Hotel PRL - odcinek pierwszy (z naniesionymi poprawkami)

1
Rok 2007
Pewne liceum w Polsce

Coś uderzyło mnie w głowę. Po chwili wyciągnęłam z włosów kawałek kredy.
- Ile ty masz lat, imbecylu?! – Wstałam z ławki i spojrzałam na tego palanta. W tym tygodniu Alan siedział z Oliwią, która wydawała się pękać z dumy. Niedawno chodził z Wiolą, jeszcze wcześniej z Moniką, Laurą i… musiałabym wymienić większość dziewczyn z klasy, a to by potrwało.

Tak czy owak, co te dziewczyny widzą w tym pustaku? Ładny tyłek i wysoki wzrost? To zdecydowanie za mało.
Głupiutkie panienki, nie przeszkadza im, że koleżanki się na nim przejechały?

- Co tam? Zaczytałaś się w podręczniku od fizyki? A może już przeniosłaś się w inny wymiar?
- Zjeżdżaj! Nie trwoń mojego cennego czasu.
- Rozumiem, ty już jesteś z innego wymiaru, albo czekasz, aż cię tam zabierze… pan Alojzy - rzekł, a reszta klasy zaczęła się śmiać.
- Zjeżdżaj patafianie, mówię ci po raz drugi!
- Helcia, ty jesteś jakaś inna… Masz bardzo oryginalny gust. Daleko mi do podstarzałego dziwaka, który w wyciągniętym swetrze, gada sam do siebie, prawda?
Na te słowa nie wytrzymałam i złapałam za książkę, po czym rzuciłam nią w tego ćwoka, ale on zdążył się uchylić, a w tym momencie drzwi otworzyły się i podręcznik wylądował u stóp pana Alojzego. Nauczyciel podniósł książkę i spojrzał po klasie.
- Czym zasłużyła sobie wiedza, by nią tak pomiatać? – spytał, uśmiechnąwszy się. – Najważniejsze, że energia wam dopisuje, moi drodzy, bo dzisiaj będziemy przerabiać teorię względności.
- A nie prawo Oma? Czyli zamiast z jedną, to z dwoma! – Alan wtrącił, a większość klasy zaniosła się śmiechem. Nauczyciel nieco zażenowany, zamilkł i jakby przygasł.
„Nie pozwolę ci, śmieciu, upokarzać pana Alojzego!”
- To ja rzuciłam książką, nie powinnam, ale celowałam w tego bezczelnego… ćwierć mózgowca– dumna z siebie, stwierdziłam, wskazując na Alana.
- Heleno, nacechowane przemocą rozwiązania nie są dobre. Zła energia także oddziałuje na ciebie – stwierdził, ale po klasie poniosły się stłumione śmiechy.
- O tak, Hela ma za dużo złej energii, bo… nie może znaleźć chłopaka! – Alan nie zamierzał przestać.
- Helena na wszystko jeszcze ma czas, nie musi się śpieszyć. Ale za to lekcja już trwa w najlepsze, a my jeszcze w przysłowiowym lesie, dlatego bardzo proszę, otwórzcie podręcznik na osiemdziesiątej ósmej stronie…


