Gonitwa się nie opłaciła, a tak niewiele brakowało żebym wjechał na nocny prom. Wuelki mają haczyk - albo cię wcisną na pokład, albo nie. Upchali trzy ostatnie tiry, ja byłem ten czwarty, nie zamieściłem się. „Niewiele" w praktyce: stoisz, lub płyniesz.
Wewnątrz budynku odpraw zmieniło się od ostatniej wizyty. Przedzielili parawanami wspólny korytarz między UnityLine a Polferriesem, mierzą temperaturę termometrem zbliżeniowym. Z mojego czoła odczytali prawidłowe trzydzieści sześć i sześć, chociaż nie czuję się za dobrze. Ale nie znam nikogo, kto tryskałby wigorem – i humorem – po przeszło ośmiuset kilometrach.
Z kwitkiem wracam do grzechotnika. Następna przeprawa okejem, dopiero 13.40 nazajutrz. Śpię kiepsko, sen jest rwany, coś dla zwolenników świadomego śnienia, nie potrafię wyzwolić zmysłów z ciasnej kabiny. Wstaję zmęczony, już o czwartej rano robię sobie pierwszą kawę. Przegląd wiadomości. Wszędzie podobnie: polityka, gospodarka z pikującymi do gleby wskaźnikami, celebryci, sport w kwarantannie, a wszystko okraszone tematem pandemii. Niewiele normalny człowiek może zrozumieć z fali doniesień. Tylko tyle, że sąsiadują ze sobą rzetelne i kompletnie fejkowe. Wysyp dwudniowych autorytetów, analizy z dupy. Uwagę na dłużej przykuwa artykuł o zgonie trzydziestosiedmiolatka. Niedobrze, nigdy nie chorował, a złapał syfa i się przekręcił. Bez tych ulubionych, obowiązkowych w komunikatach „współistniejących”. Korona załatwiła go solo.
Po siódmej wyskakuję z kabiny, po drodze wyrzucam śmieci i człapię po ticket. Bez pośpiechu. Od wczoraj jeszcze się coś zmieniło - wpuszczają po jednej osobie. A wieczorem przed okienkami stała nas grupa. Ze dwudziestu. Owszem, z przerwami, coś już kierowcom dotarło do łbów. Albo zmiany wprowadzają stopniowo, albo przed odejściem promu obowiązuje dyspensa. W każdym razie dotarło nowe, to chyba dobrze.
Przy wejściu stoi chłopak w masce z termometrem. Przykłada mi do czoła końcówkę, potem pokazuje wynik. Jest trzydzieści siedem i siedem.
- Ile?! Przecież to niemożliwe!
Nie wierzę we wskazania urządzenia. Do diabła, wczoraj wszystko było w porządku.
- Nie możemy wpuścić na statek. - Chłopak jest niewzruszony.
- Okej, rozumiem. - Szukam rozwiązania. - Daj mi chwile, dopiero co wyszedłem z ciepłego samochodu, zobacz, nawet polar wziąłem, żeby nie zmarznąć. mam jeszcze ciepły bezrękawnik na sobie.
- Niech pan postoi na chwilę na zewnątrz, za dziesięć minut zmierzymy – wyraża zgodę cerber.
- Przyjdę za piętnaście, dobrze?
- Może być.
Idę do toalety, przy okazji przemywam twarz i spoglądam w lustro. Nie, nie wyglądam na chorego, na kogoś, kto mógłby załapać wirusa. Tylko że... jak wyglądają zarażeni?
Wychodzę na dwór, przed drzwi, spalam papierosa, a potem chwilę jeszcze stoję, z rozsuniętym zamkiem katany i polarowej bluzy pod spodem. Wiatr przyjemnie chłodzi. Po kwadransie podchodzę znowu do młodego. Mierzy w dwóch miejscach, na czole i szyi, ale w obu wychodzi to samo – trzydzieści sześć i osiem, w normie.
No pewnie, wszystko dlatego, że przyszedłem prosto ze śpiwora w ciepłej kabinie, jeszcze wziąłem tonę ciuchów, myślę. Próbuję zagonić rozbiegane myśli w jeden kąt.
Dostaję bilety i czterocyfrowy kod do wjazdu na keję. Wracam jak na skrzydłach do samochodu. Jest dobrze.
