilowo bylibyśmy w jednym obozie, choć nietrudno przypuścić, że raczej taktycznym, bo sądzę, że reprezentujesz frakcję piechurów, a tam też się rodzą zalążki ideologicznego mistycyzmu. Ten mi przeszkadza, gdyż co do zasady widzę możliwość koegzystencji perpedesów, cyklistów, hulajnogistów i tramwajowców w przestrzeni miasta.
Wrotycz pisze: Piękna składnia, a w niej erystyczny wywód
Liczę po cichu na to, że określenie nie jest ocenne. W sensie ładnego bicia piany o niczym :)
Wrotycz pisze: Ciekawa sprawa, dlaczego ludzie woleli dymiące kominy, głośne zajezdnie i warsztaty przesunąć na obrzeżach miast, dziwne, prawda?:)
Wiadomo, dlaczego. Piszę o rzeczywistości, która się ukazała po tym, jak miasta przestały produkować. Wysokie technologie i międzynarodowy podział specjalizacji okazały się idealistyczną mrzonką. „Rozwinięte” kraje w dobie epidemii wyglądają jak wydmuszki na chińskim garnuszku, a KC tamtejszej partii albo da im komponenty do leków, albo nie da. Albo procesory. Albo portki na tyłek.
Kto został w mieście? Usługi i... patologia :)
Wrotycz pisze: Wątek cyklistów (nie wierzę, że wywołany książką Walkera) zupełnie mnie zaskoczył. No no... ciekawe kto Autorowi i co konkretnie wygarnął, że w artykule tak przepięknie zjadliwie w odniesieniach filozoficzno-politologicznych dostało się jednośladowcowi:)
Słuszny domysł. Lektura książki Walkera była po tym, czemu się przyglądałem w realnym życiu, chodziło o zgłębienie doktryny wroga. Wygarnianie? Oczywiście, że zbluzgać może mnie każdy, ale na nawrzucanie to już trochę za późno, za duży garb przeżytego. Nowy porządek, który mi się rysuje... to też nihil novi. Punkty wyjścia się zmieniają, zasady rewolucji na ogół są takie same. W tej mam być z definicji ofiarą, więc o zjadliwość nietrudno.
Dzięki wielkie za wizytę i opinię.

Koronawirus na rowerze

10
Ten tekst wydaje mi się trudny do pełnego zrozumienia, bez znajomości książki, do której się odnosisz.
Jakich realnych, negatywnych konsekwencji działania takiego lobby powinniśmy się obawiać?

Mi się to kojarzy raczej z budową ścieżek rowerowych by idioci nie stanowili zagrożenia na chodnikach, zamykania dla ruchu samochodowego centrów historycznych miast, albo parkingami P&R, które mają zachęcić do zostawienia samochodu na obrzeżach i poruszania się komunikacją publiczną.

Dla mnie ten felieton też jest mocno naznaczony emocjonalnym podejściem do sprawy i wykształciuchów, ale w końcu to felieton, więc Twoja wizja :)
Po prostu mi jest trudniej uwierzyć w realność wroga, który jest tak karykaturalnie przerysowany. Rozglądając się czy to na ulicy, czy w mediach społecznościowych, widzę innych ludzi niż Ty.
ichigo ichie