Współczesność

- No nie! Fuj! – Zirytowałam się, gdy po zakręceniu kranu ujrzałam gromadzącą się w zlewie wodę oraz pływające na jej powierzchni paznokcie, włosy i martwe owady. - Biedny zlewie, ty chyba masz refluks – stwierdziłam dumna z suchara własnego autorstwa.
Natychmiast zamknęłam łazienkę, ale klamka niemal została mi w ręku, a do tego o mało co nie skaleczyłam się wystającym gwoździem. Zniechęcona usiadłam na łóżku, ale po chwili postanowiłam przyciągnąć do siebie walizkę i zacząć ją wypakowywać. Chciałam wyjąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy i iść spać, to był męczący dzień – od rana w drodze i jeszcze samochód płatał figle z tymi kontrolkami. Myślałam, że kontrolka może się jedynie przepalić i wtedy nie jesteś świadom niebezpieczeństwa, ale ona potrafi się też bez powodu włączyć i zawiesić na amen.
- No jak tam? – ojciec, wsadziwszy nos w drzwi, spytał.
- Dobrze – odparłam bez przekonania, ale nie tak wyobrażałam sobie początek wyjazdu.
- U mnie się zlew zatyka.
- Tutaj to samo. Przecież przyjeżdżamy do tej babki po raz któryś, a ona tak nas olała? Może wyglądamy na dwójkę nudziarzy i biedaków– sami sobie wszystko gotujemy i nie zamawiamy pierogów od mieszkającej na piętrze Ukrainki…
- Zapłaciłaś zaliczkę w wysokości jednego noclegu? – ojciec, przerywając mój monolog, spytał.
- Owszem.
- No to jutro poszukamy sobie czegoś innego.
- Będzie ciężko, nadeszły ostatnie piękne dni października. W uzdrowisku roi się od podjaranych spacerkami emerytów. No chyba, że wybierzemy jakiś drogi hotel z kategorii: nie ma tylu chętnych na takie wygody.
- Nie będę przepłacał za dodatkowe torebki herbaty i przeterminowane saszetki kawy, codzienne sprzątanie w postaci wymiany ręcznika i możliwość skorzystania z basenu, w którym woda jest średnio czysta.
- Ok, ja nic nie mówiłam, ale... chyba nie chcesz wrócić do domu? – Na mojej twarzy widniało szczere przerażenie.
- Bez obaw.

Następnego dnia, babka zapewniała, że po południu ktoś przyjdzie do tych zlewów, ale tata i ja byliśmy nieugięci.
Gdy wsiedliśmy do auta, pytająco spojrzałam na ojca. Wyglądał, jakby nad czymś intensywnie rozmyślał. Po chwili stwierdził, że pamięta, jakobyśmy mijali po drodze coś w charakterze ośrodka wczasowego, tak z kilometr od miasteczka. Zapytałam, czy ma na myśli spory poszarzały budynek nieopodal ruchliwej trasy. Odparł, że owszem.

Cóż, jeszcze wczoraj raczej nie pomyślałabym, że obiekt jest otwarty, bo przynajmniej z zewnątrz wyglądał na nieco zaniedbany.
Trochę zaniepokoiłam się, żebyśmy nie wylądowali jeszcze gorzej, ale nieszczerze odparłam, że co nam szkodzi? Sprawdźmy! Witaj przygodo! I tym podobne okrzyki zdesperowanej turystki.
Wjazd był dość ciasny. Skręciliśmy i skierowaliśmy się w stronę parkingu. Jak się okazało, budynek od strony recepcji nie wyglądał aż tak źle. Aczkolwiek nasz samochód towarzystwa na parkingu nie miał.
Na podwórzu ośrodka, położonym na pagórku, rosły okazałe świerki, a trawa była równiutko skoszona. Gdy weszliśmy do budynku, przywitały nas boazerie na ścianach i obudowane rury, wychodzące z podłogi. Mimo tej całej „archaiczności” to miejsce miało coś w sobie – jakby własną, choć nieco uśpioną duszę, czy też inaczej mówiąc – klimat.
Młoda recepcjonistka dała nam klucze do pokoi, oraz wyjaśniła, że na parterze jest aneks kuchenny. Idąc schodami, na ścianie dostrzegłam spory obraz. Przedstawiał on obiekt, właśnie od strony recepcji. Spojrzałam na przypisek „Ośrodek Wczasowy Sielanka, 1988 rok.”

„Jakby prawie nic się tu nie zmieniło: ten sam kolor ścian frontowych – przybrudzony biały oraz bardzo charakterystyczne „obramowania” okien – taki ni to buraczkowy, ni to brązowy kolor farby.

- Zobacz, ktoś dumnie sportretował ten obiekt – zauważyłam.
- Tak – ojciec odparł i na dłuższą chwilę utkwił wzrok w obrazie, po czym jakby otrząsnął się z zamyślenia. – Jejku, nie stójmy tu z tymi torbami!

Coś mnie podkusiło, żeby wyciągnąć rękę do tego obrazu. Lekko dotknęłam go palcami.
- Malowany na olejno - stwierdziłam, ale ojciec już wkraczał na korytarz. Pobiegłam za staruszkiem.
- Ja mam szesnastkę, ty siedemnastkę – oznajmił.