Kawa i książka. Ale to „dobrze” nie utrzymuje się długo. Nie daje spokoju ten skok temperatury, no i cały jestem nie bardzo w formie: trochę pokasłuję, od czasu do czasu kicham, nos też się chwilami zatyka. A może chodzi o normalne osłabienie? Kilkanaście godzin na drodze to nie jest osiem godzin za biureczkiem, w towarzystwie pani Krysi i pani Zosi, dwiema kawami i sześcioma herbatkami, z wgapianiem się długie chwile w tarczę zegara, pokazującą czas do momentu, gdy będzie można iść do domu. Z całym szacunkiem dla tych przy biurkach.
Zdalne kierowanie? Autonomiczne ciężarówki? Może, w przyszłości, ale nie jestem w przyszłości, jest tu i teraz. W dalszym ciągu ja i tacy jak ja musimy robić, co robimy. Przeciągam dłonią po czole, jest normalnie, pod palcami nie czuję alarmującego ciepła, na policzkach też nie mam wypieków. Muszę się upewnić, bo termin się zbliża, a przed samym wjazdem na prom będzie jeszcze jeden pomiar. Jak coś wyjdzie nie tak, to mnie cofną. Dużo zamieszania, wkurw w kolejce.
Idę jeszcze raz do budynku odpraw zmierzyć się. Trzydzieści osiem. Kurwa. Mierniczy zawiadamia okienko.
- Gorączka, nie popłynie pan. Przeprawa anulowana, bilety może pan wyrzucić.
- No pięknie, ale co ja mam teraz zrobić?
- Nie wiem. Ale na pewno pan nie popłynie.
- A co się robi w takich przypadkach, co się robi jak kierowca ma gorączkę? Jakie są procedury?
- Nie wiem.
- Jak to - nie wiesz? Nie było tu nikogo z temperaturą?
- Jeszcze nie. Pan jest pierwszy.
- Cudownie. To chyba ktoś powinien mi zrobić test, przecież wiadomo o co chodzi.
- My nie robimy. Nie mogę panu pomóc.
Chłopak odsuwa się o krok. W spojrzeniu ma niepokój.
- Tak, wiem, dzięki. Staniem tutaj na pewno nic nie załatwię – mówię z goryczą. Mam nadzieję, że jest słyszalna.
Co teraz? Mam łazić z gorączką po Ystad i pytać się ludzi, gdzie jest szpital?
W okienku biletowym litują się i dają mi na kartce adres. Chowam go do kieszeni, odwracam się i odchodzę w stronę parkingu. Morale pada na pysk. Tsunami czarnych myśli wdziera się do głowy. A jak TO mam? Przecież widziałem się kilka dni temu z matulą, z dzieciakami, byłem w salonie Orange, i diabli wiedzą, gdzie jeszcze... Wczoraj rano miałem rozładunek w Norrkopingu, to duża hurtownia, widziałem się z magazynierami, wymienialiśmy dokumenty. I jeszcze w Skutskär załadunek. W ogromnej fabryce, tam też nikt nie zawracał sobie dupy maskami, nie nosili rękawiczek. Co z ładunkiem, co z samochodem, co ze mną! Ja pierdolę, co za gnój. Próbuję ochłonąć, bo to w tej chwili najważniejsze. Zamykam się w kabinie, sprawdzam na mapie poleconą placówkę.
Nova Clinic Health center, tylko dwa i pół kilometra stąd. Dzwonię do dziewczyn z Polferriesa i pytam, czy jak będę na miejscu, to mogę do nich zadzwonić na głośnomówiący, żeby po szwedzku wytłumaczyły o co chodzi. Nie chcę ścierać się po angielsku, oni w większości mówią, ale mój nie jest wybitny.
- Tak, oczywiście, jasna sprawa – pada deklaracja. - Ale poczekaj jeszcze, zadzwonimy tam, żeby się upewnić czy cię przyjmą, żebyś darmo nie łaził.
Po kilku, ciężkich dla mnie minutach, oddzwaniają.
- Słuchaj, jest problem, nie możemy się przebić, czas oczekiwania na połączenie jest ponad godzinę. Nie ruszaj się na razie z samochodu, może uda się załatwić, żeby po ciebie przyjechali. Włączyliśmy telefon i czekamy w kolejce.
- Dobrze, nie ruszam się, jak coś będzie wiadomo, to od razu dajcie znać.
