
Łóżko było różowe. Na ramie z jasnego drewna, z wysokim, miękkim zagłówkiem, obrobionym po bokach złocistym splotem z połyskliwego sznurka.
Gdy Sonia Silwestrowna zaprezentowała swój nabytek, Gudkow poczuł, że serce zatrzymało mu się na ułamek sekundy, a mózg przeszyła jedna myśl: „Ja śnię!”. Niestety, nie śnił.
Na tle spokojnego seledynu sypialnianych ścian łóżko, na którym zamierzała spać Sonia, wyglądało niczym doklejona do filiżanki z sewrskiej porcelany tania, odpustowa błyskotka. Błyskotka, której nie sposób usunąć.
Kapa i poduszki nie przedstawiały się wcale lepiej: były w kolorze skrzepłej krwi, a do tego uszyte z połyskliwego materiału.
– Boże jedyny… – wyrwało się Filipowi Filipowiczowi.
– Czyżby ci się nie podobało? – Sonia spojrzała na męża z jadowitym uśmiechem na pięknych wargach.
– Pozwól mi to przemilczeć.
– Ależ ono jest modne! – zachwycała się. – Ten pastelowy róż…
– Jest okr… Nie, ja przecież miałem milczeć. Nie pytaj mnie o nic, Sonio. Mam tylko nadzieję, że jest wygodne i będzie ci się na nim dobrze spało.
– Jest bardzo wygodne. Wprost zakochałam się w tym wysokim zagłówku. Prawda, że przypomina swym kształtem portal katedry w Saint-Denis?
Gudkow poczuł, że robi mu się słabo. Poszukał wzrokiem fotela i powoli poszedł w jego stronę, szerokim łukiem wymijając okropnie różowe łóżko. Po drodze mało nie zaplątał się w przeklętą firankę. Gdy wreszcie usiadł, wziął kilka głębokich oddechów.
– Saint-Denis – szepnął, drżąc. – Saint-Denis… Jak możesz je porównywać do tego przeklętego zagłówka?!
Sonia uśmiechnęła się, jej oczy patrzyły na skuloną w fotelu postać męża. Triumfowała.
– Tak sobie skojarzyłam. Prawda, że to oryginalne? Nie wpadłbyś na to sam, prawda?
Ukrył twarz w dłoniach.
– Jezu Chryste… – jęknął. – Dlaczego, Sonieczko? Cóż ja ci złego zrobiłem, powiedz?
– Dlaczego? Bo tak mi się podoba – powiedziała i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Gudkow jeszcze długo siedział nieruchomo, tępym wzrokiem wpatrując się w pachnące nowością okropieństwo, na którym miała spać jego żona – ta piękna, ubóstwiana przezeń kobieta o ślicznych oczach! Nie ulegało wątpliwości, że wybrała je specjalnie by go drażnić. Wiedziała, jak bardzo nie mógł znieść bezguścia.
Był tak wstrząśnięty, że prawie nie tknął obiadu i wyszedł z domu wcześniej niż zazwyczaj. Błąkał się po mieście, nie mogąc znaleźć niczego, co by go uspokoiło. Wreszcie poszedł do biblioteki. W cichym szmerze jednostajnie przewracanych kartek, w zatęchłym zapachu kurzu i atramentu, poczuł się lepiej. Barwne reprodukcje znajomych obrazów ukoiły rozchybotane nerwy.
Przeglądał właśnie album zbiorów dziewiętnastowiecznych malarzy muzeum w Luwrze, gdy natknął się na coś, co ponownie wyprowadziło go z równowagi. Narodziny Wenus Cabanela… Leżąca na wznak długowłosa kobieta o jasnej, niemal porcelanowej cerze przyciągała wzrok niczym magnes. Jej długie, rudawe włosy – tak podobne do włosów Sonii – wiły się na spienionej, łagodnej fali niby ramiona ośmiornicy, gotowe pochwycić wzrok patrzącego. Rzucane spod zgiętego ramienia wstydliwe spojrzenie zdawało się prowokować, kusić. Unoszące się nad nagą boginią putta miały we wzroku coś niedziecięcego, coś, co przez swą pozorną niewinność tylko wzmagało zmysłową atmosferę obrazu.