Rozgościłam się i po sprawdzeniu pokoju, z ulgą stwierdziłam, że nie dolega mu żadna usterka, było czysto i schludnie. Wszystko to wyznaczało standard, którego niekoniecznie można by się spodziewać, oceniając obiekt po… okładce. Na zlewie leżały dwa mydełka. Uznałam, że jedno wezmę sobie na pamiątkę. Były też dwa papiery toaletowe, ale spokojnie, żadnego z nich nie zamierzałam zabierać do domu.

Dochodziła godzina dziesiąta. Słońce nieśmiało wyszło zza chmur, co uznałam za znak - pora urządzić sobie spacer. Natomiast tata nagle stwierdził, że potrzebuje drzemki. Ciekawe, co go tak zmęczyło? Pewnie to patrzenie na obraz.
Wyszłam przed ośrodek i z uznaniem spojrzałam na okazałe świerki. Drzewa, posadzone całkiem luźno, zdawały się dumnie prezentować swoje rozłożyste gałęzie, ale część promieni słonecznych prześwitywała przez nie i osiadała na zieloniutkiej jeszcze trawce, podszytej cienką warstwą mchu.

„Ciekawe ile te drzewa mają lat, skoro w osiemdziesiątym ósmym były niemal tak samo potężne.”
Ale nie tylko okazałe świerki zasługiwały na uwagę. Tuż przy drodze płynął strumień, zdając się melodyjnie szeptać w tylko jemu znanym języku. Bez wątpienia była to pieśń o górach, ciszy i spokoju. Dlatego bardzo przypadła mi do gustu. Gdy wyszłam na chodnik i znalazłam się na wysokości skrętu do ośrodka, po lewej stronie od koryta rzeki zaczął się pagórek, obrastały go iskrzące złotem klony, część liści spoczywała już na nabrzeżu, pokrywając je odświętnym dywanem. Inne dostały się w nurt i żeglowały z prądem. Natomiast po prawo biegła droga asfaltowa, a za nią, przyodziane wąskim paseczkiem świerkowego młodnika, zaczynało się strome zbocze, nieco powyżej lasku przechodziło w polanę, natomiast na jego szczycie widniał rząd okazałych drzew, które niczym dzienne latarnie, łapały w swoje korony słońce. Z cichej, pełnej zachwytu i jak błędnie sądziłam, samotnej kontemplacji przyrody, wyrwał mnie czyjś głos.
- Do pracy pani idzie?
Zmarszczyłam brwi i odwróciłam się. Przed ośrodkiem stał mężczyzna w wieku mojego ojca.
- Nie, skądże! Ale w tak pięknej okolicy to chciałabym pracować.
- To mogę się z panią zamienić – wycedził.
- No nie wiem, czy miałabym odpowiednie kwalifikacje – odparłam, uświadomiwszy, sobie, że ten fach majster krzątał się w pobliżu recepcjonistki i chyba coś tam naprawiał w komputerze.
„ A więc, chłop, kolokwialnie mówiąc, jest szefuniem z ośrodka."
- Się pani douczy. – Lekceważąco machnął ręką.

„Facet nie docenia tego, co ma: spokoju i pięknej okolicy. Czyżby marzyła mu się robota w korporacji z toksycznymi kolegami i koleżankami, no i dumne spoglądanie z dziesiątego piętra na szare i zanieczyszczone miasto?”

Na spacerze zrobiłam rundkę po parku zdrojowym, tam także jesień pomalowała drzewa na moje ukochane barwy – złoto i czerwień i takie same dywany rzuciła pod nogi kuracjuszom. Po drodze nabrałam w plastikową butelkę wody źródlanej. Nie za dużo, ponieważ zaledwie po dniu, robi się ona czerwona, z racji dużej zawartości żelaza.

Ostrożnie zapukałam do pokoju ojca. W końcu ile można spać? Nikt mi nie odpowiedział. Złapałam za klamkę, ale było zamknięte. Nagle uznałam, że staruszek siedzi w kuchni, więc i ja postanowiłam tam zawitać. Myliłam się, ojca nie było.

