Mama kupiła mnie w sklepie.
W naszej okolicy to był chyba jedyny taki przypadek. Moją kuzynkę rodzice znaleźli na polu kapusty, a roznoszeniem reszty niemowląt zajmowały się już dość tradycyjnie bociany. Tak mi się wydaje, bo nie rozpytywałem wszystkich.
To była późna jesień, jakiś ciepły dzień, przez okno wpadało światło zachodzącego słońca, które jeszcze nie zdążyło się do końca schować za drzewami w sadzie. Kuchnia była pomalowana na cieplejszy odcień żółtego, więc nastrój był dość przyjemny. Mama była krawcową. Była też kucharką, gospodynią, doradcą, pomagała pisać oficjalne pisma, dokarmiała bezpańskie psy, a czasem nawet udzielała porad zdrowotnych i przygotowywała syrop z sosnowych baziek. Nie przepadałem za nim, ale lubiłem chodzić do lasu i je zbierać.
Najważniejsze jednak w tym wszystkim było to, że była krawcową, bo w kuchni na stole leżał centymetr, taki krawiecki. Często się plątał i jedną z moich ulubionych zabaw z dzieciństwa było rozsupływanie go. Poza tym zainteresowały mnie te małe krateczki z dziwnymi znaczkami. W końcu ktoś miał dość moich pytań i wyjaśnił mi co to cyfry. Miałem wtedy jakieś pięć lat i daleko mi było do cudownego dziecka, które w przedszkolu całkuje po powierzchni walca, ale parę pierwszych cyferek w końcu się nauczyłem, a w zapamiętaniu ich porządku pomagał właśnie ten magiczny centymetr.
Tego jesiennego popołudnia przypomniałem sobie, że niedawno miałem piąte urodziny, a kiedyś dawno temu miałem czwarte. Czwórka i piątka były w sąsiadujących kratkach i wtedy mnie olśniło. Następne będą szóste, potem siódme, a potem... nie pamiętałem jak się nazywa ta cyferka.
Dużo ważniejsze było jednak odkrycie na drugim końcu. Przed czwórką była trójka, potem dwójka, jedynka, a potem... nic. Więc ile miałem lat zanim miałem jeden rok? Zamiast zamęczać rodziców i starsze rodzeństwo powtarzanym bez końca i doprowadzającym do rozpaczy pytaniem „Dlaczego?” postanowiłem ustalić co było wcześniej. Mama niefrasobliwie odpowiedziała, że wcześniej mnie nie było i wtedy po raz pierwszy w swoim życiu zadałem to najbardziej fundamentalne z filozoficznych pytań. Skąd się wziąłem?
Nie wiem na ile pytanie było kłopotliwe, ale odpowiedź była szybka i nie budząca podejrzeń. Zostałem kupiony w sklepie, konkretnie w największym domu towarowym w pobliskim mieście. To zaspokoiło na jakiś czas moją ciekawość.
Parę tygodni później pojechaliśmy na zakupy i ów dom towarowy był na jednym z pierwszych miejsc listy. Nie podejrzewająca niczego matka przeciągnęła mnie po wszystkich stoiskach, zadowolona że tym razem wyjątkowo nie marudzę i nie przykleiłem się do szyby wystawki z samochodzikami. W końcu jednak ruszyliśmy do wyjścia, a ja wciąż nie znalazłem tego, czego szukałem. Złapałem ją za rękaw i stanowczo kazałem się zaprowadzić do stoiska, na którym mnie kupiła. Chyba nie podejrzewała, że mogę być taki pamiętliwy. Próbowała wykręcić się dużymi lalkami siedzącymi na górnej półce w pasmanterii, ale to mnie nie przekonało. Umiałem rozróżnić dziecko prawdziwe od sztucznego, a tamte na pewno nie były prawdziwe. Dąsałem się do końća dnia, przekonany że stoisko jest, tylko się je przede mną ukrywa.
Kilka lat później w miejscowej parafii proboszczem został niewysoki korpulentny ksiądz o aparycji dobrego wujaszka, który czasem przesadza z alkoholem na imieninach i niewyszukanej fryzurze, dzięki której doczekał się pseudonimu „Grzybek”. Byliśmy wtedy w siódmej klasie, ale lekcje religii odbywały się jeszcze poza szkołą, w salce parafialnej.
Grzybek na jednej z lekcji opowiadał nam o miłości. Od miłości doszło do małżeństwa, a od małżeństwa do potomstwa. Podsumowanie wyszło mu mniej więcej takie, że dzieci, czyli my, rodzą się z miłości. Mimo szczerych chęci i głębokiej wiary, nie przekonał nas. Wywołał tylko parę stłumionych chichotów i rumieńców na policzkach. To były czasy, kiedy co bogatsi mieli już w domu magnetowid, a co za tym idzie, gdzieś w dolnej szufladzie, na samym spodzie, kasetę VHS z niemieckim kinem realistycznym. Taśma była już tak zjechana kolejnymi odtworzeniami, że siłą rzeczy pojawiały się niedopowiedzenia i przestrzeń dla wyobraźni, ale i tak wszyscy już się orientowali jak „to” wygląda i jak „to” się robi. Nawet ci biedniejsi, bo chociaż nie mieli magnetowidów, to mieli bogatszych znajomych. Tak więc wszyscy już się z grubsza orientowali, że dzieci poczynają się bo robi się „to”, a „to” nie ma wiele wspólnego z miłością. W niemieckich filmach nie miało.
