wwwMuszę Wam wyznać, że strasznie chciałem to napisać. Naprawdę. Przecież nie ma nic lepszego, niż kiedy mówią żebym napisał o tym, co uwielbiam. Zadanie wydawało się pozornie łatwe - mam pokazać czytelnikowi dlaczego kocham "MW" Łysiaka, spróbować wzniecić w nim ogień własnej fascynacji.
wwwUsiadłem więc i zastanawiałem się "jak?". Czym dłużej siedziałem tym dobitniej docierało do mnie, że to zadanie trudne, ba, karkołomne nawet. Jak mam opisać całość tego czym "MW" jest dla mnie? Jak mam pokazać Wam logiczne uzasadnienie mojej miłości, skoro ta skrzy namiętnością? Przecież kiedy namiętność szaleje logika zazwyczaj śpi spokojnie.
Nie wiem. Nie wiem czy podołam – ocenicie to sami. Próbuję, bo ta książka jest tego warta.
wwwJeśli nie wiecie - Łysiak to taki pisarz, który medialnie był martwy. Jak Tutanchamon. Tyle, że o Tutanchamonie się wspomina. A o Łysiaku nie za bardzo. W czasach przed popularnością internetu próżno było szukać wzmianki o tym autorze. Nie przeszkadzało mu to w uzyskaniu statusu pisarza bardzo popularnego, a nawet (zależnie z kim będziesz rozmawiać) kultowego. Książki Łysiaka - okazało się - żyją własnym życiem, promują się za pomocą poczty pantoflowej, obrastają w mit niemalże. Ceny w obiegu? Kosmiczne. Ale to temat na zupełnie inną opowieść.
wwwMoje spotkanie z "MW" odbyło się naście lat temu (pierwsze wydanie tej książki ukazało się w 1984, za sprawą Krajowej Agencji Wydawniczej). Było tak jak z codziennie mijaną, tą samą piękną dziewczyną - niby robi wrażenie ale po czasie staje się elementem znanego krajobrazu. Pamiętam dokładnie, że "MW" trafiło do mnie z polecenia, trafiło (z przyczyn, których sobie nie przypomnę) na półkę i stało się "podobno dobrą, nieprzeczytaną książką na później". Nie umiem Wam wyjaśnić jak bardzo żałuję, że tak długo umawialiśmy się na pierwszą randkę.
W każdym razie bardzo.
www"MW" jest książką o obrazach. Nie, chyba mi nie wierzycie, prawda? Słusznie. Tak naprawdę "MW" jest osobistą księgą fascynacji i obłędów autora. Szalonych eskapad i hipnotycznie wręcz przemierzanych szlaków. Łysiak chwyta za rękę, ciągnie przez meandry swoich skojarzeń i tajemnych ścieżek, prowadzi przez mnogość swoich miłości. Opowiadanie Wam o fascynacji książką, która o fascynacjach właśnie traktuje, jest trochę jak kserokopia zrobiona z kserokopii - traci na ostrości przekazu. Łysiak pokazuje nam swoje Muzeum Wyobraźni - zbiór obrazów, które są dla niego, z różnych przyczyn, ważne. Ale to tylko otoczka, bo snuta przez niego opowieść, w której, a jakże znajdują się wzmianki o farbach, chromach, i dystorsji barw, jest historią o wartościach fundamentalnych, o emocjach i autentycznych wzruszeniach. To jeden z wielu powodów, dla których darzę tę książkę miłością - szczerość i prawda w przekazie. Kiedy Łysiak się wzrusza, ja również się wzruszam, kiedy popada w zadumę i ja popadam, a kiedy ogarnia go obłęd - ja także staję się szaleńcem. Po prostu wiem że jego uczucia są prawdziwe.
Obraz tego, czym są "obłędy Łysiaka" da Wam ten spory fragment:
[quote="Waldemar Łysiak w "MW""]
Mój rozmówca, któremu eremita przekazał swą wiedzę o chłopcu z głową psa, opuścił Kefalonię w końcu roku 1953, po straszliwym trzęsieniu ziemi, które zmasakrowało wyspę. I zawędrował na szczyty Meteorów, abyśmy mogli się spotkać. Słuchając go, przeżyłem dziwny sen, jakbym był jednym z kamieni leżących obok chłopca, przytulony do bukłaka napełnionego chłodnymi łzami źródła, nawiedzony świadek każdej z tamtych chwil. Przypomniałem sobie, że nawiedzony był również pustelnik—piewca legendy i zapragnąłem dotrzeć do niego.
