Autorem tekstu jest Smoke.
Gustaw Flaubert pochodził z bogatej szlacheckiej rodziny, sam nigdy nie założył własnej, co sprawiło, że przez większą część życia nie musiał troszczyć się o pieniądze. Kwestii tej nie można pominąć omawiając jego twórczość - dzięki majątkowi nie musiał pisać dla pieniędzy, nie musiał zarabiać pisaniem, między kartami brudnopisów nie walały się przeterminowane weksle, a żona nie lamentowała o pustej spiżarni i głodnych dzieciach. Pisał więc tylko dla siebie i czytelników, a to niepodważalna gwarancja, że w jego prozie nie znajdziemy cienia zbędnej litery, komercyjnych zagrywek czy imperatywu artystycznego szokowania.
Pisał od kilku do kilkunastu godzin dziennie, lecz często efektem tygodniowej pracy była jedna strona czystopisu. Jest uważany za ojca rytmiki obejmującej nie tylko zdania, ale całe akapity; jego prozę szczegółowo badał m.in. Proust i kontynuował bezkompromisowość w dbaniu o każdą sylabę tekstu. Ani jedno słowo nie mogło być przypadkowe, a każda opisywana rzecz była prześwietlana na wylot. Odwiedzał zakłady pogrzebowe (niestety, akurat w Paryżu), by opisać pogrzeb, przemierzył wszystkie Paryskie ścieżki swych bohaterów, anatomii uczył się w prosektorium, rozmawiał z weteranami walk, rzemieślnikami, uczestnikami pojedynków, naukowcami - słowem z każdym, kto dysponował wiedzą o opisywanym przedmiocie, nawet jeśli opis mieścił się potem w trzech linijkach. Z jednakowym spokojem, bez egzaltacji, opisywał śmierć i wesele, najgłębsze uczucia i najprymitywniejsze instynkty, paryskie salony i mansardy, bowiem z punktu widzenia ontologii (za którą tak wielbił go Kafka) wszystko jest jednakowo marne.
Niczego nie koloryzował, niczego nie przemilczał, zachowywał całkowitą niezależność, której musiał bronić we wściekłych kłótniach z redaktorami oraz przed sądem - za „obrazę skromności obyczajów i moralności religijnej”. Na nic zdały się interwencje wpływowych przyjaciół na cesarskim dworze.
Dorastał w czasach gdy powszechną sprawą było posiadanie kochanek. Fakt ten był dla wszystkich zupełnie naturalny, nie było jednak symetrii - kobieta przyłapana na cudzołóstwie była natychmiast linczowana moralnie. Taką właśnie historię poznał nastoletni Flaubert i fakt tej obłudnej niesprawiedliwości zaintrygował go. Krystalizowała się wizja powieści, którą debiutował w trzydziestym piątym roku życia.
„Pani Bovary” okazała się wielkim sukcesem. To pierwsza prawdziwa powieść realizmu, tak samo jak Flaubert był pierwszym prawdziwym realistą. Jej nowatorstwo zostało niezrozumiane przez krytykę (całe życie wrogą autorowi), dziś jednak wyraźnie widzimy, że otworzyła nową epokę w literaturze. Na szczęście świat literatury nie kończy się na kołtuńskiej krytyce i największe osobistości epoki broniły i wspierały Flauberta w recenzjach, polemikach i prywatnych rozmowach. Gratulacje przesłał Hugo, Lamartine poprosił debiutanta o spotkanie, Baudlaire wściekle bronił „Madame Bovary” na łamach prasy, a w późniejszym czasie do walki włączyli się Zola, Sand, Goncourtowie i wielu innych. Wszyscy oni pojęli, że mają do czynienia z genialnym novum.