Niewiele potem pałeczkę w sztafecie edukacji przejęła pani od biologii. Cała szkoła wiedziała, że pod koniec siódmej klasy na lekcji biologii mówi się o „tym” i nas również ten rytuał nie ominął. Tyle, że na lekcji nie było mowy o uśmieszkach i porozumiewawczych spojrzeniach, a największa tajemnica świata została odarta z magii ludowych porzekadeł, romantyzmu miłości i niepokojącej tajemnicy zakazanego owocu. Zastąpił je ostry ton, drugorzędne cechy płciowe, komórka jajowa i kartkówka.
Parę lat później, już w technikum, po raz pierwszy w znanej historii szkoły pojawiła się uczennica w ciąży i bez męża. O tym czy ojciec jest w ogóle znany krążyło wiele zapewne niesprawiedliwych plotek.
W końcu przestałem być nastolatkiem, chwalenie się zrobieniem „tego” przestało być modne, a wszyscy wokoło bardzo dobrze orientowali się skąd się biorą dzieci. Życie podrzuciło parę mniej zasadniczych, ale równie ważnych dla przetrwania zagadnień pod rozwagę. Planowanie dzieci zeszło na dalszy plan, a dzieci nieplanowane nie zaszły.
Aż tu nagle... Amor przypomniał sobie i o mnie. Strzał był celny i celny. Po pierwsze dlatego, że trafił głęboko, po drugie dlatego, że z wzajemnością. Do tego Wybranka okazała się wyjątkowa nie tylko na początku, ale i w trakcie. Niektórzy znajomi nie mieli tyle szczęścia w trakcie.
Nie mieliśmy jakichś szczególnych przemyśleń na temat ślubów i dzieci. Nie mieliśmy stanowczych poglądów jak to powinno wyglądać, ale też nie mieliśmy stanowczych poglądów jak to nie powinno wyglądać. Wzięliśmy w końcu ślub, a do tego było wesele. I choć wolałbym tego nie zeznawać pod przysięgą, to parę kawałków disco polo dało się usłyszeć tego wieczoru w budynku.
I w końcu stało się. Jakiś czas potem stwierdziliśmy, że chcemy żeby nas było więcej. Nie potrafię tego wytłumaczyć ani nie chcę. Przynajmniej nie z użyciem logiki. Może było nam dobrze i chcieliśmy, żeby nas było więcej, może to natura użyła jakiejś swojej sztuczki? Nie mam pojęcia, ale czy to ważne?
W żartach to zawsze jest wesołe zajęcie, ale każdy kto starał się o dziecko dłużej niż kilka miesięcy wie, że wcale nie jest do śmiechu. Niektórzy twierdzą, że los bywa złośliwy, albo wręcz okrutny, ale moim zdaniem najczęściej pozwala sobie na ironię. Jednym daje, chociaż nie chcą, z innymi się droczy. Wyczekuje, pastwi się, wypatruje zwątpienia. A gdy już się znudzi taką zabawą, bywa że da coś w zamian.
No i dał. Chwilę to trwało, ale w końcu pojawiła się druga kreska na teście. Żeby nie było wątpliwości pan doktor zrobił badanie krwi, a potem USG i wmawiał nam, że ta szara kropka, to nasze dziecko. Z całym szacunkiem, nawet ja bym to lepiej narysował w Paincie.
A potem zaczął się surrealistyczny sen.
Na trzecim USG kulka miała już główkę i nóżki, którymi beztrosko machała obracając się w różne strony. Obraz na ekranie monitora i natarty żelem brzuszek nie chciały się połączyć w moim mózgu w jedno i chociaż miałem świadomość, że to nasze dziecko, to równie dobrze uwierzyłbym, że to transmisja z bieguna. Choćbym nie wiem jak się starał, nie dawałem rady wyobrazić sobie piętnastomilimetrowego człowieczka pląsającego kilka centymetrów pod skórą, w brzuchu mojej żony. Po prostu się nie da.
Jakiś czas potem poczułem pierwsze kopnięcie i wtedy dotarło do mnie, że tam żyje człowieczek. Mały skulony, nieświadom niczego, nie mający jeszcze w mojej głowie twarzy i uśmiechu, ale ruszający się, kopiący i mający czkawkę. Jak próbowałem sobie wyobrazić, że coś takiego wyprawia się w moim brzuchu, mózg bezradnie rozkładał ręce. A przecież czułem, widziałem. Skóra podskakiwała przez kolejne tygodnie, albo drżała w rytm kolejnych napadów czkawki.