— Nie odnaleziono go po trzęsieniu — padła odpowiedź.
— Czy wiesz dlaczego miał tę reprodukcję z Aten? — spytałem.
— Nie wiem — padła odpowiedź.
— Czy wiesz dlaczego łączył św. Krzysztofa z Kefalonią? — spytałem.
— Nie wiem.
— Przecież musi być jakiś powód, a ty rozmawiałeś z nim! — krzyknąłem.
— Zawsze jest jakiś powód. Ale on opowiedział mi tylko o chłopcu. Nic więcej nie wiem.
— Może św. Krzysztof był kiedyś patronem wyspy?
— Nie był. Jest przewodnikiem wędrowców, patronem poszukiwaczy.
— Będę szukał.
— Szukaj.
Pojechałem na Kefalonię. Dreptałem po górach i po wsiach. Powróciłem do Aten i stanąłem przed ikoną. Dowiedziałem się już, że nie raz przedstawiano św. Krzysztofa z głową psa. Takie ikony są też w Sofii i w Leningradzie. Ale mnie interesował tylko ateński człowiek–pies i jego pysk odwrócony profilem, z ludzkim uchem i z jednym wielkim okiem, znany mi skądś, błąkający się w chaszczach pamięci niczym błędny ognik, jak wyblakłe widmo, którego nie może ściągnąć w pułapkę magicznego koła średniowieczny „łowca upiorów”. Widziałem już kiedyś ten zaczarowany profil psa i nie mogłem sobie przypomnieć gdzie, nie mogłem wydusić ze swych zapomnień tego klucza, który otworzyłby mi furtkę do poznania.
Zagłębiłem się w uczone księgi. Zabrało mi to wiele czasu. Goniłem za cieniem mej aktualnej obsesji, ślepy na wszystko inne wokół. Czasem cień ciąży bardziej niż ciało i trzeba zamienić się w ślepca, by na nowo odzyskać widzenie. Przyszedł wreszcie ten dzień, pochmurny, zatapiający ziemię w głębokim cieniu, rozpadany wszystkimi deszczami świata, kiedy odnalazłem pierwszy ślad do szkatułki z kluczem i przez ciemną kopułę nieba przebił się promień światła. Znalazłem informację o przyczynie przedstawiania św. Krzysztofa z głową psa. Johann Joachim Winckelmann, syn szewca, zanim został zamordowany sześcioma ciosami noża przez Włocha Arcangelo, stał się
sławnym. ojcem archeologii i dokonał różnych wielkich rzeczy oraz jedną drobną, na którą mało kto zwrócił uwagę, a która dla mnie stała się olśnieniem. Stwierdził mianowicie, że św. Krzysztof pochodził z plemienia Kynokefalów, to jest Psiogłowych.
Pierwszy człon tej nazwy pochodzi od– greckiego: pies, drugi zaś od głowy (greckie:„kephale”). Kefale, Kefalonia, Kefalos!
I tak przypomniałem sobie obraz Piero di Cosimo z londyńskiej National Gallery, namalowany na desce, tak jak ikona z Aten! „Śmierć Prokris”.
I wszystko zaczęło orbitować wokół greckiego mitu z psem.(…)
(…)Potem już wszystko było jasne jak rozwiązana łamigłówka, każdy kamyczek znalazł swoje miejsce, wszystkie planety tajemnicy poczęły orbitować wokół jednego słońca ikony z Aten (awers) i obrazu Piera di Cosimo (rewers):
Prokris. To imię nosiła niegdyć konstelacja Psa.
Prokris była córką Erechteja, króla Aten.
Kefalos był synem Hermesa. Anubis, egipskie wcielenie Hermesa zlane z nim w bóstwo podwójne (Hermanubis), przedstawiany był zawsze z głową szakala lub psa.
Kefalos był królem Tessałii, zaś św. Krzysztof pochodził z Kynqkefalów. Właśnie w Tessałii znajduje się łańcuch górski Kynoskefalai (dzisiaj zwany Marovruno). Angelica Kaufmann, która namalowała Kefalosa i Prokris, była uczennicą Winckelmanna, który ustalił pochodzenie św. Krzysztofa.