„No i gdzie on śmiał pójść beze mnie?! Aż tak się przyzwyczaiłam do tego człowieka? A pomyśleć, że jako małolata byłam przekonana, że ucieknę od niego, gdy tylko skończę osiemnastkę i już nigdy nie odwiedzę biedaka, tak żeby mu było przykro i wiedział, że od zawsze złościłam się na niego o te wszystkie sztywne zasady i zgorzkniałość.”

Zniecierpliwiona postanowiłam sięgnąć po telefon. Dzwonek rozbrzmiał na korytarzu. Przyłożyłam ucho do drzwi, ale niczego więcej nie usłyszałam.

„ Może zemdlał i leży w pokoju nieprzytomny?”
W końcu zdecydowałam, że pójdę do recepcji i poproszę o zapasowy klucz, żeby tylko móc sprawdzić, czy staruszkowi nic się złego nie dzieje.
Już na korytarzu na parterze usłyszałam jakieś głosy. Ostrożnie zapuściłam żurawia, a tam, na kanapie przed telewizorem siedział szefunio i… mój ojciec. Oglądali jakiś program.

- Tu jesteś! – zawołałam.
- Pan był naprawić telewizor, ale większość kanałów nie działa, więc powiedział, że mogę tu przyjść i popatrzeć.
- Bo tutaj jest wszystko, Netfliksy, HBA i te jeszcze inne... – stwierdził fach majster.
- No proszę, wyszedłeś tato do ludzi. Miło patrzeć, jak się uspołeczniasz – stwierdziłam uszczypliwie.
- Oglądamy program o teorii względności, może popatrzysz z nami, córciu?
- Czy teraz młodzież interesuje się fizyką? – wypalił kierownik.
- Młodzież… Nie wiem, trzeba by o to jakąś zapytać. Ale ja mogę z wami popatrzeć.
Mimo moich szczerych chęci, po zaledwie minucie podsumowań i banałów o tym, że czas nie biegnie wszędzie tak samo i może ulec zagięciu w tunelach czasoprzestrzennych, nie dowiedziałam się niczego nowego.
- To wszystko jest dla mnie logiczne, czas płynie względnie, zależnie od ośrodka… Ale kiedyś dyskutowałam na pewnym forum z typem, który miał kota w avatarze. Ten facet jest zwolennikiem teorii istnienia światów równoległych i wielowymiarowości w wydaniu nieskończonym - każdy nowy wymiar ma być kolejnym odbiciem świata, jego przedłużeniem czy coś w tym stylu… - Spojrzawszy pytająco, urwałam niepewna, czy mam kontynuować.
- Mów dalej – zachęcił mnie ojciec.
- Pamiętam, jak zwróciłam temu kociarzowi uwagę, że kartka to nie jest przykład dwuwymiarowości, bo ma swoją grubość, a on mi na to, że cień jest takim przykładem – nie można go ująć, ale za to posiada długość i szerokość. I naprawdę na tamtą chwilę poczułam się, że tak powiem, zagięta. Ale jak sobie później to przemyślałam, to przecież cień nie jest materią! Natomiast światło, pod kątem kwantów oczywiście, nią jest! I te cząstki, choć maleńkie, też mają swoją grubość! – Z dumą skończyłam wywód.
- A to tylko materia ma być wymiarem? Przecież czas nie jest materią – ojciec zaprotestował.
- No nie jest, ale ujmuje w pewne ramy materię.
- A cień nie ujmuje w ramy granic światła?
- Tato, o czym my gadamy? Chcesz być jak ten typ co ma… kota?
- Kota Schroedingera? A pamiętasz, jak miałaś taki epizod przed klasą maturalną? Miałaś zdawać fizykę, a potem tak nagle ci się odwidziało i ze świetnych ocen wskoczyłaś na tróje na szynach.
- To było dawno temu – lekceważąco padło z moich ust.

