Do „Imienia róży” podchodziłam jak pies do jeża. Głównie dlatego, że wcześniej czytałam stricte badawcze prace Umberta Eco. „Pejzaż semiotyczny” jako lektura obowiązkowa był u nas na wydziale postrachem wszystkich doktorantów, natomiast zbiór artykułów „Sztuka i piękno w średniowieczu”, wbrew atrakcyjnemu, wiele obiecującemu tytułowi oferował jedynie kilka suchych studiów o pojmowaniu piękna przez teologów tomistycznych. Bardzo ograniczony zakres nawet dla kogoś, kto średniowieczem zajmuje się na co dzień.
Powieść napisaną przez wybitnego profesora uniwersytetu w Bolonii postanowiłam potraktować więc jak ciekawostkę. Skoro sam autor zarzekał się w wywiadach, że cóż, taki kaprys przyszedł mu do głowy pewnego dnia, miał ochotę zamordować mnicha…
Rzeczywistość literacka okazała się wcale nie taka prosta.
Na skrzydełku obwoluty kolejnego już polskiego wydania powieści można przeczytać: Jest rok 1327, w opactwie benedyktynów [we Włoszech] dochodzi do serii morderstw. Rozwiązania ich zagadki podejmuje się Wilhelm z Baskerville, franciszkanin. Jego dochodzenie przypomina śledztwa Sherlocka Holmesa. Świat, w którym działa, jest labiryntem tajemniczych znaków.
Tak pisze wydawca. Eco natomiast przekonuje czytelnika, że jedynie opracował i przygotował do druku średniowieczny manuskrypt, którego autorem jest zakonnik Adso z Melku. Jako młodociany nowicjusz towarzyszył Wilhelmowi w jego misji, pod koniec życia zaś spisał swoje wspomnienia. Historii „odkrycia” owego rękopisu oraz próbom ustalenia, czy Adso jest postacią historyczną, Eco poświęcił cały wstęp.
Od początku widać, że autor puszcza oko do czytelników. Struktura powieści wcale nie przypomina średniowiecznych kronik, chociaż też nie jest ewidentnie współczesna. Całość tekstu została podzielona na siedem dni (ile czasu trwało stwarzanie świata? Co się działo siódmego dnia?). Każda część jest uporządkowana zgodnie z układem godzin kanonicznych, organizujących we wspólnocie zakonnej przebieg dnia: Jutrznia, Lauda, Pryma i tak aż do Komplety. A potem nadchodzi Noc. Noc, kiedy też bardzo dużo się dzieje.
A co się właściwie dzieje, wyjaśniają króciutkie wstępy, zaczynające każdą z godzin: Dzień pierwszy. Pryma. Kiedy to docieramy do stóp opactwa i Wilhelm daje dowód wielkiej przenikliwości. Dzień czwarty. Lauda. Kiedy to Wilhelm i Seweryn badają zwłoki Berengara i spostrzegają czarny język, co jest osobliwe u topielca. Dzień piąty. Nona. Kiedy to wymierza się sprawiedliwość i dręczy nas kłopotliwe uczucie, że nikt nie ma racji. Można czytać ten spis treści jak streszczenie, a na końcu nadal wiedzieć niewiele: Dzień siódmy. Noc. Kiedy to dochodzi do pożogi i z powodu nadmiaru cnoty górę biorą siły piekła. Sredniowieczne opactwa niechętnie ujawniają swoje tajemnice, a autor „Imienia” znakomicie potrafił to wykorzystać…
W swojej podstawowej warstwie „Imię róży” jest kryminałem, zbudowanym według klasycznych wzorców. Fabuła jednak szybko zaczyna się rozrastać i komplikować, do pytań o to, kto i dlaczego zabija kolejnych mnichów, dołącza się intrygująca sprawa klasztornej biblioteki. Dlaczego dostęp do niej ma jedynie ojciec bibliotekarz, natomiast inni zakonnicy nawet nie wiedzą – a może tylko udają, że nie wiedzą - w której części opactwa mieszczą się te sale? Kto i z jakich powodów ukrył wejście do nich? W klasztorze funkcjonuje skryptorium, gdzie zakonnicy przepisują książki, lecz co tak naprawdę zawiera księgozbiór gromadzony przez wieki?
