Jeśli przegapiłem jakieś formatowanie czy cokolwiek zmieniłem, proszę autorów o szybki kontakt.
! | Wiadomość z: Faraon |
Oceny użytkowników zarejestrowanych po 31.12.2017r. lub niepodporządkowane wzorowi nowego systemu oceniania bitew są jak najbardziej mile widziane - autorzy liczą na jak największy odzew z Waszej strony! - ale nie będą mieć wpływu na ostateczny wynik starcia (sumę punktów).
Ocena wszystkich dwudziestu zaplanowanych pojedynków zagwarantuje wzięcie udziału w losowaniu wyjątkowej nagrody specjalnej. |
Ostrzeżenie: wulgaryzmy!
W Firefoxie fragmenty tekstu mogą nie wyświetlać się poprawnie - na szczęście bitwy są widoczne bez zalogowania i wystarczy przekopiować link do dowolnej innej przeglądarki internetowej.
#############################################
Tekst J
Wczoraj będzie za późno
Cesarz Tang umierał.
Ręka z pędzelkiem zawisła nad pustą kartą. Nagły skurcz strącił kroplę tuszu, papier wessał ją chciwie i nieodwracalnie. Władca odłożył przybory, poprawił się na poduszkach. Patrzył przez chwilę na czarną plamkę. Nie tutaj chciał zacząć przedśmiertny wiersz.
Czarny punkt roztańczył się w jego oczach, poruszył, kreśląc na papierze znaki. Cesarz zacisnął powieki. Gdy je otworzył, karta znów była biała, z pojedynczą kropką. Ale w głowie pozostały nowe symbole.
Wypłuczę usta drogocennym płynem
I wreszcie mogę oczyścić twarz z pyłu
Nareszcie w zgodzie z tym, co pokochałem
Chcę już na zawsze pożegnać świat ludzi*
Poprzedniego dnia poczuł się słabo, podczas posiłku dłoń zadrżała, pierwszy raz odkąd skończył pięć lat upuścił czarkę z herbatą. Wezwany lekarz obejrzał język i paznokcie władcy, zbadał sześć pulsów. Zręczne palce biegły po kanałach, którymi płynęła energia życiowa Tanga. Wszystko w milczeniu.
Medyk dotykał właśnie meridian odpowiadający za cesarski pęcherz gdy zamarł, z jękiem rzucił się na kolana i wyciągnął szyję jak pod miecz.
– Coś odnalazł? - spytał spokojnie Tang.
– Syna Smoka ukąsił sztyletnik - wykrztusił lekarz, świadom, że za przepowiedzenie władcy śmierci zapłaci głową.
Cesarz drgnął. Jad cienkiego, długiego na dwa palce węża zabijał niezawodnie w ciągu kliku godzin. Tang miał w żyłach krew smoka, nie mogła jednak go ocalić, nie od jadu sztyletnika. Jedynie odsunąć nieuchronne. Poszperał w pamięci.
– Nie pamiętam ukąszenia. To mogło być wczoraj, spacerowałem po ogrodzie.
– Jeśli wczoraj, musisz udać się do Sadzawki Czasu! - wykrzyknął medyk, zrywając sie na równe nogi i kompletnie łamiąc etykietę.
Tang podniósł do oczu prawą dłoń. Mały palec, jak u wszystkich potomków Smoka, zakończony był szponem i pokryty łuskami. Jedna z nich odpadła, z cichym stuknięciem lądując na podłodze.
– Mamy godzinę kozy i do tej godziny wczoraj powrócę dzięki sadzawce. A w ogrodzie byłem o godzinie królika.
Lekarz znowu upadł na klęczki.
– Wczoraj o godzinie kozy będzie za późno - westchnął cesarz.
