Skwar. Przechodzimy przez plac, wpatrując się w ścianę zieleni przed sobą. Na przejściu zgubiłem podkówkę; to już drugi raz w tym miesiącu, winne są temu małe lecz bardzo twarde wypustki chodnika, niby dla niewidomych.
Dwa lata chodzę tą drogą, niewidomego widziałem raz. Szedł od strony Domu bez Kantów, przez chwilę zrównaliśmy się z nim. Słyszałem wyraźnie postukiwanie zakończonej białą kulką laski, chciałbym mu nawet pomóc. Przystanął na środku chodnika, zdezorientowany, chyba czekał, aż przejdziemy. Nie dziwię się, niewidomi chodzą na słuch, a my zawsze robimy sporo hałasu. Tamtego dnia towarzyszył mi nieostry cień jakiegoś uczucia, które nazwałem dopiero po kilku godzinach, kiedy siedziałem w cywilnym ubraniu na balkonie i patrzyłem na wychodzący z metra tłum. Czułem wstyd, że nie pomogłem niewidomemu.
Dowódca krzykliwie wypowiada formułkę, której nawet nie słucham. Patrzę na tego, którego zmienię. Ma zmęczoną, zastygłą w oczekiwaniu twarz i smutne oczy. Matka mu umiera, a on – zamiast wziąć przepustkę – stał tutaj dwie godziny, nieruchomy jak posąg.
Rozumiem go. Bezruch łagodzi cierpienie.
Wchodzimy pod dach. Słońce trochę mnie razi, ale to nic. Wiem, że za chwilę będzie raziło Jaśka, który stoi pod drugiej stronie ognia; ta myśl pociesza. Mam ochotę zrobić mu jakiś kawał. Najpierw trzeba jednak przeczekać najazd stada japońskich turystów. Zawsze robią zdjęcia.
Ich twarze, przeważnie przysłonięte korpusami aparatów fotograficznych, są tak podobne, że mam wrażenie, jakbym wszystkich ich już znał z widzenia. Przewodnik tłumaczy im coś, chyba opowiada o historii Pałacu Saskiego. Nie muszę znać języka, by wiedzieć, że wszyscy oprowadzający mówią to samo. Że był tu Pałac, była Oś Saska, a teraz jest park, kawałek kolumnady, a pod nią dwóch dziwaków w zielonych mundurach. Tego o dziwakach oczywiście nie mówią, ale jestem pewien, że wielu właśnie tak nas postrzega.
Japońce kiwają głowami, jeden celuje aparatem wprost we mnie. Przez chwilę czuję strach i zdaje mi się, że to szczęknęła nie migawka, lecz zamek od karabinu. Przypominam sobie opowieść dziadka, jak go o mały włos nie rozstrzelano, a potem myślę o pamięci komórkowej. Czytałem ostatnio taką książkę… Usiłuję przypomnieć sobie tytuł.
I wtedy jeden z turystów przełazi przez łańcuch, aby lepiej uchwycić w kadr płomienie.
– Stój!
Ryczymy jednocześnie, przez co dwa głosy zlewają się pod półkolistym sklepieniem w jeden huk, który spada na zgarbioną postać z aparatem niczym słup ognia na Sodomę. Japończyk cofa się, w pośpiechu zahaczając obcasem o kolec łańcucha.
Wycieczka idzie dalej, już ich nie widzę. Mam ochotę obejrzeć się i zobaczyć, ile aparatów celuje nam w plecy. Łańcuch kiwa się jeszcze przez chwilę, po czym zamiera w bezruchu.
Wycieczka idzie dalej, już ich nie widzę. Mam ochotę obejrzeć się i zobaczyć, ile aparatów celuje nam w plecy. Łańcuch kiwa się jeszcze przez chwilę, po czym zamiera w bezruchu.
Nie wiem, ile czasu minęło. Nie liczę minut. Myśli pełzną jedna za drugą, zmęczone gorącem. Mam wrażenie, że zasypiam, choć oczy mam wciąż otwarte i jeszcze dwa razy, już samotnie, krzyczę „stój!” do Bogu ducha winnych turystów, którzy chcą mieć w swym albumie zdjęcie z widokiem płomieni na tle fontanny.
Fontanna… Słyszę wciąż jej cichy, jednostajny szmer, od którego człowiekowi chwilami cholernie zachciewa się rzucić karabin, przeskoczyć przez łańcuch i pobiec w krzaki. Nic piłem na dwie godziny przed wartą. Z jednej strony to dobrze, z drugiej – niedobrze. Zaschło mi w ustach, a tu jak na złość jakaś dziewczyna wyciąga z plecaka butelkę. Pije bezczelnie powoli, na środku placu. Nienawidzę jej.
Gdy kończy i chowa butelkę z powrotem, rusza w kierunku fontanny. Znika mi z pola widzenia prędko, idzie skulona, jakby się wstydziła.
Gdy kończy i chowa butelkę z powrotem, rusza w kierunku fontanny. Znika mi z pola widzenia prędko, idzie skulona, jakby się wstydziła.
Skwar. Słońce przeszło na stronę Jaśka.