Biblioteka jest wielkim labiryntem, znakiem labiryntu świata. Wchodzisz i nie wiesz, czy stamtąd wyjdziesz. Nie należy przekraczać Słupów Herkulesa…
Dociekania Wilhelma z Baskerville umacniają go w przekonaniu, że seria morderstw wiąże się tym, co kryje biblioteka, lecz rozwikłanie tajemnicy ciągle się oddala. Kiedy zaś do opactwa przyjeżdża grupa dostojników kościelnych i teologów (wśród nich Michał z Ceseny, wybitny teolog oraz Bernard Gui, inkwizytor – postaci historyczne) na od dawna zapowiadaną dysputę o ubóstwie Chrystusa, punkt ciężkości fabuły przesuwa się w stronę spraw daleko wykraczających poza zagadkę kryminalną. Bo to właśnie uczestnictwo w dyspucie było powodem, dla którego również Wilhelm z Baskerville kilka dni wcześniej pojawił się w klasztorze. Zbrodniami zajął się poniekąd "przy okazji", jako osoba nienależąca ani do tego konwentu, ani nawet do zakonu benedyktynów, a zatem całkowicie bezstronna. Po karczemnej awanturze kończącej pierwszy dzień wymiany poglądów, kolejne morderstwo wydaje się jednak mało ważne wobec odkrycia, że wśród zakonników znaleźli schronienie członkowie heretyckiej sekty, zdecydowanie zwalczanej przez Kościół…
I tutaj dotykamy drugiej warstwy „Imienia”: to jest bardzo dobra powieść historyczna. Bardzo dobra, gdyż jej bohaterowie nie są ludźmi współczesnymi, ubranymi w średniowieczne kostiumy. Czas akcji i postacie wymyślone przez Eco idealnie do siebie pasują. Dlatego porównania Wilhelma z Baskerville do Sherlocka Holmesa są złudne, co najwyżej mogą dotyczyć ustaleń, że topielec w rzeczywistości umarł od trucizny albo odnoszą się do odkrycia, kto i jaką drogą przeprowadza nocami do klasztoru kobiety z pobliskiej wioski. Ludzie u Eco jednak zdarzenia traktują jak znaki, nadają im sens eschatologiczny, do morderstw starają się dopasować cytaty z Apokalipsy św. Jana. Bo śmierć jest nie tylko śmiercią, lecz znakiem czasu, zapowiedzią, że wkrótce nadejdą potężne przemiany, które wstrząsną światem. Wilhelm daleki jest od skrajnych uniesień, prowadząc śledztwo szuka wyjaśnień racjonalnych, lecz kiedy zabiera głos w dyskusji o ubóstwie, wszystkie jego argumenty wynikają z egzegezy biblijnej. Dysputa o wyrzeczeniu się dóbr przez Chrystusa i o konsekwencjach praktykowania tego ideału może wydawać się nam typowo scholastycznym, jałowym dzieleniem włosa na czworo, ale był to rzeczywisty problem w czasach, gdy po Italii krążyły niemałe, dobrze uzbrojone grupy radykalnych zwolenników ewangelicznego ubóstwa i powszechnej równości.
