Sari sirun yar*
Minęły lata. Dziesięć razy winobranie rozdzwoniło się w wiosce śmiechem i śpiewem. Dziesięć razy żniwa wypełniły nas wdzięcznością. Dziesięć razy zwiędły pędy, opadły liście, trawy zmieniły się w siwe warkocze wokół kamieni, nim kopyta wędrującego bydła roztarły je w proch. Dziesięć razy rzeki wezbrały deszczem, dziesięć razy śnieg pokrył góry. Dziesięć razy spłynął w dolinę, przeżywając całe życie w ciągiu kilku tygodni, od roześmianej stróżki między skałami, aż do toni jeziora, śniącej szarością niezgłębione sny. Dziesięć razy trawa powitała słońce. Dziesięć razy rozbiegły się po niej jagnięta, niezdarne, lecz niestrudzone w pragnieniu życia. Dziesięć razy lato wypaliło łąki, aż stały się twarde, białe i gładkie jak chleb. Dziewięć razy poszłam pod chaczkar poległych, by u stóp kamienia, gdzie wśród wielu wyryto imię mojego męża, spalić garść suchych ziół i patrzeć, jak dym wzbija się w niebo.
Zapatrzona w obroty pór roku nie zauważałam nawet, że czas nie stał w miejscu, dopóki nie otwarłam skrzyni z tamtym dniem. Ukryty pod pledem, zamknięty między deskami z bukszpanu czekał, by uciec z pułapki, do której go zapędziłam, i porwać mnie w ramiona.
Wszystko było takie, jak zapamiętałam. Jedwab, srebro, gwiazdy i krzyżyki błękitno-żółto-czerwonego haftu. Muślin, brzęk bransolet i szmer delikatnych łańcuszków. Wszystko poza mną samą.
Woreczki z płatkami róż między warstwami tkaniny pachniały już tylko kurzem. Wokół gałązek lawendy unosił się jeszcze cień aromatu — tego, który po raz pierwszy poczułam dziesięć lat wcześniej, gdy matka wyjęła ze skrzyni naręcze czerwonego jedwabiu i ciężki, sztywny prostokąt fartuszka, pyszniący się gwiazdami granatu, złota i czerwieni. Rozlała morze barw na ławie, a potem ze spracowanej ręki spłynął wodospad białego blasku. Roziskrzone fale miały w dniu ślubu ozdobić moją skroń. Przypominać o pokoleniach matek noszących je z radością, nim uciszono nasze pieśni, nim nauczono nas bać się nadziei i uciekać od wszystkiego, czego nie potrafilibyśmy stracić bez żalu.
Kiedy matka upinała moje warkocze, okrywała je welonem i rozsnuwała po nich srebrne strumyki, nie rozumiałam jeszcze ich wagi. Dziś chwytam barwy ostrożnie. Blask ślizga się między palcami, a ja śledzę dotykiem każdy listek, zwój i promyk słońca, wyobrażony w kruszcu. Nie dowierzam, że spośród wszystkiego, co zasługiwało na ocalenie, przetrwały właśnie one. Upinam je wokół głowy, sprowadzam ze skroni, zaciskam na szyi, palcach i nadgarstkach. Metal opada na czoło i pierś. Całą sobą czuję ciężar gorzkiego cudu.
Chciałabym umieć wskrzesić w srebrze melodię tak, jak to robili kiedyś ashugowie, lub przynajmniej wiedzieć, że jeszcze urodzi się ktoś, kto będzie to potrafił, ale od lat nie słyszano u nas pieśni innej, niż ta, która wzywa mężczyzn, by porzucili domy. Nikt nie wypłakuje w śpiewie tęsknoty za blaskiem oczu, zapachem włosów, ustami wilgotnymi, jakby pokrywała je rosa. Nikt nie błaga gór o chłodny wiatr, niosący ukojenie. Nikt nie prosi o miłość.
Wiem, że mój drugi mąż nie poświęci jej ani jednej myśli. Zapytał, bo chciał, bym urodziła mu dzieci i piekła chleb w domu wartym powrotu. Odpowiedziałam, bo jak wdowa mogłaby odmówić?
Gdy za kilka godzin obwiążą nasze głowy złotymi szarfami, gdy się on oprze czoło o moje, gdy złożymy sobie przysięgę, oboje będziemy czuć jej fałsz. Kiedy goście podejdą z pieśnią, by życzyć nam starości na tej samej poduszce, ani jeden z nich nie posądzi nas o nadzieję, że to możliwe.
Rano czyściłam miękkie fałdy arkhaluku. Gdy sprawdzałam, czy w hafcie na aksamitnej połaci gognotsu nie brakowało ani jednego krzyżyka, przysięgłam sobie, że gdy przekażę córce ślubny taraz, ona też nie poczuje jego ciężaru.