Opowieść o sushi - blog kulinarny

Koronawirus na rowerze

11
Dla mnie ciekawe i symptomatyczne jednocześnie jest postrzeganie sektora usług jako monolitu (choć niby jednoczesne zastrzeganie, że wcale nie). Białe kołnierzyki, "nieprodukcyjność", zawłaszczanie narracji (ponad 60 procent PKB to jednak usługi...), gesty wzruszenia nad losem pani Gieni itp. itd.
Leszek Pipka pisze: Liderem opinii stała się grupa, którą w przybliżeniu scharakteryzowałbym jako wielkomiejską i nieprodukcyjną.
No właśnie tu został nazwany (nieświadomie) problem ludzi kultury i wielu innych wytwórców(!) usług. Że są nieprodukcyjni. Nic nie robią, nie są potrzebni, można się bez nich obyć. To jest bardzo szkodliwa narracja, którą cały czas się powiela. Bo, jako nieprodukcyjni, są nieważni, można ich zepchnąć do fazy czwartej, piątej, dziesiątej, bo niewiele znaczą dla gospodarki. I tu jest błąd. Bo ci "nieprodukcyjni" dają zatrudnienie innym, w dużej mierze produkcyjnym. Kultura odpowiada za ok. 5 procent PKB... bezpośrednio. A jeśli policzyć tych, którzy dzięki kulturze i dużej części "nieprodukcyjnych i wielkomiejskich" mają pracę? Wytwórców papieru, drukarnie, warsztaty krawieckie, stolarnie, firmy oświetleniowe, producenci instrumentów itp. itd. Używanie słów wskazujących na "nieprodukcyjność" jakiejś grupy jest niepokojące. Nie produkuje, czyli co robi? Żeruje na nas? Trzeba się pozbyć pasożytów!
Leszek Pipka pisze: czytający książki i oglądający seriale, pochylający się nad losem kultury w kraju o spustoszonym budżecie.
No tak, kultura nie jest ważna. Nie powinniśmy się nad nią pochylać. Lepiej, żeby jej nie było. Albo po co się nią przejmować? I tak sobie poradzi, jak sobie do tej pory radziła.

Jest to niepokojące (przynajmniej dla mnie jako dla przyszłego twórcy kultury) myślenie, które ubiera się w słowa neoliberalizmu gospodarczego, które, z kolei, kompletnie wykrzywiają znaczenie oraz działanie pewnych gałęzi gospodarki (kultura jest częścią gospodarki). Takie nazewnictwo daje podstawy i świetny pretekst do ograniczeń w funkcjonowaniu tych gałęzi.

Usługi, to także dobra, które się "produkuje".

Ja rozumiem, że to jest uproszczenie, próba nadania prostej i zrozumiałej dla wszystkich definicje. Ale takie uproszczenia prowadzą do bardzo niebezpiecznych działań, które właśnie tym "brakiem produkcyjności" się uzasadnia.
Dzwoń po posiłki!

Koronawirus na rowerze

12
Jason pisze: Ten tekst wydaje mi się trudny do pełnego zrozumienia, bez znajomości książki, do której się odnosisz.
Cóż, ktoś rozumie, ktoś nie. Normalne.
Jason pisze: Jakich realnych, negatywnych konsekwencji działania takiego lobby powinniśmy się obawiać?
Nie mam pojęcia, czego WY powinniście się obawiać, napisałem, co zauważyłem i co mnie uwiera. Znowu – ktoś podziela uwieranie, ktoś nie. Normalne.

Chii, straszną armatę wytoczyłaś, o jaka wielka, pod każdym kołem żelazna belka. Z jednej strony dobrze, bo Cię wk... zdenerwowałem, a więc jest choć jedna osoba, do której jakoś trafiłem. Marzenie felietonisty.
Z drugiej:
Chii pisze: Ja rozumiem, że to jest uproszczenie, próba nadania prostej i zrozumiałej dla wszystkich definicje.
Z trzeciej. Jednak:
Chii pisze: Ale takie uproszczenia prowadzą do bardzo niebezpiecznych działań, które właśnie tym "brakiem produkcyjności" się uzasadnia.
To już nie jest moja narracja. Więc nie czuję się zagrożony, gdybyś działo odpaliła :)