Gdyby istniał jakiś kanon lektur dla początkujących autorów, którzy chcą pisać powieści historyczne osadzone w historii dawniejszej niż XIX-XX wiek, to właśnie „Imię róży” uznałabym za lekturę obowiązkową. Bo nie jest tak, że „przeszłość to dziś, tylko trochę dalej” albo „przecież wszyscy mamy te same uczucia”. Uczucia pewnie tak, jednak mentalność inną. I właśnie Eco doskonale to wiedział. Cóż, nie na darmo jako badacz przeszłości latami siedział w tekstach z epoki. Miał świetne rozeznanie, jakie sprawy wywołują jakie uczucia 

Właśnie: teksty z epoki. To jest ten odcień „Imienia”, którego nie wychwyci większość czytelników. Trzecia warstwa powieściowa. W wielu opiniach o książce można przeczytać, że Eco wykorzystuje mnóstwo cytatów z autentycznych ksiąg średniowiecznych. No i z Biblii, oczywiście. To jest nie całkiem prawda. Eco cytatów wykorzystuje niewiele, do tego chyba wszystkie są po łacinie. Ale: w średniowieczu nie znano praw autorskich, pisarze bardzo swobodnie włączali w swoje teksty zdania albo nawet duże fragmenty zaczerpnięte z pism innych autorów, bez zaznaczania, że to cytat (chyba że chodziło o podparcie się jakimś autorytetem typu św. Augustyn czy św. Tomasz z Akwinu, ale to inna sprawa). Te fragmenty noszą nazwę interpolacji. I właśnie tekst „Imienia róży” pełen jest takich zapożyczeń. Historycy – mediewiści z upodobaniem wyszukują: o, Hugo od św. Wiktora. Honoriusz Augustodunensis. Raban Maur. No i Odo opat Cluny, ze swoim paskudnym tekstem wymierzonym w kobiety. Sama trafiłam na dobrze mi znany skądinąd fragment tekstu cystersa Bernarda z Clairvaux, w którym ten uczony mąż gwałtownie przeciwstawia się ozdobności i bogactwu wyposażenia w kościołach zakonnych. Oryginał miał formę listu, lecz Eco włożył słowa Bernarda w usta niewidomego, wiekowego mnicha Jorge, który z pasją krytykuje zgubne zamiłowanie do zbytku. Zabrzmiało to doskonale, bo – właściwie, dlaczego nie? Sam św. Bernard też przy jakiejś okazji mógł wygłosić taką filipikę w gronie swoich współbraci.
Można zapytać: ale jak to wszystko ze sobą współgra? Taka zwykła narracja, że komuś rozbito głowę, kogoś innego utopiono w korycie, i te uczone interpolacje?
Otóż, współgra znakomicie. Eco wykorzystywał źródła łacińskie, które sam tłumaczył (w wydaniu włoskim nie znalazłam żadnych nazwisk tłumaczy). W związku z tym, cała warstwa językowa jest jednorodna. Nie archaizująca (język literacki we Włoszech w XIV wieku to przede wszystkim dialekt toskański, niemożliwy do użycia współcześnie), lecz w taki miły sposób – tradycyjna. To widać też w polskim przekładzie Adama Szymanowskiego.
„Imię róży" jest powieścią złożoną, nie da się ukryć. Ale właściwie tylko ta trzecia warstwa jest cokolwiek hermetyczna. Dwie pierwsze nie powinny sprawiać kłopotu nawet czytelnikom, którzy o średniowieczu wiedzą tyle, co ze szkoły.
Przed opublikowaniem „Imienia” (debiut literacki!) Eco nie był żadnym celebrytą. Fakt, że uniwersytet w Bolonii jest najstarszy w Europie nie oznacza, że jego profesorowie są znani jak świat długi i szeroki i wypada się snobować na czytanie ich utworów literackich. Zawodowa pozycja autora mogła być dodatkowym smaczkiem, przyczyniającym się do rozgłosu powieści, lecz gdyby nie jej rzeczywiste walory fabularne, pozostałaby tym, za co ją uważałam przed przeczytaniem: erudycyjną ciekawostką.
Aha: nie całą twórczość Umberto Eco zaliczam do MML. Właściwie jeszcze tylko "Baudolino" trafił do mojego serca. Ale to zupełnie odrębny temat Przed opublikowaniem „Imienia” (debiut literacki!) Eco nie był żadnym celebrytą. Fakt, że uniwersytet w Bolonii jest najstarszy w Europie nie oznacza, że jego profesorowie są znani jak świat długi i szeroki i wypada się snobować na czytanie ich utworów literackich. Zawodowa pozycja autora mogła być dodatkowym smaczkiem, przyczyniającym się do rozgłosu powieści, lecz gdyby nie jej rzeczywiste walory fabularne, pozostałaby tym, za co ją uważałam przed przeczytaniem: erudycyjną ciekawostką.