I tak dalej, i tak dalej. Tyle tropów i tyle tajemnic. Tylu rzeczy nie wiem. Nie wiem na przykład dlaczego w roku 1969 Watykan skreślił św. Krzysztofa z listy świętych! Być może tam znają już odpowiedź. Gdzie –— w powodzi tych świecących punkcików — szukać punktu zaczepienia, rozrusznika dla dalszych spekulacji?... Zaraz! Prokris to stara nazwa gwiazdozbioru Psa, zaś egipski Hermanubis... Największą gwiazdą tego gwiazdozbioru i w ogóle najjaśniejszą ze wszystkich gwiazd na niebie jest Syriusz, inaczej: Canicula — Psia Gwiazda! Najstarszy kalendarz egipski, z 4421 roku przed naszą erą, podający cykle roczne do przeszło 32 tysięcy lat wstecz (!), został oparty o obieg
Syriusza, nie zaś Słońca i Księżyca, chociaż to drugie było o wiele łatwiejsze. Dlaczego mędrcy–kapłani, którzy zresztą (jak to ujawnił Diagoras z Melos, za co skazali go zaocznie na śmierć) używali psa podczas prób przy przyjmowaniu w swe szeregi nowicjuszy — dlaczego tak uczynili?
Być może odpowiedź zawiera się w tzw. „micie dogońskim”? U prawie wszystkich plemion świata zachowały się pisane lub ustne, przekazane przez przodków, niemal identyczne tradycje o „bogach” lądujących na Ziemi w pojazdach, które buchały ogniem.
Ale tylko u żyjącego w Mali plemienia Dogonów zachował się, obok graficznych wyobrażeń pojazdów kosmicznych, do złudzenia przypominających współczesne, dokładny adres „kosmitów”, którzy nawiedzili Ziemię. Do Dogonów, nad Jezioro Debo vel Debb, przybyli przed wiekami w „powietrznych arkach” Ogo i Nommo, swego rodzaju „archaniołowie” (jeden zbuntowany, a drugi wierny) budowniczego Kosmosu, boga Amma. Energię dla swych pojazdów czerpali z Syriusza B, który jest „białym karłem” Syriusza A! Życie zrodziło się na Syriuszu B! Wszystko to można by między bajki włożyć, gdyby nie bezsporny fakt, że ci czarni analfabeci, Dogoni od niepamiętnych czasów wiedzą o istnieniu Syriusza B, którego cywilizowany świat odkrył całkiem niedawno za pomocą teleskopu, a także o tym, że jedna czwarta tej gwiazdy waży tyle, co cała Ziemia, i że potrafią narysować obieg Syriusza B wokół Syriusza i precyzyjnie podają, iż obieg ten trwa 50 lat (obliczenie tego obiegu kosztowało dyplomowanych astronomów sporo pracy), i jeszcze nie jest im obcy system balistyki kosmicznej (zasada, iż kierunek lotu statku kosmicznego musi być zgodny z kierunkiem obrotu ciała niebieskiego, do którego statek zmierza)! Notabene, znają również takie sekrety Jowisza i Saturna, że się to „w głowie nie mieści”. Od kogo? Kto podarował im tak fenomenalną wiedzę kosmiczną? Odpowiadają, że Ogo i Nommo, ci z Psich Gwiazd. Gdybym się tak jeszcze dowiedział, że Ogo i Nommo mieli psie głowy...
Oooo, męczy mnie już to wszystko, zbyt długo trwa ten sen. Przewędrowałem kawał świata, naznajdowałem kamieni, wrzuciłem je wszystkie do jednego worka, przyniosłem do domu i oto leży przed wami cały ten mętlik, który powinienem zapewne uporządkować, ale w drodze wymieszały mi się i wszystko zagubiło swój sens, którego zresztą wcale nie chciałem mu nadawać. Bo czy wszystko musi mieć sens? Wszystko?!