Chcąc nie chcąc, przypomniałam sobie czasy licealne. Pan Alojzy Ferenc - mój ówczesny nauczyciel fizyki, po tym jak fuksnęło mi się i raz dostałam piątkę, a jakimś cudem, dwie inne prymuski, które zawsze były najlepsze, otrzymały ze sprawdzianu czwóry, facet nagle uznał, że jestem jakimś objawieniem.
W głębi duszy wiedziałam, że się myli, nigdy nie byłam tak zwanym „ścisłym mózgiem.” Powinien pokładać nadzieje w kimś innym.
Żal mi było tego starego kawalera, z którego potajemnie śmiali się uczniowie – mimo średniego wieku, chłop nikogo nie miał i nadal mieszkał w licealnym internacie, jak inni uczniowie. Na przerwie, zamiast rozmawiać z kolegami i koleżankami z pokoju nauczycielskiego, gadał sam do siebie, a poza tym, żeby być jeszcze dziwniejszy, ubierał się w zbyt luźne i powyciągane swetry. W głębi duszy, desperacko nie chciałam go zawieźć, ale paradoksalnie wyszło dokładnie na odwrót.
Ceniłam pana Alojzego za inteligencję i klasę oraz delikatność - nigdy nie podniósł głosu na żadnego ucznia, nawet na tego najbardziej nierozumnego lub chamskiego.
Fizyk nie zasługiwał na to, by jakieś pustaki się z niego naśmiewały, a pewien nasz klasowy przystojniak, który był po prostu rozpieszczonym przez mamuśkę nic niewartym ćwokiem wykpiwał tego nauczyciela przed klasą. Wciąż pamiętam, jak Alan na przerwach podśpiewywał coś w stylu: „Alojzy to dziwak i niedorajda, nie chciała go nawet najbrzydsza z bab łajza.”
Natomiast ja skończyłam, jak skończyłam: według pana Alojzego, jako dziewczyna, która jest wyjątkowo zdolna, ale bardzo leniwa. Zawiodłam go ponieważ… tak naprawdę nie chciałam, żeby kiedykolwiek pomyślał o mnie inaczej: jako o tej, co do której się pomylił, więc pozostało mi tylko jedno – stać się niezaangażowaną i nieprzykładną uczennicą. Dzięki temu mogłam na zawsze pozostać tą zdolną, ale niezwykle leniwą. Wtedy, dla mnie nastoletniej, pomimo ogromnego bólu w sercu, to było najlepsze rozwiązanie.

- Co się tak, córciu, zamyśliłaś?
- Pamiętasz pana Alojzego Ferenca?
- Jakże miałbym nie pamiętać? Dziesiątki razy wzywał mnie na wywiadówkę i martwił się, że pewnie wpadłaś w złe towarzystwo i używki, skoro tak opuściłaś się w nauce, a ja uspokajałem go, że nie ma takiej opcji.
- Może nie trzeba było tak szybko się poddawać i dziś zostałaby pani słynnym naukowcem? – szefunio zażartował. Całe szczęście że nie przeszedł ze mną na „ty”, jak widać, zauważył, że gadki o młodzieży nie były w moim guście.
- Marzę, by zostać pisarką – stwierdziłam, jakby tego mężczyznę miało to cokolwiek obchodzić.
- Świat nie jest łaskawy dla artystów – nagle stwierdził.
- To pana obraz, przedstawiający ośrodek z osiemdziesiątego ósmego, wisi na półpiętrze?
- Nie – zdawkowo odparł.
Ojciec podziękował mu za wspólne oglądanie, po czym oboje poszliśmy do kuchni, by przyrządzić kolację.
- Powiedział, że ten obiekt kiedyś tętnił życiem, ale teraz to… on umiera.
- Facet czy ten dom wczasowy? Bo nie wiem, jakiego kalibru wieniec zamówić?
- Nie wiedziałem, że z mojej córki jest taka złośliwa paskuda…
- A ja, że z mojego ojca taki empatyczny człowiek…

Po kolacji postawiłam przed nami herbaty. Upiłam kilka łyków swojej. - Dosypywałeś mi cukru? Ja bym sobie tyle nie naładowała – zdziwiłam się.
- Ja miałbym ci dosypywać cukru?! – spytał z takim wyrzutem, jakby zamiast słodzidła, chodziło o arszenik.
Postanowiłam wylać herbatę i zrobić sobie nową, w ogóle niesłodzoną. Okazało się, że taka najlepiej mi smakuje.

