NAJLEPSZA MINIATURA WAKACJI 2020 - Pojedynek
: ndz 09 sie 2020, 21:00
wulgaryzm
WWW Ścieżka, ledwo widoczna, wiodła wśród wysokich traw, przetykanych gdzieniegdzie kępami młodych drzew, głównie sosen i brzóz. Poruszałem się nią ostrożnie, przystając co jakiś czas, by upewnić się, że podążam we właściwym kierunku. Wszystkie zmysły miałem wyostrzone, instynkt skupiony na drodze i czyhających na zwiadowcę niebezpieczeństwach. Upał przygniatał do ziemi, słońce zza cieniutkiego woalu półprzezroczystych chmur prażyło, skłębiona zieleń oddawała wilgoć po niedawnych opadach. Sauna. Taki był klimat, albo spiekota, albo burze, lejące potoki wody w glebę, natychmiast mięknącą pod stopami.
WWW Po prawej ręce pokazała się na wpół zrujnowana chałupa. Zagrzybione mury utonęły w nawłoci i pokrzywach, jeden róg zapadł się, pociągając dach, z którego spadła część dachówki, przez dziury wyglądały żebra przegniłych krokwi. Przekrzywiony komin kpił z grawitacji, bo dawno powinien był zwalić się z hukiem, zwłaszcza, że część skruszałych cegieł już odbyło lot ku ziemi, przebijając po drodze zmurszały strop z glinianą polepą. Siatka z cienkiego jak szpagat drutu, zetlałego, sczerwieniałego od rdzy oplatała pokryte mchem betonowe słupki, które kiedyś wygradzały całe gospodarstwo. O niegdysiejszej stodole zaświadczała nieforemna kupa rozpadających się desek, z postawionej prostopadle obory zostały tylko kamienne ściany. Solidne, ułożone kunsztownie z łupanych ręcznie głazów, przeżyłyby każdą apokalipsę. Zdziczałe jabłonie wyciągały ku niebu powykręcane konary.
WWW Tu wszędzie tak było. Porzucone pola zarastały samosiejkami, wybujałą po pas turzycą z łodygami poklejonymi gigantycznymi pajęczynami, żarnowcem, szarpiącymi odzież i ciało jeżynami, nie dającymi nigdy owoców. Opuszczone domostwa patrzyły dziko przepastną czernią brudnych szyb.
WWW Wracałem do swoich. Umęczeni drogą i skwarem zalegli w podwórku jedynego zamieszkałego budynku, wokół cembrowanej studni, częstowani przez gospodarzy zimnym mlekiem i twardymi skibkami własnoręcznie pieczonego chleba.
Ktoś musiał przebadać teren, sprawdzić możliwości aprowizacji i drogi poruszania się grupy. Wiadomo, kto.
WWW Pojawił się z tyłu. Bezgłośnie. Inne potwory sygnalizują swoją obecność dźwiękiem, ten należał do najbardziej niebezpiecznych, uderzających bez ostrzeżenia. Nie zobaczyłem go, wyczułem końcówkami nerwów, najeżonymi w oczekiwaniu na zagrożenie. Raczej nie miał problemów, nie musiał mnie tropić. Na czole perlił mi się pot, cały się kleiłem od duchoty, na pewno zostawiałem smugę zapachowego śladu, szeroką jak autostrada.
WWW Nie popełniłem typowych błędów, nie wykonałem żadnych gwałtownych gestów. Lata walk i tysiące stoczonych pojedynków procentowały rutyną. Tylko nieznaczne potrząśnięcie głową, lekkie poruszenie ramion, napięcie i rozluźnienie barków. Chciałem przenieść batalię na drugą stronę, mieć go z przodu, lepiej widocznego, by kontrolować jego zamiary.
WWW Dał się nabrać na język ciała. Spróbował od frontu. Kiedy zdecydował się zaatakować na wysokości brzucha, wystarczył krótki, wyćwiczony ruch dłoni. Zanim dotknął ziemi, był już martwy.
WWW Sayonara, skurwysynu!
WWW Przekleństwo wycedziłem z satysfakcją. Jeszcze większą sprawiała świadomość, że nie zobaczy już rodzinnego gniazda, nikt nie wyprawi mu pogrzebu godnego wojownika. Nie pójdzie do Walhalli.
O ile gzy mają dom i wierzą w Walhallę.
WWW Trzeba mieć trochę zrytą banię, by założyć agroturystykę na skraju wyludnionej wsi, gdzie wszyscy umarli lub przenieśli się do miasta, zanim dopadła ich zapisana w małorolnej strukturze beznadzieja i wykluczenie.
WWW Trzeba mieć ostro zrytą banię, by uznać, że to świetne miejsce na urlop i tłuc się do niego w dwa samochody przez pół kraju.
WWW No i trzeba sporego umęczenia umysłu, żeby, robiąc po drodze zakupy, nie nabyć browara, pozwalającego zrelaksować się po podróży w cieniu dorodnej lipy przy letniskowej mecie. Na przejazd samochodem do sklepu w sąsiedniej wiosce, kawał drogi wokół jeziora, nikt nie dał się namówić. Na skróty, ścieżką przez pola i nieużytki było krócej.
WWW Ruszyłem znowu w drogę. Cztery zamglone rosą, wyjęte z lodówki butelki w przewieszonej przez ramię termicznej torbie, uderzyły mnie w udo.