Nawet kiedy pojechaliśmy do szpitala, to nadal moja świadomość żyła tylko chwilą. Nawet kiedy trafiliśmy na porodówkę. Wiedziałem po co tam idziemy, ale nie potrafiłem tego zrozumieć, wyobrazić sobie co będzie dalej. Będziemy mieli dziecko. Rozumiałem to, ale jako zdanie, jako zdarzenie było dla mnie niepoznaną tajemnicą.
Nie pchałem się specjalnie na salę porodową, ale moja lepsza połowa potrzebowała kogoś zaufanego do wyłamywania mu palców z bólu. Stałem więc cierpliwie i nawet nie zamartwiałem się czy uda się uratować środkowy i serdeczny, bo ona się zwijała w kolejnych spazmach a anestezjolog potrafiący wkłuć się w kręgosłup siedział na operacyjnej i w całym szpitalu był tylko jeden, bo to weekend. Potem wszyscy mówili, że i tak szybko poszło, ale dla mnie to były lata, a przecież po wszystkim straciłem tylko czucie w dłoni, więc wstyd się nawet żalić.
W końcu położna oświadczyła, że już i się zaczęło. Nawet nie wiem co, bo stałem szóstą godzinę przy głowie i władną ręką wycierałem pot. Starsza pani doktor siedziała znudzona pod ścianą, a druga położna pomagała cierpliwie tłumacząc co robić, żeby było sprawnie i mniej bolało. I parę chwil później się stało. Mały człowieczek przy akompaniamencie kolejnego jęku, na krzyki nie było już siły, pojawił się na świecie.
Chyba nigdy wcześniej, przez całe życie, nie widziałem nic bardziej nierealistycznego. Nagle na świecie pojawił ludzik. Położna trzymała go lekko pochylonego ku dołowi, a ja zobaczyłem malutkie, sinoczerwone plecki umazane w płynie owodniowym, malutką pupkę, która zmieściłaby się w jednej garstce i końce podkurczonych nóżek z najmniejszymi piętami na świecie. To był człowiek.
Nie widziałem jego twarzy, nie widziałem jeszcze oczu i minki, ale to był człowiek. Prawdziwy. Nie płakał tylko zakwilił parę razy. Ktoś założył zaciski na pępowinę i wcisnął mi w ręce nożyce. Nie miałem tego w planach, byłem tam tylko, żeby wesprzeć moją lepszą połowę. Nie chciałem nikomu nic przecinać. Przez parę niemiłosiernie długich sekund stałem pochylony zastanawiając się czy mogę odmówić i czy to będzie bolało. Jego? Ją? Mnie na pewno. W końcu, czując na sobie spojrzenia położnych, zebrałem się w sobie i ścisnąłem dłoń. Gąbczasta materia rozeszła się pod naporem ostrzy i to co do tej pory było jednym stało się dwoma osobnymi bytami. Jeden organizm podzielił się na dwa, a ten malutki człowieczek rozpoczął pierwszy etap swojego samodzielnego życia.
I wciąż nie płakał, tylko kwilił sobie od czasu do czasu cichutko. Neonatolog ogłosił, że wszystko dobrze, a położna założyła niemowlaczkowi na gęste, posklejane krwią i śluzem czarne włoski bielutką czapeczkę i położyła go mamie na brzuszku. Wtedy dobiero zobaczyłem po raz pierwszy twarz, nabrzmiałą, z malutkimi ledwo widzącymi i nic nie rozumiejącymi oczami, ale jednak ludzką i prawdziwą. A może widziałem ją już wcześniej, tylko nie zapamiętałem tej chwili?
Mam wciąż w głowie te obrazy i wciąż podobne emocje. Wciąż nie mogę uwierzyć, że to wszystko się wydarzyło, że tak było naprawdę. Ale pamiętam jeszcze jedno.
Parę dni później, po powrocie do domu, mały ludek, niewiele dłuższy od przedramienia, usypiał sobie spokojnie na moich rękach. Patrzyłem na mimowolne ruchy twarzy i nagle dotarło do mnie, że zawsze już będzie z nami, że od tej pory już tu będzie, ale parę dni temu jeszcze go nie było. Nie mieszkał gdzieś indziej, nie przyjechał w odwiedziny. Nie było go wcale, a potem stał się i od tej pory będzie. Na jego krawieckim centymetrze zapełniają się pierwsze kratki, ale przed jedynką też nie ma nic.
Nie było go i stał się.
I wtedy olśniło mnie po raz drugi.
Ten cholerny Grzybek miał jednak rację. Może nie zawsze i nie w każdym przypadku, ale jednak tak bywa.
Dzieci rodzą się z miłości.
Człowiek znikąd - O pochodzeniu istoty ludzkiej
1Jako pisarz odpowiadam jedynie za pisanie.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.