Przez okna widzę, jak odpływa mój statek. Zostaję sam na promowisku. Jest mi smutno. Żeby nie upaść całkiem na duchu pakuję do plecaka bieliznę, przybory toaletowe, ładowarkę i książki na wypadek, gdyby wsadzili mnie do jakiejś izolatki. No bo przecież coś muszą zrobić.
Odzywa się telefon. Po nieomal godzinie. Wieści są hiobowe.
- Musisz sam się zgłosić, nikt nie przyjedzie – mówi któraś z dziewczyn. Zajebiście.
Przebieram się w świeże ciuchy: buty, spodnie, bluza z kapturem, na to skóra, bo wieje. Zakładam jeszcze maskę na twarz i lateksowe rękawiczki. Dwa i pół kilometra, niedaleko, w sumie dwie długie przecznice wzdłuż wybrzeża, Sjömansgatan, potem lekko w prawo i w górę, do Missunnavägen. Mijam po drodze grupki Szwedów. Idą weseli, luz blues, żadnych masek, żadnych rękawiczek. Lekko podchodzą do tematu, tyle się już zorientowałem, dla nich pandemia jest na południu, przecież nie na szczycie globusa, i nie u nich. Panikarz z południa przyjechał, widać od razu... Niektórzy posyłają ironiczny uśmieszek, inni patrzą jakbym był spóźnionym uczestnikiem zabawy w Halloween. Obyście nie zobaczyli takiego Halloween, jakiego nigdy nie było, myślę. Oby nie.
Nova Clinic Health Center, nieduży piętrowy budynek z czerwonej cegły, przylega do sporego, asfaltowego parkingu. Otwieram przeszklone drzwi, w jasno oświetlonym holu stoi dwóch mężczyzn. Jeden starszy z brodą, chyba ochroniarz, drugi młodszy, łysy, ten wygłasza słowa powitania i pyta, w czym może pomóc. Tyle rozumiem. Po angielsku proszę go, żeby chwilę zaczekał, łączę się z Polferriesem i włączam głośnik. Rozmowa trwa dłuższą chwilę, wyczuwam narastającą nerwówkę po podnoszącym się głosie mężczyzny. Coś idzie nie tak. Dziewczyna wyjaśnia mi, że muszę wyjść. Nie pomogą mi, bo mogę mieć koronawirusa. Noż kurwa, właśnie dlatego przyszedłem! Gesty obu, tego z brodą i tego łysego nie pozostawiają cienia wątpliwości. Mam natychmiast opuścić placówkę i skontaktować się ze swoim konsulatem.
Wychodzę na zewnątrz, wskazówka stresu i frustracji wjechała na czerwone pole. Paruję wkurwieniem i poczuciem bezradności. Muszę natychmiast ochłonąć, wygramolić się z beznadziejnego dołka. Odpalam internet, natychmiast przemyka myśl, co by było, gdybym go nie miał. Ale mam. Wchodzę na stronę konsulatu. Wybieram pierwszy podany tam numer. Nic z tego. Głucho. Drugi numer. Po tamtej stronie odzywa się męski głos. Przedstawiam się, opowiadam pokrótce w jakiej jestem sytuacji. Że nie mogę przepłynąć na polski brzeg, bo mam temperaturę, że zostałem wyproszony ze szpitala, stoję przed drzwiami i tak naprawdę jestem w czarnej dupie. Powiedziano mi żebym skontaktował się z konsulatem, więc co dalej? Mężczyzna mówi, że współczuję, że jest mu przykro, ale teraz jedyne co może zrobić to podać mi specjalny numer na takie i podobne, kryzysowe sytuacje. Upewniam się czy na pewno bez kierunkowego. Tak, wystarczy sam numer. Dziękuję, rozłączamy się. Natychmiast wstukuję ten podany. Amba. Próbuję jeszcze raz. Dalej głucho. Jakieś ciche rzężenie, przypominające zagłuszarkę Wolnej Europy, żadnego czystego sygnału. Oczywiście łączę się z powrotem z konsulatem. Ten sam rozmówca, jest autentycznie zakłopotany, słychać, że się przejmuje. Prosi o chwilę cierpliwości, zaraz zadzwoni do mnie pani konsul.