Cztery tysiące lat wcześniej smok Dazi i olbrzym Juren stoczyli śmiertelną walkę o władzę nad krajem Lan. Maczuga giganta przetrąciła skrzydła smoka, pazury Daziego połamały się o kamienną zbroję. Wtedy smok otoczył Jurena splotami ciała i połknął własny ogon. Pożerał siebie, zaciskając pętlę. Skruszył pancerz przeciwnika, połamał żebra, przetrącił kark. Juren padł martwy, przygniatając sobą Daziego. Z ciała Jurena utworzyły się wzgórza i doliny, z okruchów jego zbroi wapienne skały, z maczugi - góra Tieshan. Ze śliny, która wyciekła z martwych ust, powstała rzeka Jurenhe. Krew smoka wsiąkła w ziemię, użyźniła ją, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie zlała się w sadzawkę.
Umierający Dazi przyzwał dwie dziewczyny, siostry Lin i Hua. Wykąpały się w jego krwi i stały brzemienne. Lin powiła chłopca o małym palcu pokrytym łuską. Syna Smoka. Hua - dziewczynkę ze smoczym ogonem zamiast nóg. Wtedy krew w sadzawce sczerniała, lecz nie zakrzepła. Jednak nigdy więcej nie dała życia.
Chłopiec, Tousheng, zapoczątkował ród. Nieśmiertelna Mei została strażniczką sadzawki i poznała jej moc - a ta pozwalała Synom Smoka cofnąć czas świata. Tylko im - i tylko o jeden dzień.
Tang ostatni raz wysłuchał raportów, podyktował kodycyl do testamentu. W niezwykłej ceremonii, która dotychczas odbywała się po śmierci panującego, zdjął z głowy cesarską czapkę. Przekazał władzę w ręce najstarszego syna. I udał się do komnat.
Drzwi zamknięto, postawiono straże. Tang oczekiwał na śmierć. Medyk czuwał u jego boku, wypatrując własnej. Miała przyjść wraz z ostatnim oddechem byłego cesarza.
Ostatni dzień powitał Tanga błękitnym niebem i promieniami słońca wyzierającego zza Tieshan. Służki przyniosły śniadanie; cesarz spożył je samotnie.
– Niech Syn Smoka każe mi zostać - szepnęła niespodziewanie jedna z dziewcząt. A raczej nie dziewczę. Kang rozpoznał błyskawiczny ruch palców, którym przebrany szpieg pozwolił się rozpoznać.
– Ty zostań. Zabawisz mnie - nakazał.
Gdy zostali sami, młody mężczyzna powiódł cesarza do ostatniej komnaty i otworzył okiennicę. Władca szedł ociężale, czując jak ciało odmawia posłuszeństwa. Popatrzył na pałacowy dziedziniec. Słońce krzesało refleksy na hełmach i grotach włóczni; błękitne, szmaragdowe i złote szaty wirowały między nimi jak oszalałe motyle.
– Wyprowadź mnie stąd.
Chwilę później wyszli, mijając nieruchomych strażników.
Sadzawka wyglądała jak strzęp ciemności wypełniający zagłębienie gruntu. Nie dawała żadnych refleksów, jedynie przy brzegach znać było nieznaczne falowanie.
Tang zrzucił szaty i wszedł w toń. Nie poczuł chłodu czy ciepła. W ogóle nie poczuł nic, nawet kamieni pod stopami. Ciemność sięgnęła kolan, potem bioder. Obejrzał się ostatni raz i skłonił przed Praciotką Mei.
– Oby twoja dusza wzniosła się do niebios. - Usłyszał i zanurzył się.
To będzie dobry wiersz, ocenił cesarz, patrząc na kartę papieru z pojedynczą plamką. Podniósł wzrok na trzech mężczyzn w czarnych szatach, klęczących u jego stóp.
– Przynieście mi głowę mojego pierworodnego.
* Li Bai “Patrząc na wodospad na Lushan” (fragment), przekład Małgorzaty Rokity
#############################################
Tekst K
Wczoraj będzie za późno
- Skurwysyny! – Nave z gniewem patrzył na zniszczoną osadę. – Jak mam powstrzymać Asyryjczyków, gdy moi bracia dobrowolnie kładą głowę pod nóż?