- Kurczę, byłam w miasteczku i nie kupiłam bułek na rano – nagle oznajmiłam.
- To jutro kupisz.
- Nie, chcę sobie pospać, zamiast zarywać ranek, dlatego dzisiaj pojadę do biedronki i wrzucę je do zamrażarki, będą świeże.
- Tylko zaraz wracaj, jest już ciemno. Nie spaceruj sama po parku.
- Tato… Tak, na pewno zostanę dłużej: najpierw posnuję się w ciemnościach, a potem pobaluję z emerytami w tej tancbudzie naprzeciwko pijalni. – Krzywo się uśmiechnęłam.
Zgodnie z założeniem, ruszyłam do auta, ale przy wyjściu z budynku spotkałam pewną kobietę.
- Podoba się pani u nas? – spytała.
- Jasne: przyroda, cisza i spokój. Czego chcieć więcej.
- To miło. Innym, szczególnie młodym, się tutaj nudzi – stwierdziła ponuro. - Ostatnio mieliśmy takich z dzieciakami. Narzekali, że wszędzie daleko, a tu przecież mamy piękny park, plac zabaw, aleję spacerową na wzgórzu, urokliwą ścieżkę przy strumyku i miasteczko o rzut beretem…
- W dupie się im poprzewracało, nie doceniają tego, co naprawdę się liczy – Uśmiechnęłam się do niej. Na spracowanej i zmęczonej twarzy tej kobiety, chociaż na chwilę, pojawił się uśmiech.
Gdy ruszałam z parkingu, dostrzegłam, jak kobieta, z którą przed chwilą rozmawiałam, dotarła do mostka, znajdującego się przy wyjeździe z ośrodka. Mijając ją, zatrzymałam się i odsunęłam szybę.
- Podwieźć panią do miasteczka?
- Dziękuję, ale nie trzeba, znajomy zaraz będzie.

Gdy wróciłam, rzecz jasna nie mając ochoty szwendać się w nocy po parku, czego, nie wiedzieć czemu, obawiał się mój ojciec, uporządkowałam sobie rzeczy w pokoju, a potem rzuciłam okiem na tę „Córkę mrozu” - pożyczoną książkę, z którą strasznie się męczę, nawiasem mówiąc.
Musiałam jednak usnąć przy lekturze. Uznawszy, że jest środek nocy, postanowiłam zamknąć oczy i spać dalej – rano się ogarnę. Niestety po około godzinie przewracania się z boku na bok, miałam dość – sen opuścił mnie na dobre. Wstałam z łóżka i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, usiadłam na krześle.
Nagle jakaś melodia zadźwięczała w moich myślach, zaczęłam ją nucić. Szybko zorientowałam się, że przypomniała mi się piosenka „Champagne” Marinny - pewnej artystki, której lubię od czasu do czasu posłuchać. Nagle zachciało mi się puścić na komputerze ten kawałek i kolokwialnie mówiąc, do niego powywijać.
Głośność ustawiłam nie za dużą, ale jakby i tak nie była odpowiednia, to najwyżej ojciec zapuka do pokoju i tylko on może mieć o to pretensje na tym całym piętrze.
- Drinking champagne! – Zaczęłam śpiewać i podrygiwać w takt melodii. Tekst tej piosenki nie jest dla mnie zbyt istotny, ale bardzo cenię sobie warstwę melodyczną, która przywodzi na myśl pop lat osiemdziesiątych - może to celowy zabieg? Jedno jest pewne, ten kawałek porywa mnie do tańca jak żaden inny.
Gdy już się wyszalałam, straciwszy przy tym z tysiąc kalorii oraz szklankę potu zapewne, noc za oknem zaczynała po woli rzednąć, a mnie strasznie zachciało się pić. Ale nie szampana tylko… herbaty.
Ostrożnie wyszłam na korytarz, po omacku kierując się do stolika, gdzie stał czajnik. Fotokomórka, która jeszcze tego wieczoru zapalała się w korytarzu w okolicy moich drzwi, nie działała. Doszłam do miejsca ze stoliczkiem, ale mebla tam nie było, jak i czajnika, który wcześniej stał na nim.
- Brak szacunku dla gości! Zabrać im stolik i czajnik sprzed nosa… - mruknęłam sama do siebie. Postanowiłam ruszyć do kuchni, ale nagle rozbłysnęło światło.
- Spać pani nie może? – stojąc, jak zauważyłam, przy włączniku, spytała jakaś młoda kobieta. Włosy miała poowijane w coś przypominającego plastikowe wałeczki. Przyjrzałam się jej, wyglądała trochę znajomo, ale nie była to recepcjonistka.
- No nie mogę. Fotokomórka chyba się zepsuła.
- Foto… co? – spytała.
- Czajnik został stąd zabrany?
- Stąd? Tu nie było czajnika.
„To jakiś żart?” Spojrzałam na nią krzywo.
- Ja też idę do kuchni. Akurat jem śniadanie, później to się dopiero zacznie, prawdziwy kociokwik… Ludu jak brudu – stwierdziła.
„A więc jakaś młoda pracownica tego ośrodka.”
- Turyści mają przyjechać? – spytałam nieco zaniepokojona, bo mnie, dość specyficznej osobie, najlepiej odpowiada samotność i święty spokój.
- Już są, mamy pełne obłożenie aż do końca miesiąca – odparła z uśmiechem.
- Acha… Rozumiem. – Kolejny raz krzywo popatrzyłam na tę żartownisię, ale nic więcej nie powiedziałam. Przez głowę przeszło mi, że „gen Z ”urządza jakiś dziwaczny prank, jakże charakterystyczny dla pokolenia dzisiejszych nasto i dwudziestolatków. Byłam gotowa na to, że zza ściany zaraz wyskoczy tu jakaś grupka małolatów i będą mieli ubaw po pachy. Ale tak się nie stało.

