Odrabiając zadaną mi "pracę domową" właśnie skończyłem Kamienną Ćmę.
Mam wobec tej książki bardzo mieszane uczucia. Podstawowym problemem - tak sądzę - jest tu kwestia morału. Cała książka wygląda na niemalże podręcznik pewnej konkretnej, określonej doktryny filozoficzno-metafizycznej. Fabuła, fantystyczny świat itp. mają tu wartość drugorzędną, są tylko pewnym sposobem, za pomocą którego autor próbuje nauczać czytelnika.
Ryzykując kompromitację strzelam, że doktryną tą jest zwyczajna, znana od tysiącleci gnoza, ale jeśli ktoś bardziej ogarnięty w historii filozofii powie, że raczej coś zakrawającego o buddyzm czy dowolny odłam New Age, nie będę się kłócił. Zresztą nie ma to znaczenia dla mojego wywodu tutaj.
Przejrzałem recenzje na Lubimy Czytać: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/103441/kamienna-cma Wydaje mi się, że wiele z nich wynika z niezrozumienia tego charekteru książki przez czytelników. Co jakiś czas przewija się tam narzekanie, że chaos, że pseudointelektualne filozofowanie, z którego nic nie można zrozumieć, a więc bełkot. Ale - zakładając, że autor sam wierzył w doktrynę, której za pomocą książki nauczał - on nie mógł pisać inaczej. Wszak, o ile kojarzę, w gnozie kładzie się nacisk na osobiste dotarcie do mistycznej mądrości, na wewnętrzne oświecenie, zaś neguje obiektywne istnienie otaczającego nas świata, który jest tylko iluzją i więzieniem. Czegoś takiego nie da się nauczać jasno, przynajmniej o ile pozostaje się wyznawcą takiej teorii.
Ale nawet, jeśli istotnie nie da się gnozy jasno nauczać, to pewnie da się ją jasno opisać i takie opracowania istnieją. I tu dochodzimy do największego niebezpieczeństwa, jakie moim zdaniem ta książka przedstawia. Dzieło literackie może jakąś ideologię czy filozofię w mniej lub bardziej piękny sposób przedstawić, ale trudno wymagać, by miało być argumentem za przyjęciem danego światopoglądu. Nawet, jeżeli gnozę - czy dowolną inną propozycję światopoglądową - uznamy za godną wyznawania, to chyba nie byłoby wskazane uczynić tak dlatego, że Paweł Matuszek (czy ktokolwiek inny) opisuje ją w swoim dziele. Teza raczej nie jest jednocześnie argumentem za jej przyjęciem, zaś dzieła sztuki raczej nie są znane z wiernego przedstawiania świata. Już licentia poetica daje pozwolenie na wykoślawianie wszystkiego, a więc pewnie i płaszczyzny filozoficznej, ponadto artysta a filozof (czy też teolog, socjolog, ..., ...) to są zupełnie inne zawody i bycie mistrzem w jednym nie daje automatycznie mistrzostwa w drugim. Wreszcie ubranie tezy w szaty sztuki utrudnia przyjrzenie się jej samej, a więc i jej właściwą ocenę. Może więc wskazane byłoby raczej opierać swój światopogląd na innych przesłankach, niż dzieła sztuki?
Przeglądając pozostałe recenzje na tamtej stronie natkniemy się i na takie, które chwalą, że chociaż z początku książka wydawała im się bełkotem, to jednak, gdy ją przeczytali po raz drugi, trzeci, czwarty, to nagle zaczęli rozumieć i dostrzegać ukryte w niej mądrości. Odnoszę wrażenie, że oni także nie do końca zrozumieli, że celem książki jest promowanie pewnego określonego systemu filozoficzno-metaficznego więc... dali się autorowi prowadzić na sznurku. Nie zauważyli, że są indoktrynowani.
Niestety, jest to problem wszystkich artystów, którzy uważają, że mają misję. Ich zachowanie porównać można do księdza wygłaszającego kazanie, lewicowego dziennikarza piszącego pełne ocen artykuły w Krytyce Politycznej, guru przemawiającego do członków swej sekty, scjentystycznych ateistów piszących książki w stylu Boga Urojonego. Jednakże jest pewna różnica. Wszyscy, których wymieniłem są w pewnym sensie uczciwsi od artystów: wyraźnie mówią bowiem, że przekazują pewną konkretną propozycję światopoglądową i usilnie nakłaniają swych słuchaczy do jej przyjęcia. Dzieło sztuki nierzadko nie ma tej samej uczciwości. Może więc zrobić to samo, ale podstępnie. Zainstalować pewien światopogląd, lub choćby jego elementy w głowie odbiorcy, tak, że odbiorca nawet niekoniecznie się o tym zorientuje.
Ja miałem pewną przewagę na starcie nad wieloma spośród recenzentów z Lubimy Czytać. W bardzo ogólnych zarysach kojarzę, czym jest gnoza, toteż mogłem się zorientować, co się dzieje. Gdyby tak nie było, niewykluczone, że też dałbym się pociągnąć na sznurku.
Nie mam pojęcia, jakie może być rozwiązanie tego problemu. Od wieków sztuka służyła przekazywaniu pewnych idei i potępianie tego zjawiska jako takiego byłoby chyba niesłuszne. Zresztą i nierealne, bo nawet, jeśli autor nie chce świadomie nauczać, to chyba nie da się zrobić dzieła tak, by żadne poglądy twórcy do niego nie przeniknęły, nawet, jeśli dziełem tym jest głupawa kreskówka. Trudno wymagać, by na okładce każdej książki autor musiał obligatoryjnie określić się światopoglądowo, zresztą w wielu przypadkach światopogląd człowieka nie da się zamknąć w kilku zdaniach. Może więc ostatecznie problem leży raczej w czytelniku? Świadomy czytelnik zauważy, jakie teorie są mu podsuwane i zdoła przepuścić je przez pewien filtr poznawczy. Może to jest właśnie wartość lekcji języka polskiego w szkołach, a w szczególności znienawidzonych lektur szkolnych, by wytworzyć w uczniach krytycyzm i dystans do odbieranych przez nich dzieł i nauczyć ich zauważania idei, jakie autorzy odbiorcom podsuwają?
Paweł Matuszek "Kamienna Ćma"
1Awatar: Mirounga leonina.jpg (wykadrowany i ze zmniejszoną rozdzielczością przeze mnie) Autor oryginalnego zdjęcia Serge Ouachée, (CC BY-SA 3.0)