- W dupie mam ich głowy. – Mabak w skupieniu zdrapywał z przedramienia kawałki brązowego strupa. Niechętnym spojrzeniem omiótł zniszczoną wieś i stertę półnagich trupów. – Kobiet żal.
- Lepsza śmierć niż harem w Niniwie. – Warknął Nave.
Mabak posłał zdumione spojrzenie rozeźlonemu dowódcy.
- Mogły uciec do Betulii. – Zauważył cierpko. Docisnął paznokieć i odkryta rana pokrwawiła obficie. Żołnierz starannie zlizał wąski strumyk czerwieni z brudnej skóry. - One, mężczyźni, starcy i dzieci. Wczoraj Mędrcy z Sanhedrin Ha-Gadol posłali ostrzeżenie o armii Holofernesa do wszystkich osad wokół twierdzy. Większość uciekła, ci zostali i bronili się do końca. Ich odwaga…
Smród trupów i dym z płonących obejść, niesione podmuchem wiatru uderzyły w żołnierzy, wdarły się do płuc i zapiekły pod powiekami jak niechciane łzy. Dowódca izraelskiego oddziału zamrugał gwałtownie, kułakiem przetarł oczy. Kilku jego ludzi zbladło, ale większość bez emocji obserwowała pobojowisko. Jedynie dwaj nowi rekruci pochylili się gwałtownie z końskich grzbietów.
„Przywykną – pomyślał cynicznie Nave. – Wojna dopiero się zaczyna.”
Koń pod Nave szarpnął kształtnym łbem, zatańczył niespokojnie. Dowódca ściągnął lejce. Pogłaskał ciepłą szyję zwierzęcia, wyszeptał kilka słów, łagodnie i z miłością, jak do ukochanego syna, którego zostawił w betulijskiej twierdzy. I nie przejął się rozbawionym wzrokiem Mabaka.
- Odwaga? Głupota, braciszku – odparł niechętnie. – Zostali ostrzeżeni. Holofernes prowadzi karną ekspedycję w imieniu swojego króla. Do gołej ziemi spalił Cylicję, Damaszek i Syrię, zabił starców i dzieci, mężczyzn sprzedał w niewolę, a kobiety oddał żołnierzom. To barbarzyńca i…
- Skurwysyn. – Błysnął złośliwym uśmiechem Mabak. – Pamiętam.
Przymrużone gniewem czarne oczy Nave błyszczały złowrogo niczym fale zatoki Akaba. Odwrócił się, skinął na potężnego jeźdźca.
- Radżemu! Każ przeszukać domy, może ktoś przeżył.
- Najemnicy Holofernesa nie zostawiają świadków.
Nave nie skomentował. Obaj wiedzieli, że nie zwykł powtarzać rozkazów. Radżemu, chociaż patrzył wyzywająco i gniewnie, oddał honory, sprawnie poprowadził żołnierzy wśród zniszczonych domów.
Dowódca świetnie rozumiał jego irytację – daleki zwiad asyryjskiej armii składał się z greckich, filistyńskich i aramejskich najemników, a odkąd generał Nabuchodonozora rozłożył się obozem na równinie Dotaim, niemal bezkarnie plądrowały rubieże Izraela. Lekka kawaleria Nave stoczyła kilka bitew, ale zwykle przybywali za późno, zaalarmowani czarnym dymem pożarów. Jeśli mieli szczęście - pod koniec orgii i rzezi - by pomścić zamordowanych. Nave nie powstrzymywał swoich ludzi. Spokojnie patrzył jak wyłapują maruderów i bez litości zarzynają jeńców, zmywając krwią obrazy wyrysowane w pamięci. Kawalerzyści w zaciętym milczeniu bandażowali rany, ale z coraz większym zniecierpliwieniem wypatrywali nieprzyjaciela.
Gdy mieli pecha, spędzali dzień na grzebaniu zmarłych.
- Braciszku?