Siłą powieści, poza niedoścignionym stylem (podczas czytania fragmentów na rozprawie sędziemu wyrwało się „wspaniałe”) jest to, co tak oburzyło obrońców moralności. Jaki był główny zarzut prokuratora, żądającego zakazu rozpowszechniania dzieła? Czytamy m.in.:
„...Kto w tej książce jest w stanie potępić tę kobietę? Nikt. Taki jest nasz wniosek. W książce tej nie ma ani jednej postaci, która może ją potępić...”
Flaubert jako pierwszy w historii, a przynajmniej pierwszy na najwyższym poziomie, rezygnuje z utartych już w starożytności ścieżek. W powieści nie ma banalnego układu „protagonista - antagonista”, nie ma drogi od punktu A do punktu B, nie ma konfliktu tragicznego - w którym każde rozwiązanie będzie złe, ale przecież przynajmniej jedno kogoś zadowoli, więc jedno będzie dobre. Bohaterowie powieści są zwykli, jak zwykli są ludzie. Nie ma nikogo wyróżniającego się czymkolwiek, również ich dobór jest życiowy; nie ma kompletu, nie ma nikogo kto by potępił Emmę. Sęk w tym, że wszyscy są jednakowo godni potępienia - równie dobrze to Emma mogłaby potępić tych, którzy tworzyli ten święty mieszczański ład. Flaubert brutalnie odebrał przyjemność uzurpowania sobie prawa do czystej moralności tym, którzy się za ostoję moralności uważali. Obnażył nędzne wartości ich świata - bez znieczulenia, ale i bez koloryzowania. Jakże cała zdrowa tkanka narodu (za którą mieszczaństwo uważa się w pierwszej kolejności) przyklasnęłaby powieści gdyby znalazł się w niej ów krystaliczny potępiciel (jeden z nich). Taka powieść też niewątpliwie odniosłaby sukces, problem jednak w tym, że byłaby jedną z dziesiątek tysięcy podobnych. Utonęłaby w szlamie kompromisowej sztuki i po roku nikt by nie pamiętał o niej, a dziś garstka badaczy słusznie uważałaby ją za prowincjonalne romansidło.
Flaubert pokazuje tragedię ludzką tak, jak tragedia ludzka się odbywa; po cichu, wśród najbliższych, bez spektakularnych zwiastunów zbliżającego się dramatu. Nie ma u Flauberta szatańskich werbli przy przekraczaniu Rubikonu, nie ma spadających na głowę gwiazd, nie ma krwawych łez, ani wrót piekieł, są za to błoto, przypadek, weksle. Bohaterowie są mali i słabi, lecz nie dlatego, że autor ich osłabił, lecz dlatego, że tacy są ludzie w swej naturze. Nikt nie jest tu całkowicie winny, ani bez winy. Nikt nie dorósł do swej roli, więc odpowiedzialność jaka spada na postacie ciąży im; przerzucają ją na innych jak gorący kartofel, a sami pogrążeni są w swoich nędznych namiętnościach.
Osamotnienie w tłumie i niezrozumienie to motyw tak ukochany przez literaturę, zwłaszcza w poprzedniej epoce romantyzmu. Zawsze jednak takim bohaterem była jednostka wybitna, szlachetna, mająca wielkie idee i godna podziwu i czci, lecz ponosząca klęskę przez własną wielkość i filisterskie społeczeństwo. Flaubert nie tworzy tego sztucznego, przerysowanego kontrastu, pokazuje, że wszyscy są siebie warci. Nie wprowadza żadnego potępiciela, ale i nie ma też nikogo wyjątkowo nikczemnego; wszystkich bohaterów moglibyśmy spotkać i spotykamy dziś, w prawdziwym życiu, lecz nie plujemy im pod nogi, tylko współegzystujemy, gdyż taki jest świat. Któż z nas nie zna osób zdradzających, zdradzanych naiwniaków, obrotnych karierowiczów, pospolitych naciągaczy, ograniczonych dewotów czy lokalnych donżuanów. Wszyscy są jednakowo brudni, nie ma tu (podobnie jak w życiu) krystalicznych herosów szamocących się w przesterowanej stęchliźnie arystokracji (lub innego domyślnego wroga). Wszyscy jesteśmy jednakowo brudni.