Nie pytajcie mnie więc czego to wszystko dowodzi. Niczego. Niczego nie chciałem dowieść. Chciałem to przeżyć. Widziałem tylko to, czasem zamieniam się w ślepca, by na nowo odzyskać widzenie. Odprawiłem mszę poszukiwania, by zaspokoić jeszcze jedną z mych namiętności. Tak powinniśmy czynić. Oddając się wyłącznie pogoni za majątkiem, budujemy sobie więzienie; siedząc w nim ze złotem, które nie jest czymś, dla czego warto żyć (tylko jak żyć bez niego?), zapominamy o naszych innych marzeniach i ogród mistycznych wzruszeń staje się nam zakazany. Albowiem nic i nigdy nie zastąpi wędrówki zaułkami naszych irracjonalnych obsesji, nie ma ceny skarb tylu wspomnień, tylu godzin błądzenia po omacku i przebudzeń w cieniu spraw, które rodzi wyobraźnia.
Kiedy szukam w pamięci tego, co dało mi poczucie trwałości w moim życiu i co usprawiedliwia moje istnienie, kiedy podliczam godziny, których na pewno nie zmarnowałem — odnajduję zawsze te wędrówki sekretnymi szlakami ścieżek donikąd, których nie mógłbym zawdzięczać największej fortunie i najwyższemu stanowisku. Wspomnienia odciśnięte na krawędzi obłędu i jawy — tego nie można kupić za żadne pieniądze...[/quote]
wwwPiękne prawda? Absolutnie piękne. Mnie ta iskra padająca z pomiędzy stron „MW” rozpala. Nie wiem ile razy czytałem tę książkę, ale zapewniam Was – jest to liczba dwucyfrowa, i za każdym razem działa na mnie tak samo. Siła jej uderzenia w moje emocje nie ulega przedawnieniu. Co więcej, ten fragment, który Wam przedstawiłem nauczył mnie radości z popadania w obłęd poszukiwań. Pochylałem się z autorem nad tropem Dogonów, ale później, już samodzielnie tropiłem historie wynalazków, miejskie mity i setki innych rzeczy. Zachorowałem na gorączkę szukania śladów i żywię nadzieję, że mnie nie opuści.
wwwMyślicie, że „MW” na tym polega? Jeśli tak, mylicie się wielce. To tylko jedna z sal, które możemy zobaczyć, a w których autor jest naszym opętanym obsesją przewodnikiem.
wwwŁysiak porusza w „MW” bardzo różne kwestie i nawet kiedy opowiada o czymś, co możecie uznać w pierwszej chwili za temat nieciekawy, to okazuje się, że finalnie i tak jest fascynująco. Co to znaczy „różne kwestie” zapytacie? Już tłumaczę. Autor opowie Wam o miłości utraconej, o znaczeniu błaznów, spróbuje wyjaśnić dlaczego „malarze wolą blondynki”, pochyli się z szacunkiem nad masowym grobem polskich szwoleżerów, rozbije na pojedyncze uczucia emocję romantyczności, westchnie razem z Wami ubolewając nad „szarością” życia, pokaże ciała leżące na stosie Sardanpala, i poprzez biografię Chaima Soutine’a uroni z czytelnikiem, w milczącym przymierzu, łzę nad losem wszystkich krzywdzonych dzieci. A to nie wszystko.
wwwAle jak on opowiada! Zdarzyło mi się – a zdradzam Wam coś bardzo osobistego – czytać „MW” w czasie, powiedzmy, zawodu sercowego. I uważałem wtedy, że nic boleśniejszego i zarazem piękniejszego nie istnieje.
[quote="Waldemar Łysiak w "MW""]
Obraz ten nosi nazwę „Marie aux deux flammes”, częściej jednak określa się go per „Mary Wrightsman” od nowojorskiej kolekcji Wrightsmanów, w której znajduje się od roku 1963 (zakupili go z Galerii Heim). Jest mocno zniszczony, z głębokimi pęknięciami w kilku miejscach. Ma wymiary 134 na 92 centymetry i po prawej stronie kadr z twojej najskrytszej przeszłości, mój przyjacielu.
