Szkic słówkiem, że tak powiem.
Bóg zasnął, a na ziemię schodziły anioły.
Jeden z nich objawił się Marysi Lipkównie ósmego września. Było to wieczorem; dopiero co zeszła ze sceny Złotej Zasłony, gdzie wraz z innymi dziewczętami wirowała w karkołomnych figurach według pomysłu baletmistrza Ozerki.
Anioł, mający postać lekko kulejącego okularnika w szarym kapeluszu na głowie, przecisnął się przez tłum statystów aż do garderoby girls i krzyknął czystym, nawykłym do pokonywania zgiełku głosem:
Anioł, mający postać lekko kulejącego okularnika w szarym kapeluszu na głowie, przecisnął się przez tłum statystów aż do garderoby girls i krzyknął czystym, nawykłym do pokonywania zgiełku głosem:
‒ Pani w czerwonych szpongach!
Zamarła w przerażeniu i wstydzie. Że też musiała tak wysoko zadzierać nogi…
„Popisujesz się ‒ zagrzmiał w myślach głos ciotki. ‒ To się źle skończy!”
No i masz, skończyło się! Jeszcze nikt po nią nie zniżał się aż do przesiąkniętej wonią potu garderoby girls. Skoro zaś ten w okularkach zaszedł aż tutaj… Nic dobrego z tego wyniknąć nie mogło.
Tymczasem okularnik szukał uparcie wśród tłumku girlasek. Szukał, szukał i znalazł.
Stanął przed nią, bezczelnie pachnąc drogą wodą kolońską i szepnął do ucha:
Tymczasem okularnik szukał uparcie wśród tłumku girlasek. Szukał, szukał i znalazł.
Stanął przed nią, bezczelnie pachnąc drogą wodą kolońską i szepnął do ucha:
‒ Będę czekał na panią po spektaklu. To barrrdzo ważne!
Zniknął, zanim nabrała powietrza do płuc. Dziewczęta zaczęły się nabijać.
‒ A toś se kawalera wytańczyła!
‒ A jak chodzi!
‒ Ślepy, ale szpongi zobaczył.
‒ Głupie jesteście! ‒ krzyknęła i powstrzymując płacz zaczęła się charakteryzować na dziewczynę z Moulin Rouge.
Po występie samego Ozerki miały wyskoczyć z kulis, piszcząc i wywijając falbaniastymi spódnicami. Kankan!
Marysia kochała wszystko, co francuskie. Szkoda tylko, że nie miała pieniędzy nawet na paryską szpilkę do kapelusza ‒ taką chociażby, jaką widziała na najnowszym afiszu u Ordonówny. Dałaby się posiekać za taką szpilkę!
Ozerka wreszcie zlazł ze sceny, zziajany, z naręczem kwiatów. Rrraz, dwa…
Poszły, pofrunęły zielono-złote spódnice, zafurczały falbany. Pisk, ryk, muzyka! Szarpanie za ramię, nogi coraz ciężej idą w górę, a tu jeszcze tyle do odtańczenia. Foxtrot, walczyk ze statystami, charleston, taniec irlandzki w przerażająco kusych kostiumach… Przestała wymieniać, bo od tego tylko sił ubywało. Pisk, ryk, muzyka! Uśmiech, uśmiech ‒ oto klucz do serc publiczności.
A publiczność ma gdzieś. Grubas w pierwszym rzędzie lornetuje jakąś panią z piątego, brunecik z galeryjki wpija się wzrokiem w grubaska, pani z piątego ogląda sobie paznokcie. Galimatias!
Anioł gdzieś zniknął ‒ jego miejsce zieje pustką, czernią, kłamstwem. Oszukał ją, naobiecywał, naszeptał i… Nie ma go.
Nogi wyżej, uśmiech szerzej, nogi szerzej, uśmiech wyżej; wszystko się plącze, rozmywa jak puder i szminka na spoconej twarzy. Włosy lepią się do czoła, z boków napierają gorące, zziajane ciała koleżanek. Muzyka zagłusza coraz cięższe oddechy, falbana kryje leciutko zgiętą w kolanie nogę. Tak lżej, tak łatwiej wybijać się w górę, aż do jupiterów. Och, niechże już zgasną te słońca pustyni, niech przestaną prażyć!
Kurtyna. Zbawienie.
Pędzą do garderoby; trzeba zmyć szminkę, poprawić makijaż. Teraz walc ‒ trzeba wyglądać dostojnie, elegancko. Czternaście jednakowych błękitnych sukien balowych z najtańszego tiulu wisi w rzędzie niczym czternaście wodospadów.
Woda, woda… Ach, jak chce się pić.
Statyści śmierdzą potem. I jak tu objąć czule takie bydlę, jak się uśmiechać do gęby, z której czuć woń kiszonej kapusty?! Przecież Ozerek kazał ‒ z miłością, są państwo w sobie zakochani. To walc miłości, lata!
Jakież tu lato, kiedy na ulicach już mrok i ziąb? A w mieszkaniu znowu za mało węgla, trzeba oszczędzać, bo zima ma być długa.
Tańczą walca w oparach bigosu. Mdli! Twarze mają zielone z obrzydzenia.
Kurtyna.
Czy anioł wróci?