Gudkow zatrzasnął album i przyłożył zimną dłoń do czoła. Przypomniał sobie nagle pragnienie, które owładnęło nim w chwili, gdy Sonia wiązała mu krawat. Sklął się zaraz za tę myśl, wychłostał pamięć wspomnieniem tamtego przeklętego dnia z dalekiej przeszłości. Podniecenie opadło, krtań ścisnął spazm obrzydzenia. Wszystko wróciło na dawne tory. Z pozoru wróciło.
Podczas wykładu wielokrotnie szukał właściwych słów, pstrykał palcami i nie mógł połączyć wątków. Wyszedł w zupełnym zamroczeniu, nie mogąc zebrać myśli.
Do domu wrócił późno, mając nadzieję, że Sonia już dawno zasnęła. Nie spała jednak ani nawet nie rozebrała się do snu, tylko półleżała na zasłanym łóżku, czytając książkę. Gudkow po cichu przemknął się w stronę swojego łóżka i zaciągnął zasłonkę. Była jednak na tyle przezroczysta, że widział podświetloną pastelowym blaskiem nocnej lampki postać żony.
Siedząc w fotelu, widział, jak wstała, przeciągnęła się i powoli, jakby świadoma tego, że patrzył, zdjęła bluzkę. Miękkie, tycjanowskie światło padło na jej delikatne ramiona, odbiło się mocną bielą od jasnej halki. Jedno z ramiączek zsunęło się, Sonia nie poprawiła go, ale spokojnie, z wyrachowaną powolnością, zdjęła pończochy – zwijała je wolniej niż wymagała tego delikatność jedwabiu, a stopę postawiła na łóżku, stojąc bokiem do zasłonki, choć równie dobrze mogłaby po prostu usiąść na materacu. Tak byłoby nawet wygodniej, nie chwiałaby się na jednej nodze.
Nagle Gudkow zrozumiał, że nie powinien w ogóle jej podglądać. Już dawno nie miał do niej prawa – przecież fakt, że wróciła z Paryża, nie znaczył nic ponadto, że skończyły się jej pieniądze. Nie miała za co grać i tylko dlatego wróciła.
A mimo to nie potrafił oderwać od niej wzroku. Gdy sięgnęła do mosiężnej spinki i jasne, rudawe włosy rozsypały się na jej półnagich ramionach, poczuł, że traci artystyczną obiektywność spojrzenia. Piękno Sonii w jednej chwili przestało go zachwycać jako malarza. Usłyszał huk własnej krwi w skroniach, chciał czym prędzej odwrócić wzrok.
Nie zdążył. Sonia, lekko zsuwając ramiączko halki, spojrzała mu prosto w twarz – widział zimny błysk w pięknych, zimnych oczach. Zrozumiał, że celowo nie zgasiła lampki, że celowo czekała i na pewno miała w tym przedstawieniu jakiś cel, ale to już nie miało znaczenia.
Przestał myśleć, rozkazy ciału wydawał już nie rozum, lecz pożądanie. W jednej chwili wstał i znalazł się po drugiej stronie zasłonki.
Sonia uśmiechnęła się, wyciągając ku niemu białe, pachnące różanym olejkiem ręce. Poczuł dotyk drobnych, wypielęgnowanych dłoni na swojej twarzy. Pocałunek ostatecznie zagłuszył głos rozsądku.
Rozbierał ją pospiesznie, z prawdziwie zwierzęcą zachłannością przyjmował pieszczoty chłodnych, gładkich rąk oraz miękkich niczym różane płatki ust. Całował, upijał się zapachem jej ciała. Nie czuł już nic poza pragnieniem posiadania pięknej, ukochanej kobiety.
Nowe łóżko okazało się bardzo wygodne, zaś pastelowy róż zagłówka nadawał porcelanowej cerze Sonii zmysłowy poblask. Gdy w pewnej chwili podniósł wzrok, by spojrzeć jej w twarz, zauważył, że uśmiechała się. Było w tym uśmiechu coś z grymasu wytrawnego gracza, ale Gudkow nie mógł i nie chciał się wycofywać.
Gdy zaspokoił już swój głód, odurzenie minęło dość szybko. Sonia jeszcze raz podała mu usta do pocałowania, a potem szepnęła drgającym jeszcze od wysiłku szeptem:
– Potrzebuję pieniędzy. Przegrałam dziś bardzo dużo. Ale ty mi pomożesz, prawda?
Cofnął się przed kolejnym pocałunkiem. Jakże mógł się nie domyślać? Jakże mógł pozwolić, by zwiodła go tym oczywistym kuglarstwem? Przecież wiedział, że wróciła tylko po pieniądze.