Widnieje tam świeca płonąca naprzeciwko lustra i odbijająca się w nim,są więc dwie świece, które palą się do siebie. Jest tam ciemno i widać Jej delikatne palce złożone na czaszce, która jest symbolem wieczności czy śmierci? A u stóp małego jak kaganek lichtarzyka leżą perły niczym krople łez. Jest tam dużo symboli. Jacques Thuillier określił palącą się świecę jako symbol mijającego nieubłaganie czasu, a lustro jako symbol kruchości marzeń, ułomności nadziei i wielkiej iluzji, która tkwi w człowieku. Miał rację. Tak właśnie siedzieliście, twarzą w twarz, wpatrując się, jak świece na obrazie de La Toura wpatrują się w siebie. Jedna z nich żywa, druga zaś jest tylko odbiciem, być może więc Jej uczucie było tylko bladym odbiciem twojego płomienia, stworzonym przez ciebie i narzuconym, może paliłeś się za was oboje, gwałcąc Jej myśli, i nie dostrzegałeś tego w majestacie swego obłędu? Lecz może się mylę, może było inaczej, bo wyczuwało się między wami tę niebywałą koncentrację, w jaką wprawiają się poprzez medytowanie ludzie Dalekiego Wschodu, tę niewidoczną strunę sprzężenia oczu, której widmo zachowało się na obrazach Giotta. Byliście jak orientalni magowie zapatrzeni w migocący niewyraźnie punkt na dalekim horyzoncie. Osiągają go, chwytają i starają się nie utracić...
Ale wyście utracili wszystko zanim jeszcze pojawiła się na twojej drodze, jak kamień, który zapada w serce, tak ciężki, że nie od razu można go wydobyć i tak wielki, że musisz się o niego potknąć. Nigdy już nie będziesz kroczył naprzód tak śmiało i z taką pewnością siebie.
Była noc. Zawsze wtedy jest noc z jej cieniami i ciszą, która dźwięczy w uszach niczym dzwon, z jej ślepymi zaułkami dróg i przytłumioną urbanistyką zbrodni, z jej skrzypieniem bosych stóp w pustych korytarzach i dalekimi dzwonkami sań na rozległej równinie, rozjaśnianej księżycem i rozdzieranej zawodzeniem wilków, gdzie białe koleiny gubią się na przełęczach gór, a za nimi jest nieznane, wielka brama pożegnania i rozłąki. [/quote]
wwwWypadałoby znów zapytać czy piękne. Nie oczekuję odpowiedzi, dla mnie to słowa magiczne i przez to brakuje mi własnych. Staram się pokazać Wam tak dużo, a kiedy stanę już przed „MW”, twarzą w twarz, wypada mi tylko milczeć. Ta książka budzi wszystkie tęsknoty i porusza każdą strunę, odwołuje się w sposób piękny do wartości zasadniczych i fundamentalnych. Jakich? Już pokazuję. Dwa fragmenty jeszcze i ja wysłucham Waszego zdania.
wwwMiłość w „MW” jest na każdej niemal stronie, ale najwyraźniej przebija z Sali poświęconej polskim szwoleżerom zdobywającym Somosierrę. Jak Łysiak ich kocha! Jaki z każdego poświęconego im słowa przebija szacunek! Podoba mi się to, przyznaję. Czytam i też podziwiam tych boskich szaleńców. I razem z autorem pochylam się ze smutkiem kiedy pisze tak:
[quote="Waldemar Łysiak w "MW""]
A oni? Pomordowano ich. Mameluków nienawidzący ich Europejczycy wyrżnęli w roku 1815 w Marsylii. Szwoleżerowie przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań, lecz im także nie darowano. Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w Bourreaugne i wrzucono do wspólnego dołu, wielkiego jak dolina ich chwały i okrytego milczeniem bardziej je strasznym niż ta cisza, która dudni na obrazie Kossaka.
Zbrodnia bez kary. I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz...[/quote]
Nic na temat tego co wyżej. Niech brzmi tą ciszą.
wwwPamiętacie dzieciństwo? Zabawy w indian i kowbojów? W księżniczki? To nie zabawy, tylko marzenia. Dotyk atłasu i batystu, gorący piasek niesiony wiatrem, przechadzanie się po ogrodach w asyście służby, albo dudniący adrenaliną w głowie pościg – koniecznie na oklep. A gdzie jesteście teraz? Pracujecie w biurach? W fabrykach? Piasek widzicie na reklamach biur podróży, a batyst na kartach powieści historycznych? Nic w tym złego, ja także. Jednak nie przeszkadza to dalej marzyć i jeszcze mocniej, wraz z upływem lat, tęsknić. I o tej tęsknocie jest mój chyba ulubiony rozdział.