Flaubert unika w powieści moralizatorstwa, filozofowania czy wywodów psychologicznych. Ciężko znaleźć jakieś zgrabne aforyzmy czy mające chwycić za serce opisy uczuć. W życiu też nie widać skowronków nad głowami zakochanych, ani widma nad głową sąsiada, który następnego dnia powiesi się za trzepakiem. Fabuła kluczy, zwalnia, przyśpiesza, pełza - choć niby wiadomo jak to się skończy, to tak naprawdę nie wiadomo co będzie na następnej stronie. To tak jak w życiu - gdy odcinają wisielca każdy mówi: „Łe, to już od dawna było widać, że tak skończy”.
Powieść zaczyna się od szkolnych czasów „Karbovarego”, a kończy wyrokiem wydanym na jego córkę:
„Kiedy wszystko sprzedano, zostało dwanaście franków i siedemdziesiąt pięć centymów, które posłużyły na opłacenie podróży panny Bovary do babki. Poczciwa kobiecina zmarła tegoż roku; ojciec Rouault był sparaliżowany, więc wzięła ją do siebie ciotka. Jest uboga i posyła ją dla zarobku do przędzalni bawełny”.
Te zdania jasnym płomieniem rozpalają zasoby pamięci i wyobraźnię czytelnika. Przyszły los Berty przeraża, kontrastując z warunkami w jakich mogła dorosnąć gdyby jej rodzice dorośli do swojej roli. Natychmiast widzimy wszystkie znane nam XIX wieczne sieroty i ich beznadziejny los. Mała zapewne skończy w przędzalni, wyda się za pijusa z fabryki gwoździ i szczeźnie, złorzecząc na los. Możliwości jest tysiące, lecz każda kończy się w tym samym miejscu, los małej został przypieczętowany.
Bezlitośnie obnażył głupotę świata, jednak zamiast obdarzać nią szmondaków, niepoprawnych marzycieli, zgniłych arystokratów zaatakował wprost - wszak nie trzeba daleko szukać, by zderzyć się z nikczemnością ludzkiej egzystencji. Nie podkoloryzował jej przy tym ani turpizmem, ani sensacją - tak modnymi wtedy i dziś.
„Pani Bovary to ja” - zdanie nierozłącznie związane z jego osobą jest zupełnym nieporozumieniem. Wyrwane z kontekstu jest nośne, lecz jest tylko jednym z tysięcy zdań jego prywatnej korespondencji i odnosi się raczej do metody twórczej niż do określenia własnej osoby. Cytat, który o wiele lepiej określa postawę Flauberta brzmi: „Żyć jak mieszczanin, myśleć jak półbóg”.
Ostatnie lata życia Flaubert spędził w skromnych warunkach; poświęcił cały majątek na spłacenie długów rodziny. Nigdy nie miał też zmysłu praktycznego. Za „Madame Bovary” otrzymał, zgodnie z kontraktem, 800 franków, co było sumą śmieszną przy oszałamiającym sukcesie dzieła (szacował później, że mógł zarobić nawet 50000 franków). W późniejszym czasie z wydawcami w jego imieniu negocjowała George Sand.
Gustaw Flaubert zmarł nagle, przy własnym biurku. Ostatnim akordem życia tego wielkiego człowieka był pogrzeb, który przerodził się w makabryczny spektakl. Tak jak wielu wczoraj i dziś nie docenia go jako największego prozaika w dziejach, tak grabarze nie zdawali sobie sprawy z fizycznej wielkości giganta. Na oczach rodziny i przyjaciół szarpali się z trumną, która większa od wykopanego dołu zaklinowała się w nim skośnie, „głową w dół” i przy takim widoku żałobnicy musieli pożegnać Gustawa na zawsze.
Smoke - "Pani Bovary" Gustaw Flaubert
1"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.