Gdy Sonia Silwestrowna zaprezentowała swój nabytek, Gudkow poczuł, że serce zatrzymało mu się na ułamek sekundy, a mózg przeszyła jedna myśl: „Ja śnię!”. Niestety, nie śnił.
Na tle spokojnego seledynu sypialnianych ścian łóżko, na którym zamierzała spać Sonia, wyglądało niczym doklejona do filiżanki z sewrskiej porcelany tania, odpustowa błyskotka. Błyskotka, której nie sposób usunąć.
Kapa i poduszki nie przedstawiały się wcale lepiej: były w kolorze skrzepłej krwi, a do tego uszyte z połyskliwego materiału.
– Boże jedyny… – wyrwało się Filipowi Filipowiczowi.
– Czyżby ci się nie podobało? – Sonia spojrzała na męża z jadowitym uśmiechem na pięknych wargach.
– Pozwól mi to przemilczeć.
– Ależ ono jest modne! – zachwycała się. – Ten pastelowy róż…
– Jest okr… Nie, ja przecież miałem milczeć. Nie pytaj mnie o nic, Sonio. Mam tylko nadzieję, że jest wygodne i będzie ci się na nim dobrze spało.
– Jest bardzo wygodne. Wprost zakochałam się w tym wysokim zagłówku. Prawda, że przypomina swym kształtem portal katedry w Saint-Denis?
Gudkow poczuł, że robi mu się słabo. Poszukał wzrokiem fotela i powoli poszedł w jego stronę, szerokim łukiem wymijając okropnie różowe łóżko. Po drodze mało nie zaplątał się w przeklętą firankę. Gdy wreszcie usiadł, wziął kilka głębokich oddechów.
– Saint-Denis – szepnął, drżąc. – Saint-Denis… Jak możesz je porównywać do tego przeklętego zagłówka?!
Sonia uśmiechnęła się, jej oczy patrzyły na skuloną w fotelu postać męża. Triumfowała.
– Tak sobie skojarzyłam. Prawda, że to oryginalne? Nie wpadłbyś na to sam, prawda?
Ukrył twarz w dłoniach.
– Jezu Chryste… – jęknął. – Dlaczego, Sonieczko? Cóż ja ci złego zrobiłem, powiedz?
– Dlaczego? Bo tak mi się podoba – powiedziała i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Gudkow jeszcze długo siedział nieruchomo, tępym wzrokiem wpatrując się w pachnące nowością okropieństwo, na którym miała spać jego żona – ta piękna, ubóstwiana przezeń kobieta o ślicznych oczach! Nie ulegało wątpliwości, że wybrała je specjalnie by go drażnić. Wiedziała, jak bardzo nie mógł znieść bezguścia.
Był tak wstrząśnięty, że prawie nie tknął obiadu i wyszedł z domu wcześniej niż zazwyczaj. Błąkał się po mieście, nie mogąc znaleźć niczego, co by go uspokoiło. Wreszcie poszedł do biblioteki. W cichym szmerze jednostajnie przewracanych kartek, w zatęchłym zapachu kurzu i atramentu, poczuł się lepiej. Barwne reprodukcje znajomych obrazów ukoiły rozchybotane nerwy.
Przeglądał właśnie album zbiorów dziewiętnastowiecznych malarzy muzeum w Luwrze, gdy natknął się na coś, co ponownie wyprowadziło go z równowagi. Narodziny Wenus Cabanela… Leżąca na wznak długowłosa kobieta o jasnej, niemal porcelanowej cerze przyciągała wzrok niczym magnes. Jej długie, rudawe włosy – tak podobne do włosów Sonii – wiły się na spienionej, łagodnej fali niby ramiona ośmiornicy, gotowe pochwycić wzrok patrzącego. Rzucane spod zgiętego ramienia wstydliwe spojrzenie zdawało się prowokować, kusić. Unoszące się nad nagą boginią putta miały we wzroku coś niedziecięcego, coś, co przez swą pozorną niewinność tylko wzmagało zmysłową atmosferę obrazu.
Gudkow zatrzasnął album i przyłożył zimną dłoń do czoła. Przypomniał sobie nagle pragnienie, które owładnęło nim w chwili, gdy Sonia wiązała mu krawat. Sklął się zaraz za tę myśl, wychłostał pamięć wspomnieniem tamtego przeklętego dnia z dalekiej przeszłości. Podniecenie opadło, krtań ścisnął spazm obrzydzenia. Wszystko wróciło na dawne tory. Z pozoru wróciło.