Po minucie rzeczywiście słyszę dzwonek, odbieram, kobieta ma wyjątkowo miły głos, prosi o bliższe dane. Znowu referuję swoją historię, chciałbym, żeby urzekła każdego, kto może cokolwiek pomóc. Pani konsul jest empatyczna, nie zbywa mnie, pociesza. Daje najbardziej specjalny numer, natychmiast wymyślam, że ten to chyba dla spalonych szpiegów, albo dyplomatów porwanych przez terrorystyczne komando. Też bez kierunkowego. Bardzo dziękuję, żegnamy się w zrozumieniu, czuję się podbudowany. Tylko przez chwilę. Dzwonię. W słuchawce martwa cisza. Raz, drugi, trzeci, czwarty. Bez skutku. Próbuję wrócić do poprzednich rozmówców, ale bez powodzenia. Również głucho.
Chowam telefon do kieszeni i spod szpitala idę z powrotem do portu. Ciężko idę, nie służy mi świadomość utknięcia w pułapce bez wyjścia. Wiatr pcha nisko zawieszone kłębowisko szarych chmur. Gdyby nie sytuacja, cieszyłbym się. Lubię taką pogodę, lubię w niej spacerować, dobrze wentyluje głowę, gdy niedobrych myśli w niej za dużo.
Jestem z powrotem w budynku odpraw, w punkcie wyjścia. Złapałem się za własną dupę. Widzą moja minę i rozkładają ręce. Któryś z dysponentów cargo podaje mi na kartce kolejny numer, gdzie może coś będą wiedzieli. Jakaś kobieta odbiera, podaje dwa inne, specjalne do sytuacji koronawirusowych. Ja pierdolę, ile może być tych numerów? Pod pierwszym nikt nie odbiera, pod drugim gadają po szwedzku. Chcę dać smartfona dziewczynie po drugiej stronie szyby, ale ona się wzbrania. Za to napomina, że powinienem wyjść na zewnątrz. Już mnie nie widzi, widzi tylko wielką, czerwoną kulkę, otoczoną pręcikami. I w sumie to ma rację. Gdy wychodzę, jestem załamany, umordowany tak, że słowami nie umiałbym nawet wyrazić swojego stanu. Wracam do samochodu.
Po pół godzinie wykonuję ostatnie połączenie do Polferriesa. Ostatnie, przecież nie mogę im zatruwać życia bez końca. Przepraszam oczywiście za całą sytuację i dziękuję, przecież i tak mi dużo pomogli, a nie musieli. Mają swoje wytyczne, pojawiła się temperatura, to sorry Winnetou, wypad z baru, a co dalej – tego procedura nie obejmuje.
- Jak mi spadnie do jutra temperatura, to będę mógł płynąć?
- Nie, przez kilka dni na pewno nie. W każdym razie nie Polferriesem.
O. Światełko w tunelu. Zaczynam gwałtownie popędzać szare komóry. Ale się nie przyznaję, może dostanę jakieś lepsze rozwiązanie.
- To co mam teraz zrobić?
- Nie wiem, po prostu nie wiem. Mógłbyś może przeczekać kilka dni w kabinie, jak puści, to się przeprawisz, jak nie puści, to cię przyjmą do szpitala.
- Dobry żart, dopiero stamtąd wróciłem – śmieję się, choć nie jest mi wesoło.
Przecież już kumam wszystko. Szwedzi nie wezmą mnie do szpitala, oni inaczej podchodzą do pandemii, biorą tylko przypadki wysokiego zagrożenia. A kierowca ze skokiem temperatury takim nie jest. Za to czekać w kabinie, aż rozłożę się tak, że nie będę miał siły gdziekolwiek zadzwonić, wydaje mi się kompletnie bezsensowne.
- …albo próbuj przedostać się drogą lądową, przez Danię. - Dziewczyna dalej wykonuje pracę myślową
- Stopem? Uberem?
Niepotrzebnie silę się na złośliwości. Przecież to nie jej wina.
- Nie wiem – pada z tamtej strony, kolejny raz w tej rozmowie.
- To mnie pocieszyłaś.
Nie jestem zły. Tak tylko gadam. Pomysł już wykiełkował.
- Przykro mi. - Żal w jej głosie nie brzmi fałszywie.
- E, spoko, i tak mi dużo pomogliście – pocieszam ją. - Dzięki raz jeszcze.
- To powodzenia, trzymaj się.
- Jasne. Wy też. Nara.