A tak zupełnie przy okazji mega paradoks. Mnie nie po drodze z żadną władzą, a już z tą pisowską szczególnie. Mniejsza o powody, w każdym razie mnie pisowcy mierzą. Ale z punktu widzenia człowieka zmotoryzowanego powinienem z nimi trzymać entuzjastycznie. Bo jako jedyni do tej pory (może ze strachu o elektorat, może z powodu wrodzonej indolencji, może z powodu konserwatyzmu myślowego) nie przywalają się do motoryzacji i samochodów. To znaczy owszem, naciskani przez zwolenników „nowoczesnych samochodów z salonów” i zwolenników ekologii grzebią tu i tam w przepisach, ale generalnie nie zadzierają z autystami.
Ciekawe.
Chii pisze: No właśnie tu został nazwany (nieświadomie) problem ludzi kultury i wielu innych wytwórców(!) usług. Że są nieprodukcyjni. Nic nie robią, nie są potrzebni, można się bez nich obyć.
No nie. Jest jednak pewna różnica znaczeniowa między „nieproduktywni” a „nieprodukcyjni”.
Nie upadłem na głowę, żeby podważać sensowność i celowość istnienia dajmy na to stomatologów.
Miałem na myśli coś innego.
Szewc jest usługantem, prawda? Lubimy szewców, oni nam robią różne cudaszki z ulubionym obuwiem, które się na przykład zużyło. Ale żeby mogli wykonać swoją usługę, to ktoś najpierw MUSI WYPRODUKOWAĆ buty, którymi szewcy się zajmują. Ktoś musi wyprodukować klej, fleki, odlać kopyta i uprząść szpagat.
Ktoś produkuje. Gdzieś. W Chinach. Na pewno nie w mieście.
Cywilizacja produkująca masowe, słabe, jednorazowe wyroby budzi mój najszczerszy sprzeciw. Szewstwo obumiera, bo łatwiej, taniej i modniej kupić nowe buty, do założenia na dwa wyjścia z domu. Ale to jest inna piosenka.

Jasne, że może obrażać pojęcie „wykształciucha”. Wymyślono je zgrabnie, choć niezgrabnie nim szermowano. Jednak najbardziej odpowiada temu, co chciałem wyrazić.
I zdaję sobie sprawę, że tak jak wykształciuchy żyją w swojej bańce, tak ja żyję w swojej. Mam jednak wrażenie, że zdarza mi się bardziej wychylić i popatrzeć na inne.
Jestem również przywiązany do „analogowości”. „Analogowy” do rozwiązywania problemów używa głowy i rąk, odpowiedzią wykształciucha jest aplikacja w smartfonie, ewentualnie wpis na Fejsie. Gubi się na swojej damce poza ścisłym śródmieściem, gdy nawali mu nawigacja. A zapytać nie umie, bo żyje głównie w wirtualu, ewentualnie w kręgu mu podobnych.
Pandemia obnażyła kruchość świata, do którego się przyzwyczailiśmy. Na krótko, bo nie okazała się tak groźna, jak mogłaby być. Mam nieustające wrażenie, iż prawdziwa katastrofa mogłaby nastąpić po odcięciu prądu. On napędza środowisko wykształciuchów. Ekologicznie :)