Gdy obie zeszłyśmy do kuchni, dotarło do mnie, że ta wygląda inaczej, jakby ktoś zrobił z niej… muzeum PRL-u. Lodówka, wręcz o archaicznym wyglądzie, buczała niesamowicie głośno. W miejscu kuchenki indukcyjnej stało coś, co przypominało metalowy piec z drzwiczkami i taką dużą rurą. Po mikrofali nie było śladu, stół też wydawał się jakiś inny i krzesła także. Na tej dziwacznej kuchni stał czajnik, ale bynajmniej, nie elektryczny.

- Jestem Ola – dziewczyna przedstawiła się.
- Helena – odparłam, wpatrując się w to wszystko z coraz większym przerażeniem.
- Zagotować więcej wody? – spytała.
- Tak, poproszę.
- Jak na maj, jest wyjątkowo chłodno, ale Darek już dwadzieścia minut temu zszedł do kotłowni, zaraz będzie cieplej. Wszystko w porządku? Bardzo pani zbladła.
- Nic się nie dzieje. Muszę tylko… na chwilę wyjść i przewietrzyć się, ale zaraz wrócę – odparłam, po czym niemal biegiem ruszyłam na korytarz. Przystanęłam, utkwiwszy spojrzenie w miejscu, gdzie powinien wisieć obraz.
Podeszłam do ściany i wyciągnęłam w jej kierunku rękę, jakbym nie ufała własnym oczom. Miałam, wrażenie, że wszystko, co widzę, nie jest prawdziwe, jakby na wzrok nałożono mi jakiś złośliwy filtr. Po chwili namysłu postanowiłam wyjść przed budynek.

Rześkie powietrze nieco mnie otrzeźwiło. I wtedy ze zgrozą spojrzałam na parking. Dostrzegłam tam z kilkanaście autobusów, takich już bardzo staromodnych, podobnie rzecz miała się z nielicznymi osobówkami. Natomiast mojego auta nie było, na jego miejscu stał jakiś samochód, takie małe coś, co jeszcze kilkanaście lat temu można było spotkać na naszych drogach; niech mi spece od motoryzacji wybaczą tę ignorancję.