Jest osiemnasta. O 22.30 odpływa UnityLine. Przy ich okienku nie było pomiaru temperatury, a co najlepsze, nie widzieli mnie tam wcześniej. Gdyby coś poszło krzywo, to z Trelleborga w nocy odpływa tetetka. Plan B też gotowy. W schowku u góry mam fervex, w składzie zawiera paracetamol. Czyli młotek na gorączkę już się znalazł. Muszę utrzymać neutralną ciepłotę ciała przynajmniej na czas samego pomiaru, czyli dwadzieścia minut do pół godziny przed wjazdem na prom. Dobra nasza.
Załatwiam booking, za chwilę jestem przy okienku, dostaję bilety i kartę do kajuty. Dwa ferwexy, ostatnie, więcej nie mam. Muszą wystarczyć. Chwilę przed dwudziestą pierwszą wstawiam wodę na gaz. Wlewam wrzątek do szklanki i wsypuję saszetki. Kilkanaście minut później ustawiam się w kolejkę do łajby. Na pierwszych bramkach mierzą Polferriesy, na drugich, kawałek dalej - Unitowcy. Otwieram szyby z obu stron, żeby nie siedzieć w cieple. Uda się? Nie uda?
Absurd sceny, w której dzielny kierowca sra pod siebie ze strachu przed prostym urządzeniem, poraża. Nigdy nie było problemu, żeby przejechać granicę z lekkim przeziębieniem. Teraz jest inaczej. No to gdzie u kurwy nędzy są szybkie testy, po kilku godzinach pozwalające rozwiać podejrzenia albo położyć w szpitalu? Pewnie, są inni, ważniejsi. Ratownicy i personel medyczny, to na pewno. Duchowni i politycy. A my? Jesteśmy robolami od czarnej roboty, ale jak dla nas nie będzie testów, to rozwieziemy paskudztwo prędzej, niż biegną myśli. Gwoli ścisłości, to już rozwieźliśmy. Na pewno nie jestem jedynym z garbem dolegliwości w kolumnie ciężkiego transportu.
Muszę wyjść z kabiny na pomiar. Facet przykłada termometr do czoła. Po kręgosłupie maszerują mi mrówki. Zimne, jakby wyszły z zamrażalnika. Te cholerne termometry na zewnątrz gubią kalibrację.
Gość sprawdza i macha ręką żeby wyjeżdżać. Udało się, kurwa, udało się. Samochody ustawiają ciasno, jak zawsze. Chwilę to trwa. Składam lusterka i idę na górę do kajuty. To ich flagowiec, mają pojedyncze kajuty. Nie wchodzę do stołówki na kolację. Gaszę światło i rzucam się na pryczę. Bez mycia. Organizm bije na alarm, wrzeszczy krańcowym zmęczeniem o regenerujący sen. Nie walczę, absolutnie nie. W kilka sekund zapadam się w ciemność.
Jeźdźcy Apokalipsy II
3Dzięki bracie_endrju, trochę boję się trzeciej części Jeździców, bo ona się dzieje tu i teraz. Czekam na wynik testu.
Jeźdźcy Apokalipsy II
43-mam kciuki. Na szczęście to nie jest dżuma ani eboloa... Choć oczywiście lepiej ego nie złapać...
Jeźdźcy Apokalipsy II
5umiesz zabrać czytelnika że sobą.
trzymaj się.
trzymaj się.
Jeźdźcy Apokalipsy II
6Dobry ten raport Ruin. Szczególnie dlatego, że wychodzi poza suche sprawozdanie i widać w nim Ruinujące pióro. I jednocześnie unika taniej agitki, jaka moim zdaniem często zakrada się do takich tekstów. Poza agitką faktów, no ale te mówią same za siebie. Trzymaj się na tej głodnej drodze.
Jeźdźcy Apokalipsy II
7Ruin, teksty dobry - jak zawsze. Będzie książka jak nic. Byle zdrowie, więc zdrowia!
• "Im więcej ćwiczę, tym więcej mam szczęścia" • "Jem kamienie. Mają smak zębów." •
• "A jeśli nie uwierzysz, żeś wolny, bo cię skuto – będziesz się krokiem mierzył i będziesz ludzkie dłuto i będziesz w dłoń ujęty przez czas, przez czas – przeklęty." •
• "A jeśli nie uwierzysz, żeś wolny, bo cię skuto – będziesz się krokiem mierzył i będziesz ludzkie dłuto i będziesz w dłoń ujęty przez czas, przez czas – przeklęty." •
Jeźdźcy Apokalipsy II
8Ruin, świetnie się to czyta. Mam autentyczną nadzieję, że troche koloryzujesz (ze stanem zdrowia). Wszyscy czekamy na ciąg dalszy.