Teraz wykształciuchy kulturalne. Z mądrą miną zasiadać pośród sobie podobnych i dyskutować do upadłego o Sylvii Plath, Fellinim i „nowych dzikich” (jasne, tematy się zmieniają) jest rzeczą dobrą i naturalną. Gdy ma się dwadzieścia lat. Czterdziestoletni dyskutanci zakonserwowani w tej fazie, bez osiągnięć na jakimkolwiek polu, na utrzymaniu rodziców albo fundacji - to patologia. Można w nich widzieć publiczność wydarzeń kulturalnych – bo też stanowią sporą jej część – można przywołać duchy Znanieckiego i Czarnowskiego, oraz ich „ludzi zabawy” i „ludzi zbędnych”. Ale to jest inna piosenka.
Chii pisze: Nie produkuje, czyli co robi? Żeruje na nas? Trzeba się pozbyć pasożytów!
Chii, a skąd się bierze pierwszy strumień pieniędzy, który napędza kolejne strumyczki w kulturze? Dotacje ministerialne i samorządowe? Eee... tego, gdzie tu gospodarka i wkład? Bilety. Rili? Może z festiwali i imprez masowych. Może z głośnych wystaw. Inaczej – nie bardzo. Sponsorzy. Tak, sponsorzy. Oh, wait, główni gracze na rynku sponsorskim to jak raz spółki Skarbu Państwa, ewentualnie wielkie koncerny na klamce władz centralnych. Zamiast płacić dywidendy, dają na kulturę. Czyli ja nie dostaję do kieszeni grosza, mimo że jestem (teoretycznie) współwłaścicielem przedsiębiorstw, on idzie na kulturę. No i dobrze. Przeżyję i bez tego.
Granty z Unii. Tak, wokół tego żłoba bywają niezłe układy :P Wykształciuchy dobrze sobie radzą z tonami kwitów potrzebnych, by się do niego dobrać.
Chii pisze: Jest to niepokojące (przynajmniej dla mnie jako dla przyszłego twórcy kultury) myślenie, które ubiera się w słowa neoliberalizmu gospodarczego, które, z kolei, kompletnie wykrzywiają znaczenie oraz działanie pewnych gałęzi gospodarki (kultura jest częścią gospodarki). Takie nazewnictwo daje podstawy i świetny pretekst do ograniczeń w funkcjonowaniu tych gałęzi.
Ta narracja nie jest moja. I nie dam sobie przypisać języka nienawiści :P
Bo na kulturę trzeba dawać. To jasne. Tak samo niedyskutowalne, jak ważność kultury.
Paradoksalnie, ona ma cholerną siłę, niekoniecznie liczoną w walucie, jako część dochodu narodowego. Połączona z ideolo ekologii ta siła wywala mnie w mojej blaszanej puszce poza mury miasta. Zrobi to. Tylko czy mnie się to musi podobać?
A do neoliberalizmu ni w cholerę się nie przyznaję.
Za to nie wydaje mi się, żeby nowoczesna gospodarka oparta na wiedzy była czymś więcej, niż kolejną, złudną ideą. Mogłaby sobie być w warunkach stabilności i ciągłego, nieskończonego rozwoju ekonomicznego.
Czy ten rozwój nie ma kresu? Szczerze wątpię. Ale to inna piosenka.
W warunkach kolejnych wstrząsów (scenariusz całkiem prawdopodobny) gospodarka wiedzy się nie obroni. Ile czasu zajęło uruchomienie produkcji czegoś tak nieskończenie banalnego jak maseczki? No bo kto miał je wyprodukować? Wykształciuchy? Nie było dostępnej aplikacji na App Store...

Koronawirus na rowerze

13
Zaraz zaraz... Tyś tu, Leszku, stworzył jakiegoś wirtualucha i go zrównał z wykształciuchem. A wirtualuch wcale wykształciuchem być nie musi. Ani wykształciuch - wirtualuchem (choć ten gatunek chyba już wymiera). Przecież te liczne trolle chmarami fruwające tu i tam i pstrzące, to myślisz, że wykształcone są? A apki mają!
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

Koronawirus na rowerze

15
Thana pisze: Zaraz zaraz... Tyś tu, Leszku, stworzył jakiegoś wirtualucha i go zrównał z wykształciuchem. A wirtualuch wcale wykształciuchem być nie musi. Ani wykształciuch - wirtualuchem (choć ten gatunek chyba już wymiera). Przecież te liczne trolle chmarami fruwające tu i tam i pstrzące, to myślisz, że wykształcone są? A apki mają!
E, no, ja tu sobie rysuję grubą kreską, temu i owemu dowalając niezupełnie słusznie, ale tak się dzieje przy syntezach. Pewnie, że to są dwa różne zbiory, ale mają część wspólną, chyba da się obronić tezę, że wirtual jest naturalnym środowiskiem większości wykształciuchów. A wirtualne wykształciuchy są be, bo mają siłę, by kształtować świat materialny podług swoich zasad. Jedynie słusznych :)
Jason pisze: Co się realnie może stać?
Nic. Będzie pięknie. Wszyscy będą młodzi, zdrowi i beztroscy dzięki rowerom. Sielanka będzie. Hejterów się przymusi albo usunie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dziennikarstwo i publicystyka”

cron