Sala VII. Kuter.
wwwŻycie łapie i ściska. Nagle brakuje wolnego spokojnego wdechu powietrza dziecięcych marzeń, oddech łapie się szybko i płytko, mechanicznie. Szkoda, a czym więcej lat tym żal większy.
Cudownie trafnie opisuje to Łysiak.
[quote="Waldemar Łysiak w "MW"]
— Wiesz, taki kuter...
Wiem. Z piekła wzięłoby się szypra, gdyby tylko puściły pęta kotwiczące w Układzie, uplecione z kabla telefonu, sznura od żelazka, czyichś warkoczy i najgłupszych obowiązków. Ale to się rzadko zdarza i dlatego wędrujemy bez chwały po obszarach ujarzmionych i wyzutych z prawdziwej przygody; koń nas nie zrzuci, król nie uściśnie nam ręki, fala nie zamoczy nam stóp, echo nie pójdzie po górach, kiedy skacze na plecy nasłany morderca i nim uderzy, wydaje dziki okrzyk bojowy — gdyż oglądamy to tylko w kinie naszej wyobraźni i w fotelu kinowym, obserwując z tej pozycji klownadę naszego gatunku. Ci zaś, którzy tę cywilizowaną gnuśność utożsamią w końcu z brakiem godności i którym fala nienawiści i odwagi uderzy do mózgu, miast wejść na kuter, wchodzą na dziesiąte piętro i przez tę jedną chwilę — tak krótką, że strach nie zdąży powrócić — do nich, obłąkanych ptaków, należy całe niebo, które, kiedy minie ta chwila, skurczy się do wykopu o rozmiarach dwa metry na jeden i dwa w głąb.
Jest taka mała czarna kulka, która drzemie gdzieś na dnie duszy, między tyłkiem przyzwyczajonym do krzesła a ustami przyzwyczajonymi do kłamstw. Czasami ta kulka zaczyna wirować i zamienia się w szklaną kule, w kiórcj widać żeglujący kuter, dzikie konie wśród traw i palmy gnące się od uderzeń wiatru. Widzisz wówczas samego siebie, jak leżysz na piasku, twarzą do gwiazd, a księżyc wskazuje ci godzinę. Każda zmarszczka przestrzeni dookoła kryje w sobie bogactwo przyrody i grozy, którą wymodliłeś sobie u Boga Wielkiej Niewiadomej. Czujesz sól zbrodni na spieczonych wargach, a twoje skarlałe pragnienia powracają do pierwotnej świetności, w czas owych zaciekłych pogoni i sekretnych podchodów z nożami w zębach ku obozom, których strzegą uśpione straże. Budzisz się zlany potem i tęsknisz do tej mary. Aż kiedyś przychodzi ostatnia starość, skłonna do rozmyślań i łez, i ten wieczór, kiedy widmo po raz pierwszy nie wraca, a kulka zaczyna topnieć jak gałka ze śniegu i biały żagiel kutra rozpływa się w otchłani horyzontu. Wówczas odkrywasz, że całym swym statecznym życiem bez celu zdradziłeś Boga swych marzeń, które latami zuchwale nastrajałeś na awanturniczą nutę, i że splamiłeś obie dłonie i obie strony swej duszy pieczętując Układ, w którym nic nie zyskałeś prócz ogromnego zmęczenia i wstydu. Wtedy zaczynasz umierać, a szklaną kulę zastępuje ci święty obrazek symbolizujący twą ostatnią wiarę, tajemną i rozpaczliwie wytrwałą, jedyną, którą zabierzesz do grobu. W przebaczenie.[/quote]
wwwChciałem pokazać wartość tej książki, piękno konstrukcji zdań i poszczególnych sformułowań, trafność metafor, potęgę erudycji autora. Nie potrafię. Ta książka to dla mnie osobiste sacrum, jak mógłbym rozbierać je na części i analizować? „MW” to mój kalejdoskop uczuć i emocji.
Jest dla mnie czymś specjalnym. Moją książką na bezludną wyspę. Niedawno przeczytałem, że mądry człowiek wziąłby na bezludną wyspę atlas roślin, atlas zwierząt i podręcznik survivalu.
Bardzo rozsądny i strasznie smutny to wybór.
Godhand - "MW" Waldemar Łysiak
1"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.