A że wynik testu... Dla nas, zwykłych wyrobników wynik o niczym nie świadczy (chyba, że potrzebny respirator). I tak wszyscy złapiemy tego wirusa, prędzej czy później. Chaos dopiero nadchodzi.
Tylko nie bierz ibuprofenu na gorączkę (gdybyś nie koloryzował), ale panadol. Ibuprofen podobno ułatwia wirusowi zakotwiczenie w komórkach i przez to wyrządza wiecej szkody.
A że wynik testu... Dla nas, zwykłych wyrobników wynik o niczym nie świadczy (chyba, że potrzebny respirator). I tak wszyscy złapiemy tego wirusa, prędzej czy później. Chaos dopiero nadchodzi.
Tylko nie bierz ibuprofenu na gorączkę (gdybyś nie koloryzował), ale panadol. Ibuprofen podobno ułatwia wirusowi zakotwiczenie w komórkach i przez to wyrządza wiecej szkody.
Jeźdźcy Apokalipsy II
9Nie wiem, co mam napisać. Oczywiście tekst jest naprawdę dobry, podzielam opinie powyżej. Ale wolałabym, żeby to była fikcja literacka. Trzymam kciuki!
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch
FB - profil autorski
FB - profil autorski
Jeźdźcy Apokalipsy II
10Wiesz... jak to czytam, to taka dziwna myśl przychodzi mi do łba, że może Europa sobie na to zasłużyła. Skoro chce założyć hodowlę tego miłego stworzonka i stara się jak może życie ułatwić niebożątku... Widać też, jak niektóre społeczeństwa mają wyprane mózgi i są uzależnione od formalizmu i biurokratycznych (?) uwarunkowań. I ta bezradność. Podobno Einstein kiedyś powiedział, że najlepsze pojęcie nieskończoności daje ludzka głupota. Tylko, czy to aby tylko głupota?
Trzymaj się bracie! Nigdy się nie poddawaj, ale po co to mówię - sam wiesz o tym doskonale, a ja wiem, że tak właśnie będzie.
(a co do Ibuprofenu i wszystkich jego odmian zaczynających się od "ibu" to całkowicie zgadzam się z przedmówcą. Też wielokrotnie czytałem o szkodliwości tego świństwa)
Trzymaj się bracie! Nigdy się nie poddawaj, ale po co to mówię - sam wiesz o tym doskonale, a ja wiem, że tak właśnie będzie.
(a co do Ibuprofenu i wszystkich jego odmian zaczynających się od "ibu" to całkowicie zgadzam się z przedmówcą. Też wielokrotnie czytałem o szkodliwości tego świństwa)
Jeźdźcy Apokalipsy II
11Haha, to jest dokładnie tak jak się zapewne wydarzyło... albo i podkolorowane na korzyść służb/firm :p
Co do kwestii ogólnych, to na początku trochę za dużo żargonu branżowego - a za mało objaśnień. Jako kierowca pojmuję, ale obawiam się, że ktoś spoza branży czyta i nie wie na co patrzy... aż gdzieś sobie coś do-kojarzy (pytanie, czy właściwie...).
Reszta zacna.
A i jak rozumiem latasz na własny rachunek, bo brakowało mi kontaktu ze spedycją... zwykle to do mnie kierowcy najpierw dzwonili w razie jakiegokolwiek w.
Co do kwestii ogólnych, to na początku trochę za dużo żargonu branżowego - a za mało objaśnień. Jako kierowca pojmuję, ale obawiam się, że ktoś spoza branży czyta i nie wie na co patrzy... aż gdzieś sobie coś do-kojarzy (pytanie, czy właściwie...).
Reszta zacna.
A i jak rozumiem latasz na własny rachunek, bo brakowało mi kontaktu ze spedycją... zwykle to do mnie kierowcy najpierw dzwonili w razie jakiegokolwiek w.

Jeźdźcy Apokalipsy II
13Ekhm. Nie naśmiewam się z sytuacji, po prostu rozbroiła mnie puenta i sposób, w jaki "się udało". Dość dobitnie odnosi się to do bardzo wielu podobnych historii, które cały czas się dzieją wokół nas.