Eviva pisze: Melfka,
A nie napisałaś, że RHP to przykrywka dla selfu?
A zresztą, nawet gdyby - to w USA i nigdzie na świecie self nie jest żadnym powodem do zażenowania. Również korzystanie z firm wydawniczych. Normalna usługa i tyle.
Tylko w Polsce selfpublishing i korzystanie z
vanity z punktu skreśla autora. Rodzimi literaci zachowują się jak dawni mistrze cechowi, którzy każdego, kto by pracował poza cechem, nazywali partaczem, niezależnie od tego, jaki był poziom jego usług.
Nie, nie napisałam, że to przykrywka, co mogłaś łatwo sprawdzić, zaglądając na poprzednią stronę. Ale przeprosić za te "oszczerstwa" pewnie trudniej. Do tego,
nadal nie ustosunkowałaś się do poruszonych przeze mnie kwestii: czy masz jakieś dane na poparcie tego "bardzo dobrze sobie radzi" i czy wydawnictwo wydrukowało jakiekolwiek egzemplarze Twojej powieści. Czy mam rozumieć Twoje milczenie jako potwierdzenie?
Poza tym: i w USA i na Zachodzie self może być dużym powodem do zażenowania - jeśli jest zrobiony fatalnie.
I nigdzie, przenigdzie
nie stawia się go na równi z publikowaniem tradycyjnym. To inna ścieżka, inny model. Niektórzy wybierają go świadomie, niektórzy przekonani, że "debiutanci nie mogą się przebić" (bzdura), a są i pisarze, którzy decydują się na obie ścieżki. Jednak nikt nie twierdzi, że to to samo - wprost przeciwnie, większość podkreśla różnice między oboma modelami (żeby uświadamiać, z czym wiąże się wybór jednego lub drugiego).
W Polsce tak naprawdę brak całej rozbudowanej machiny, żeby selfa wydać dobrze: w USA jest wybór z naprawdę wielu redaktorów i projektantów okładek, są narzędzia marketingowe, itd.
Do tego mieszasz pojęcia. Self-publishing i vanity publishing to dwie różne rzeczy i nawet na Zachodzie vanity to wstyd, a wydawnictwa, które pobierają za to pieniądze są piętnowane jako naciągacze i oszuści. W kilku przypadkach vanity publishers byli naprędce zamykani (często odradzając się pod nową nazwą), a parę spraw pokończyło się w sądzie.
Eviva pisze:
Added in 4 minutes 50 seconds:
Owszem, sama teraz odradzam taką drogę, gdy mnie ktoś pyta. W Polsce to nie ma żadnego sensu i jest często zwykłą stratą pieniędzy. Chyba że ktoś chce po prostu wydać i się cieszyć, wtedy oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie.
Kiedy ja mówiłam o odradzaniu publikacji w RHP (bo to nic poza właśnie "radością z tego, że ktoś wydał po angielsku"), a nie o odradzaniu selfa.
Mam wielu znajomych (anglojęzycznych), którzy z różnych powodów zdecydowali się na tę ścieżkę wydawniczą. Znam nawet osobę, która miesięcznie na swoich książkach zarabia kilkaset funtów miesięcznie. Część chce zostać przy tym modelu, część chce również być wydana tradycyjnie (znam również przypadki, kiedy wydawany tradycyjnie autor wydał coś jako selfa), ale nikt nigdy nie zrównuje selfa z tradycyjnym. A już na pewno nie z vanity.
Navajero pisze: Wszędzie na świecie self jest traktowany inaczej niż normalny tryb wydawniczy ( tzn. prestiżowo stoi dużo niżej) z prostego powodu: nie ma tam żadnej selekcji. Płacisz i wydajesz co chcesz.
To nie do końca tak.
W vanicie - owszem, nie ma żadnej selekcji.
W selfie są dwa trendy: ludzie, którzy rzeczywiście napiszą cokolwiek i już chcą publikować (ale tacy to ani się nie przebijają, ani nie są przez nikogo traktowani poważnie), oraz tacy, którzy chcą się uczyć i rozwijać. Jeżdżą na konferencje (kolejna rzecz, w której w Polsce nie ma), kupują książki o pisaniu i - co najważniejsze - zatrudniają redaktorów. I to nie od razu redaktorów od poprawiania gramatyki, tylko takich, którzy spojrzą na fabułę, wątki poboczne, kreację postaci, itd. (ang. "developmental editor") Do tego jest więcej doświadczonych "beta-readerów", którzy właściwie robią to samo i powieść często przechodzi przez następujące etapy: pierwsza wersja, druga wersja, beta readerzy, trzecia wersja, developmental editor, czwarta wersja, czasem kolejna runda bet, redaktor językowy + korekta.
W efekcie anglojęzyczne "selfy" to książki porządne - nie wybitne, ale nie mające rażących braków (czyli można przyrównać do polskich przeciętnych debiutów albo średnioligowych pisarzy).
Jak napisał
MaciejŚlużyński, poziom w Stanach jest o wiele wyższy (choć swój procent koszmarków i gniotów też mają!).
Rubia pisze: MaciejŚlużyński pisze: nie należy przy publikacji "oszczędzać" na redakcji i korekcie, a raczej w to właśnie zainwestować, nawet choćby "kosztem" objętości dzieła. Przecież to, czy ktoś wyda osiem tysięcy na "druk ze współfinansowaniem" i je bezpowrotnie straci, zyskując w zamian etykietkę "grafomana" na jakieś dziesięć lat co najmniej, nie powinno być dla autora obojętne, prawda? Może lepiej dołożyć jeszcze trzy tysiące na redakcję i korektę, aby był choć cień szansy, że tekst się spodoba, a przynajmniej, że nikogo nie odrzuci cztery razy "był" w pierwszym zdaniu albo błąd ortograficzny na pierwszej stronie?
Podpisuję się pod tym wszystkimi ręcami. NIE WOLNO oszczędzać na korekcie i redakcji. Wprawdzie one też nie gwarantują, że książka awansuje o parę oczek w hierarchii bytów literackich, ale przynajmniej pomogą uniknąć kompromitacji.
Ja również się podpisuję.
Dobry self to spora inwestycja (która najwcześniej zaczyna zwracać się dopiero przy piątek czy szóstej książce).
Dobrego vanita chyba nie ma i raczej nie będzie.
Do reszty dyskutujących
Dlaczego wiele osób w dyskusji używa "self" i "vanity" zamiennie? To dwa różne modele, więc zrównywanie ich z sobą jest trochę irytujące i wprowadza chaos do dyskusji.