Podczas wykładu wielokrotnie szukał właściwych słów, pstrykał palcami i nie mógł połączyć wątków. Wyszedł w zupełnym zamroczeniu, nie mogąc zebrać myśli.
Do domu wrócił późno, mając nadzieję, że Sonia już dawno zasnęła. Nie spała jednak ani nawet nie rozebrała się do snu, tylko półleżała na zasłanym łóżku, czytając książkę. Gudkow po cichu przemknął się w stronę swojego łóżka i zaciągnął zasłonkę. Była jednak na tyle przezroczysta, że widział podświetloną pastelowym blaskiem nocnej lampki postać żony.
Siedząc w fotelu, widział, jak wstała, przeciągnęła się i powoli, jakby świadoma tego, że patrzył, zdjęła bluzkę. Miękkie, tycjanowskie światło padło na jej delikatne ramiona, odbiło się mocną bielą od jasnej halki. Jedno z ramiączek zsunęło się, Sonia nie poprawiła go, ale spokojnie, z wyrachowaną powolnością, zdjęła pończochy – zwijała je wolniej niż wymagała tego delikatność jedwabiu, a stopę postawiła na łóżku, stojąc bokiem do zasłonki, choć równie dobrze mogłaby po prostu usiąść na materacu. Tak byłoby nawet wygodniej, nie chwiałaby się na jednej nodze.
Nagle Gudkow zrozumiał, że nie powinien w ogóle jej podglądać. Już dawno nie miał do niej prawa – przecież fakt, że wróciła z Paryża, nie znaczył nic ponadto, że skończyły się jej pieniądze. Nie miała za co grać i tylko dlatego wróciła.
A mimo to nie potrafił oderwać od niej wzroku. Gdy sięgnęła do mosiężnej spinki i jasne, rudawe włosy rozsypały się na jej półnagich ramionach, poczuł, że traci artystyczną obiektywność spojrzenia. Piękno Sonii w jednej chwili przestało go zachwycać jako malarza. Usłyszał huk własnej krwi w skroniach, chciał czym prędzej odwrócić wzrok.
Nie zdążył. Sonia, lekko zsuwając ramiączko halki, spojrzała mu prosto w twarz – widział zimny błysk w pięknych, zimnych oczach. Zrozumiał, że celowo nie zgasiła lampki, że celowo czekała i na pewno miała w tym przedstawieniu jakiś cel, ale to już nie miało znaczenia.
Przestał myśleć, rozkazy ciału wydawał już nie rozum, lecz pożądanie. W jednej chwili wstał i znalazł się po drugiej stronie zasłonki.
Sonia uśmiechnęła się, wyciągając ku niemu białe, pachnące różanym olejkiem ręce. Poczuł dotyk drobnych, wypielęgnowanych dłoni na swojej twarzy. Pocałunek ostatecznie zagłuszył głos rozsądku.
Rozbierał ją pospiesznie, z prawdziwie zwierzęcą zachłannością przyjmował pieszczoty chłodnych, gładkich rąk oraz miękkich niczym różane płatki ust. Całował, upijał się zapachem jej ciała. Nie czuł już nic poza pragnieniem posiadania pięknej, ukochanej kobiety.
Nowe łóżko okazało się bardzo wygodne, zaś pastelowy róż zagłówka nadawał porcelanowej cerze Sonii zmysłowy poblask. Gdy w pewnej chwili podniósł wzrok, by spojrzeć jej w twarz, zauważył, że uśmiechała się. Było w tym uśmiechu coś z grymasu wytrawnego gracza, ale Gudkow nie mógł i nie chciał się wycofywać.
Gdy zaspokoił już swój głód, odurzenie minęło dość szybko. Sonia jeszcze raz podała mu usta do pocałowania, a potem szepnęła drgającym jeszcze od wysiłku szeptem:
– Potrzebuję pieniędzy. Przegrałam dziś bardzo dużo. Ale ty mi pomożesz, prawda?
Cofnął się przed kolejnym pocałunkiem. Jakże mógł się nie domyślać? Jakże mógł pozwolić, by zwiodła go tym oczywistym kuglarstwem? Przecież wiedział, że wróciła tylko po pieniądze.