- To niemożliwe! Zwariowałam, albo mam porąbany sen! Tak, to na pewno sen! – ledwie przytomna wymamrotałam, po czym pobiegłam z powrotem do kuchni.
- O, jest pani, bo już zaczynałam się martwić – stwierdziła dziewczyna.
- Pani Olu… To może będzie dziwne pytanie, ale… który mamy rok?
- Jak to, który rok? A, rozumiem! To sugestia, że w kuchni powinien wisieć kalendarz. Świetny pomysł! Wiedziałam, że czegoś tu brakuje. Przyniosę z domu.
- Jakby to powiedzieć… Cierpię na coś w rodzaju zaników pamięci i czasem pewne rzeczy mi się mylą, bo kiedyś miałam upadek z wysokości i on… napsuł mi w głowie.
- Rozumiem, życie z taką przypadłością musi być uciążliwe.
- Ach, żeby pani wiedziała, ale… nie narzekam, proszę tylko powiedzieć, który… - Drugi raz, to, jakże absurdalne pytanie, już nie chciało przejść mi przez gardło.
- Jest drugi maja, tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego. Załatwię ten kalendarz, obiecuję!
- Świetnie – odparłam bez entuzjazmu.
- Pani znowu gdzieś idzie? – zapytała, widząc, jak odwracam się.
- Tak, zaraz wrócę, bo… nie jestem pewna, czy zamknęłam drzwi od pokoju.

Natychmiast pognałam na piętro i zdesperowana, dopadłam swoich drzwi. Stanęłam przed nimi blada jak ściana.

„A co jeśli tam będą obcy ludzie z tamtych czasów? Zwariowałam! Nie ma tamtych czasów i tamtych… ludzi! Muszę się uspokoić. Ale nie potrafię! Cała trzęsę się jak narkoman na głodzie. Już wiem! Żeby się zdystansować, zaśpiewam sobie tę piosenkę, najwyżej zaraz zabiorą mnie stąd do wariatkowa.”
- Drinking champagne… To forget yesterday… A remember the day…. The day I ran away...

Czułam, że chyba coś pokręciłam z tekstem, ale jakie to miało znaczenie? Zamknęłam oczy i złapałam za klamkę. Drzwi otworzyły się, stałam tak, nie chcąc nawet spojrzeć na to, co zobaczę, ale niczego nie usłyszałam: żadnych zdziwionych lub oburzonych głosów.
Nieśmiało otworzyłam oczy.
To był mój pokój. Na stole leżała komórka i ładował się komputer. Gwałtownie odwróciłam się i spojrzałam za siebie – na suficie zapaliła się fotokomórka, w oddali, na stoliku, dostrzegłam czajnik. Machinalnie nalałam do niego wody i włączyłam urządzenie.

- Co to miało być?! O Boże! – Choć nie jestem wierząca, opadając na fotel w korytarzu, westchnęłam.
- Nie możesz spać? – Usłyszałam. Ojciec wychylił nos ze swoich drzwi.
- No nie.
- Słońce, idź do kuchni, ten czajnik strasznie szumi. I… nie martw się, nie obudzę cię na śniadanie, będziesz mogła się wyspać.
- Ok, dzięki tato.

Czułam, że muszę sprawdzić, czy to pomieszczenie znowu nie zamieniło się w jakieś PRL-owskie muzeum. Odetchnęłam z ulgą, gdy już od progu dojrzałam mikrofalę i normalną kuchenkę.
- Może dostałam jakichś halucynacji? – mruknęłam sama do siebie i odwróciłam głowę do ściany. Dostrzegłam na niej kalendarz. Dałabym się pokroić za to, że wcześniej go tu nie było.
„Cholera, musiał być, tylko jak jedliśmy kolację, to go przeoczyłam. Ale jakim cudem?!”
Niczym niewierny Tomasz, dotknęłam kalendarza. Ściana pod nim miała znacznie żywszy kolor.
„To jakiś obłęd!”
Po chwili usłyszałam kroki. Stanęłam jak na baczność, ale ujrzałam zaspanego, człapiącego się ojca.

- Też wypiję herbatę, chyba się wybudziłem, ale i tak nie spałem dobrze – stwierdził, masując skronie. - O, zawiesili tu kalendarz? Nawet pasuje - dodał.
- Czyli ty też zdajesz sobie sprawę, że go tu wczorajszego wieczoru jeszcze nie było?
- Córciu… wypij sobie tę herbatę i lepiej w końcu idź się wyspać.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wprawki, czyli ćwiczenia warsztatowe”

cron