Cień zdumienia musnął ogorzałą twarz Nave: otoczona żołnierzami młoda kobieta nosiła czystą suknię, błyszczały jej włosy refleksami zachodzącego słońca i uśmiechała się na przekór koszmarowi. Ucichł gwar kawaleryjskich słów, nawet Mabak umilkł, choć zalśniły mu żądzą oczy.
Nave odchrząknął; jak tokujący paw uniósł głowę, wyprostował plecy i napiął mięśnie ramion.
- Pani?
- Jestem wdową po Menassecie.
Podeszła bliżej i Nave dostrzegł zroszone łzami rzęsy. Chciał je obetrzeć, ale zmroziły go iskry obłędu w przepastnych oczach i okrutny grymas delikatnych ust.
Gdyby przybył wczoraj…
- Moi ludzie odwiozą cię do Betulii.
- Zabierzcie mnie do obozu perskiej armii. Odszukam generała i zabiję go.
- Oszalała. – Radżemu jednym ruchem wskoczył na konia, zebrał wodze. – Bredzi o tym, odkąd ją znalazłem. I że ius talionis. Rozumiesz? Ona!
Kobieta zignorowała uwagę.
- Wejdę między Persów i nie tkną mnie, jak nie śmieli tutaj – dyktowała warunki. - Przygotujcie namiot nieopodal obozu, bo każdego wieczoru spotkam się z wami na izraelskiej ziemi.
- Pani, w twierdzy będziesz bezpieczna. – Nave sięgnął ku nieznajomej. - Z pewnością czytałaś pismo, które wczoraj przyniósł sługa. Sanhedryn wysłał ostrzeżenie, nakazano zebrać okoliczną ludność za murami Betulii. Rozkaz…
- Będzie za późno. Menasset tak mówił, i że już wczoraj będzie. Holofernes spali twierdzę. – Zbladła, wystraszona okruchami pamięci. - Dlatego zostaliśmy.
- Pan ocali lud Izraela! – Zawarczał, urażony odmową.
- Zrób, co mówię, generale!
- Nie jestem generałem… - Miał wrażenie, że z niego kpi.
Z uśmiechem zajrzała w ciemne oczy. Nave drgnął, odruchowo ściągając wodze. Koń zrobił krok wstecz i ustąpili miejsca kobiecie.
- Będziesz, gdyż czwartego dnia przyniosę ci głowę Holofernesa.
Posadził kobietę na koniu przed sobą, objął.
- Jak cię zwać, wdowo po Menassecie?
- Judyta. A ciebie, generale?
Mabak zazdrośnie zmrużył oczy.
- Skurwysyn. – Mruknął.
#############################################
Tekst L
Wczoraj będzie za późno
Syreny w mojej głowie nie przestają wyć. Wciąż huczą, chociaż nikt poza mną już ich nie słyszy. Siedzę w autobusie, obok mnie ─ starsza pani czyta gazetę. Naprawdę nie słyszysz? ─ pytam w myślach. Kobieta nie odpowiada. Nie słyszy. A przecież drugi dzień walk. Wszystko huczy, trzęsą się szyby.
Wyciągam rękę przed siebie. Czuję ból, a mimo to nie widzę ani śladu krwi. Wiem dobrze, że kula przeszła na wylot, zostawiając ciemną, krwawiącą otchłań.
„Stygmat” ─ pomyślałam, mdlejąc. Ktoś mnie podtrzymał, skoro nie upadłam głową na twardy bruk. Bardzo się bałam, że mnie zostawią, bo po cóż im ranna sanitariuszka? Ale pomogli, opatrzyli rękę, wsadzili do pełnego cywilów transportu.
