No tyż co, żeby tyli nerwów. Sie napisze, się opublikuje, raz się spodoba ludowi, raz nie. Lud ustami swemi może przecie powiedzieć, co sądzi. Ludowi wolno tyż boży krówki nie obaczyć, nie?
Teraz poważniej.
Opublikowanie utworu jest – poza wszystkim innym – ankietą zbierającą czytelniczy odbiór. Tenże może się ograniczyć do sygnału („podchodzi – nie podchodzi”) i to też jest w porządku. Pewnie, bywa, że irytuje rzucanie pereł przed wieprze, zwłaszcza wtedy, gdy chrumkanie jest mało konkretne. Albo podparte niedookreślonym wrażeniem.
W przypadku tej konkretnej miniatury mam alibi. Po prostu nie przepadam za wszechogarniającą metaforyzacją w prozie. Prawdopodobnie nie posiadam tego rodzaju inteligencji (mniejsza, że innej też niekoniecznie), która pozwala odszyfrowywać znaczenia, co też odstręcza mnie od poezji.
Metaforyzacja jest Twoim znakiem firmowym. Czasem daje się ogarnąć (tu i ówdzie w „Wojownikach”), na ogół nie. Mnie się nie daje.
To nie jest zarzut, a raczej nie jest zarzut obiektywny. To tylko sygnał od odbiorcy. Indywidualny.
Wiedziałem, nie mam pojęcia skąd, ale wiedziałem, że Wrotycz wpadnie do wątku i objaśni. Trochę teraz jestem mądrzejszy, ale nie całkiem, bo dalej mam podejrzenie, że pokazana egzegeza jest tylko jedną z możliwości interpretacji.
Za to zupełnie inną historią jest powołanie się na niedoskonałości wykonawcze. One są możliwe do wyłapania niezależnie od zrozumienia znaczeń w miniaturze.
Popatrz:
Sarah pisze: Zanim zacznę, muszę wejść do zleceniodawcy przeszukując jego rzeczy, by sprawdzić powody zamówienia. I ocenić realne szanse powodzenia.
Tutaj mamy powtórzenie frazy w sąsiadujących zdaniach, jest rytm i rym. Mnie zgrzyta dysonansem.
Jest też obraz.
Ktoś wchodzi do kogoś (raczej do mieszkania czy domu, wchodzenie do wewnątrz osobowości zapisałbym jednak inaczej) „przeszukując” jego rzeczy. Czyli tak, jakby zleceniodawca rozrzucał swoje rzeczy daleko przed mieszkaniem, a wejście fachowca odbywało się mimochodem, jakby szedł po linii wyznaczonej rozrzuconymi przedmiotami.
No bo ja wiem? A przecież kontrakt jeszcze nie podpisany.
Bardziej przemawiałoby wejście za obopólną zgodą i następujące po nim (nie, że współdziejące się) przeszukanie.
Sarah pisze: Misja ratunkowa, gdy się zagubisz, jest dodatkowo płatna, przy czym nie zawsze chcę ją podejmować.
No fajnie, ale co to za transakcja, gdzie warunki nie są dokładnie określone? Kiedy fachman podejmuje się tego zadania, a kiedy nie? I jak - podjął się, dotarł do zagubionego i będzie z nim teraz negocjował stawkę? Płatną przelewem? A zagubiony ma dostęp do konta?
Chcę powiedzieć przez to czepialstwo, że mogę nie rozumieć metafory, ale muszę ją wyraźnie widzieć, ona powinna być wygładzona, zwarta, spójna.
Sarah pisze: Najczęściej wszystko jest porozrzucane i w nieładzie, trzeba się namęczyć, napocić by spod stery dziwnych rzeczy- znaleźć pasujące klucze do właściwych drzwi.
Frazeologia. „Spod sterty...” można wyciągnąć, wygrzebać, „znaleźć” można w „stercie” albo "pod stertą".
Sarah pisze: A i później są problemy. Bo dostając już klucz, obrócą go kilka razy w ręku, a i do wskazanych drzwi podchodzą zwykle z nieufnością.
Drobiazg. Sąsiadujące wyrażenie „a i...”. Łatwy do usunięcia zgrzycik.
Zupełnie nie chodzi mi o wyzłośliwianie się. Rozbudowana metafora plus relatywnie krótka forma daje po stronie czytelnika oczekiwanie nadzwyczajnej staranności. Tu się nie „dzieje”, galopująca fabuła nie uniesie dalej, każdą niedokładność widać. Literówki też.
Ani jedne ani drugie nie przesądzają o wartości utworu. Oczywiście, że nie. Jednak mnie osobiście – jako czytelnika - stawiają w niewygodnej sytuacji, bo to i treść niezupełnie zrozumiała i forma nie całkiem idealna.
Wiem, że to jest niezłe, ale wiem też, że może być lepsze.
Chii, zdaje się, podziela tę opinię