Na razie wystarczy. Później się pomyśli, co dalej.
WWW Ścieżka, ledwo widoczna, wiodła wśród wysokich traw, przetykanych gdzieniegdzie kępami młodych drzew, głównie sosen i brzóz. Poruszałem się nią ostrożnie, przystając co jakiś czas, by upewnić się, że podążam we właściwym kierunku. Wszystkie zmysły miałem wyostrzone, instynkt skupiony na drodze i czyhających na zwiadowcę niebezpieczeństwach. Upał przygniatał do ziemi, słońce zza cieniutkiego woalu półprzezroczystych chmur prażyło, skłębiona zieleń oddawała wilgoć po niedawnych opadach. Sauna. Taki był klimat, albo spiekota, albo burze, lejące potoki wody w glebę, natychmiast mięknącą pod stopami.
WWW Po prawej ręce pokazała się na wpół zrujnowana chałupa. Zagrzybione mury utonęły w nawłoci i pokrzywach, jeden róg zapadł się, pociągając dach, z którego spadła część dachówki, przez dziury wyglądały żebra przegniłych krokwi. Przekrzywiony komin kpił z grawitacji, bo dawno powinien był zwalić się z hukiem, zwłaszcza, że część skruszałych cegieł już odbyło lot ku ziemi, przebijając po drodze zmurszały strop z glinianą polepą. Siatka z cienkiego jak szpagat drutu, zetlałego, sczerwieniałego od rdzy oplatała pokryte mchem betonowe słupki, które kiedyś wygradzały całe gospodarstwo. O niegdysiejszej stodole zaświadczała nieforemna kupa rozpadających się desek, z postawionej prostopadle obory zostały tylko kamienne ściany. Solidne, ułożone kunsztownie z łupanych ręcznie głazów, przeżyłyby każdą apokalipsę. Zdziczałe jabłonie wyciągały ku niebu powykręcane konary.
WWW Tu wszędzie tak było. Porzucone pola zarastały samosiejkami, wybujałą po pas turzycą z łodygami poklejonymi gigantycznymi pajęczynami, żarnowcem, szarpiącymi odzież i ciało jeżynami, nie dającymi nigdy owoców. Opuszczone domostwa patrzyły dziko przepastną czernią brudnych szyb.
WWW Wracałem do swoich. Umęczeni drogą i skwarem zalegli w podwórku jedynego zamieszkałego budynku, wokół cembrowanej studni, częstowani przez gospodarzy zimnym mlekiem i twardymi skibkami własnoręcznie pieczonego chleba.
Ktoś musiał przebadać teren, sprawdzić możliwości aprowizacji i drogi poruszania się grupy. Wiadomo, kto.
WWW Pojawił się z tyłu. Bezgłośnie. Inne potwory sygnalizują swoją obecność dźwiękiem, ten należał do najbardziej niebezpiecznych, uderzających bez ostrzeżenia. Nie zobaczyłem go, wyczułem końcówkami nerwów, najeżonymi w oczekiwaniu na zagrożenie. Raczej nie miał problemów, nie musiał mnie tropić. Na czole perlił mi się pot, cały się kleiłem od duchoty, na pewno zostawiałem smugę zapachowego śladu, szeroką jak autostrada.
WWW Nie popełniłem typowych błędów, nie wykonałem żadnych gwałtownych gestów. Lata walk i tysiące stoczonych pojedynków procentowały rutyną. Tylko nieznaczne potrząśnięcie głową, lekkie poruszenie ramion, napięcie i rozluźnienie barków. Chciałem przenieść batalię na drugą stronę, mieć go z przodu, lepiej widocznego, by kontrolować jego zamiary.
WWW Dał się nabrać na język ciała. Spróbował od frontu. Kiedy zdecydował się zaatakować na wysokości brzucha, wystarczył krótki, wyćwiczony ruch dłoni. Zanim dotknął ziemi, był już martwy.
WWW Sayonara, skurwysynu!
WWW Przekleństwo wycedziłem z satysfakcją. Jeszcze większą sprawiała świadomość, że nie zobaczy już rodzinnego gniazda, nikt nie wyprawi mu pogrzebu godnego wojownika. Nie pójdzie do Walhalli.
O ile gzy mają dom i wierzą w Walhallę.
WWW Trzeba mieć trochę zrytą banię, by założyć agroturystykę na skraju wyludnionej wsi, gdzie wszyscy umarli lub przenieśli się do miasta, zanim dopadła ich zapisana w małorolnej strukturze beznadzieja i wykluczenie.
WWW Trzeba mieć ostro zrytą banię, by uznać, że to świetne miejsce na urlop i tłuc się do niego w dwa samochody przez pół kraju.
WWW No i trzeba sporego umęczenia umysłu, żeby, robiąc po drodze zakupy, nie nabyć browara, pozwalającego zrelaksować się po podróży w cieniu dorodnej lipy przy letniskowej mecie. Na przejazd samochodem do sklepu w sąsiedniej wiosce, kawał drogi wokół jeziora, nikt nie dał się namówić. Na skróty, ścieżką przez pola i nieużytki było krócej.
WWW Ruszyłem znowu w drogę. Cztery zamglone rosą, wyjęte z lodówki butelki w przewieszonej przez ramię termicznej torbie, uderzyły mnie w udo.
Na razie wystarczy. Później się pomyśli, co dalej.