„Jedź do domu, dziecko” ─ powiedział „Czarny”, wręczając mi zakrwawioną, pachnącą pyłem opaskę. ─ „To na pamiątkę, będzie co wnukom pokazywać.” ─ Uśmiechnął się, pomachał. Zniknął wśród kurzu, wokół wyły pociski. Ponoć dostał pod Arsenałem i zginął na miejscu. Ja wtedy byłam już w domu, u dziadków na wsi. Bezczelnie bezpieczna, daleka od śmierci. Warszawa walczyła, ja zaś…
„Rekonwalescentka” ─ Skręciłam z tego słowa bicz, katowałam się nim w długie, bezsenne noce. Z ręką było już całkiem nieźle, kiedy dowiedziałam się, że nie mam po co wracać. Chciałam się zabić, niestety, chora dłoń zawiodła ─ węzeł był zbyt luźny.
Poruszam ręką, syreny milkną. W nagle zapadłej ciszy słyszę głos ─ męski, spokojny. Mam wrażenie, że słyszałam go już tyle razy.
„Chmielna. Następny przystanek: Krucza.”
Widzę szare zarysy kamienic. Nie powinno ich tu być ─ Warszawa nie istnieje. A ja ─ rekonwalescentka ─ urągam jej zgliszczom. Mimo to widzę domy, całkiem nowe, świeżo malowane. Po ulicach chodzą ludzie, ktoś gra na akordeonie. Jak to więc, nikt nie słyszał syren? Nikt? I skąd te kamienice? Antek mówił, że nic z Warszawy nie zostało, prócz zgliszcz, a tu ─ nowe domy!
Nie mogę się nadziwić. Ktoś ciągnie mnie za rękaw.
„Proszę pani, to tu” ─ mówi dziewczęcy głos. Drzwi autobusu otwierają się z sykiem. Wysiadam, oszołomiona. Nie czuję zapachu spalenizny, nie słyszę syren. Wokół panuje cisza ─ niedobra, złowroga cisza przed zagładą. Boję się, ponownie spoglądam na dłoń. Skóra jest dziwnie pomarszczona, jakby była to ręka starszej pani. Ależ ja mam dwadzieścia dwa lata! Skąd więc ta dłoń ─ nie moja, z szeroką, jasną blizną pomiędzy nitkami sinawych żył?
Ktoś mnie popycha, słyszę mrukliwe „sorki”. Gdzie ja jestem? I co to znaczy „sorki”? Jakiego szyfru znów zapomniałam? Boję się, biegnę, schylam ─ już niedaleko, byle tylko nie dostać… Kula wgryza się w rękę, ból odbiera zmysły. I znowu: ciemność, opaska, uśmiech „Czarnego”, przeklęta bezczynność, luźny węzeł. I czyjeś głosy: „Chmielna. Następny przystanek: Krucza” i „Proszę pani, to tu”. Idę dalej, niepewna, czy nie powinnam się zatrzymać. Odwracam się tylko na chwilę, a wtedy… Ból, ciemność, opaska, uśmiech, głos… Nie słyszę syren, choć wciąż huczą gdzieś w oddali, jakby na dnie serca. Boję się. Ale idę dalej. Ból szarpnie mi dłoń, krew plami spódnicę. Mam dwadzieścia dwa lata, a trudno mi iść po schodach. Muszę odsapnąć. Na szczęście ─ to już moje piętro.
Otwieram drzwi. Syreny milkną zupełnie, tylko serce kołacze w grobowej ciszy. Przekręcam klucz w zamku, spoglądam na dłoń ─ jest pomarszczona, ani śladu krwi. Ogarnia mnie ciemność. Staruszka we mnie umiera, ja biegnę dalej, bo wiem, że wczoraj będzie za późno. Nie czuję bólu, kula omija mnie tym razem. Dobiegam do kwatery, salutuję. Dowódca ─ siwy pan z długą brodą ─ marszczy brwi.
„Co tak długo?” ─ pyta.
„Sorki” ─ odpowiadam, dumna jak paw. Udało się!
Siwy pan wstaje, podaje mi dłoń. Nie czuję bólu.
„Dziękuję, Jadziu. Odpocznij.” ─ Wskazuje na stertę szmat. Kładę się na niej, otulam zapchlonym kocem. Usypiam. Nie czuję bólu.
#############################################
Oceniamy!
.