Kobieta powinna być szczęśliwa choć raz życiu, w dniu pierwszego ślubu. Nawet jeśli kolejne lata miałyby podeptać jej serce, ja mimo wszystko będę zwracać twarz w stronę gór, wyczekiwać chłodnego wiatru, nasłuchiwać echa odległych wierszy z nadzieją, że moja córka kiedyś pokocha tak, jak ja. Będę prosić dla niej o jej własną pieśń.
Jeśli ona zamilknie, zamilkniemy wszyscy.
---Zapatrzona w obroty pór roku nie zauważałam nawet, że czas nie stał w miejscu, dopóki nie otwarłam skrzyni z tamtym dniem. Ukryty pod pledem, zamknięty między deskami z bukszpanu czekał, by uciec z pułapki, do której go zapędziłam, i porwać mnie w ramiona.
Wszystko było takie, jak zapamiętałam. Jedwab, srebro, gwiazdy i krzyżyki błękitno-żółto-czerwonego haftu. Muślin, brzęk bransolet i szmer delikatnych łańcuszków. Wszystko poza mną samą.
Woreczki z płatkami róż między warstwami tkaniny pachniały już tylko kurzem. Wokół gałązek lawendy unosił się jeszcze cień aromatu — tego, który po raz pierwszy poczułam dziesięć lat wcześniej, gdy matka wyjęła ze skrzyni naręcze czerwonego jedwabiu i ciężki, sztywny prostokąt fartuszka, pyszniący się gwiazdami granatu, złota i czerwieni. Rozlała morze barw na ławie, a potem ze spracowanej ręki spłynął wodospad białego blasku. Roziskrzone fale miały w dniu ślubu ozdobić moją skroń. Przypominać o pokoleniach matek noszących je z radością, nim uciszono nasze pieśni, nim nauczono nas bać się nadziei i uciekać od wszystkiego, czego nie potrafilibyśmy stracić bez żalu.
Kiedy matka upinała moje warkocze, okrywała je welonem i rozsnuwała po nich srebrne strumyki, nie rozumiałam jeszcze ich wagi. Dziś chwytam barwy ostrożnie. Blask ślizga się między palcami, a ja śledzę dotykiem każdy listek, zwój i promyk słońca, wyobrażony w kruszcu. Nie dowierzam, że spośród wszystkiego, co zasługiwało na ocalenie, przetrwały właśnie one. Upinam je wokół głowy, sprowadzam ze skroni, zaciskam na szyi, palcach i nadgarstkach. Metal opada na czoło i pierś. Całą sobą czuję ciężar gorzkiego cudu.
Chciałabym umieć wskrzesić w srebrze melodię tak, jak to robili kiedyś ashugowie, lub przynajmniej wiedzieć, że jeszcze urodzi się ktoś, kto będzie to potrafił, ale od lat nie słyszano u nas pieśni innej, niż ta, która wzywa mężczyzn, by porzucili domy. Nikt nie wypłakuje w śpiewie tęsknoty za blaskiem oczu, zapachem włosów, ustami wilgotnymi, jakby pokrywała je rosa. Nikt nie błaga gór o chłodny wiatr, niosący ukojenie. Nikt nie prosi o miłość.
Wiem, że mój drugi mąż nie poświęci jej ani jednej myśli. Zapytał, bo chciał, bym urodziła mu dzieci i piekła chleb w domu wartym powrotu. Odpowiedziałam, bo jak wdowa mogłaby odmówić?
Gdy za kilka godzin obwiążą nasze głowy złotymi szarfami, gdy się on oprze czoło o moje, gdy złożymy sobie przysięgę, oboje będziemy czuć jej fałsz. Kiedy goście podejdą z pieśnią, by życzyć nam starości na tej samej poduszce, ani jeden z nich nie posądzi nas o nadzieję, że to możliwe.
Rano czyściłam miękkie fałdy arkhaluku. Gdy sprawdzałam, czy w hafcie na aksamitnej połaci gognotsu nie brakowało ani jednego krzyżyka, przysięgłam sobie, że gdy przekażę córce ślubny taraz, ona też nie poczuje jego ciężaru.
Kobieta powinna być szczęśliwa choć raz życiu, w dniu pierwszego ślubu. Nawet jeśli kolejne lata miałyby podeptać jej serce, ja mimo wszystko będę zwracać twarz w stronę gór, wyczekiwać chłodnego wiatru, nasłuchiwać echa odległych wierszy z nadzieją, że moja córka kiedyś pokocha tak, jak ja. Będę prosić dla niej o jej własną pieśń.
Jeśli ona zamilknie, zamilkniemy wszyscy.
*"Piękność z gór", tytuł ormiańskiej ludowej pieśni miłosnej