Żab Cyprian wyczuł silne drgnięcie lustra wody. Kolejne krótkie fale muskały jego receptory na skórze głowy, oczy automatycznie obróciły się w kierunku źródła ruchu. To musiało być coś dużego, coś, co rozpaczliwie szamotało się, próbując oderwać skrzydła od pułapki. Ruszył powoli, wystawiając tylko swe czujne oczy nad powierzchnię. Kilkanaście ostrożnych ruchów i zobaczył ją: Księżniczkę Nocy, już przemoczoną, trzepoczącą rozpaczliwie skrzydłami. Zadziałał instynkt, nie jakieś strategiczne działanie, nurkowanie, czy zachowawcze podpływanie od strony odwłoku. Kopnął nogami, wręcz skoczył do przodu i chap, już miał ją w gębie.
- Mniam, jaka pyszna ta ćma! – Pomyślał. - Delikates!
Zdobycz próbowała się jeszcze wyrwać z uścisku, ale nie, nie miała szans na ucieczkę, nie u Cypriana. Połknął ją od razu, zmrużył oczy w ekstazie, gdy zadrgała jeszcze kilka razy w jego przełyku i żołądku. W końcu zadowolony z siebie i pełnego brzucha popłynął leniwie w stronę kryjówki pod dużym, płaskim kamieniem. Może zaśnie na kilka dni, albo raczej popłynie o świcie na drugi koniec świata, skąd w każdy wieczór słychać było inną kolonię. Czasem głos pewnej młodej żaby wybijał się śpiewem ponad monotonny rechot samców, wtedy jego ciało przebiegał silny dreszcz i czuł dziwne mrowienie między palcami. Teraz, po takiej zdobyczy, będzie jeszcze silniejszy i piękniejszy. Ślicznotka z drugiego brzegu na pewno mu się nie oprze, już widział w myślach jak skrzek otacza ją, migocząc w świetle księżyca...
Rozłożył się wygodnie na mulistym podłożu i planował swoją podróż. Miał na tę wyprawę nieskończenie dużo czasu. Widywał zresztą nieopodal nawisu kilka młodych samic, które na jego widok dostawały dziwnych drgawek, nie musiał więc płynąć od razu. Mógł poczekać na ciepły deszcz, albo na dzień, kiedy słońce będzie bardzo wysoko i jego promienie ogrzeją mu skórę na grzbiecie podczas drogi. Tylko ten głos, wzywający jakby właśnie jego już teraz, w tej chwili.
Zdecydował się. Natura, jak zawsze wygrała. Było bezpiecznie, późnym wieczorem już ten długonogi potwór nie zaczajał się przy brzegu przeczesując dno swoim czerwonym dziobem. Płynął więc, pewny siebie, trenując dla frajdy dokładność klasycznego stylu, gdy nagle coś pacnęło znienacka wokół niego. Szarpnął się, chciał schować się w głębinie, zaplątując się w jakąś siatkę z drobnymi okami. Coś uniosło go w górę, wyjęło z wody i położyło na trawie. Spojrzał rozpaczliwie w górę i zobaczył ludzi.
*
Marek i Jakub ucieszyli się, że tak szybko udało im się złowić wielką żabę. Ktoś tam mówił, że w czasie pełni nie mają szans, no ale przecież była wiosna, a rechot niósł się wokół stawu chyba na kilometr.
- Co z nią zrobimy? – zapytał Jakub, dwa lata młodszy od kolegi.
- Nadmuchamy i zobaczymy jak pływa! – odparł Marek, uśmiechając się złośliwie ze swojego genialnego pomysłu. – Widziałeś kiedyś nadmuchaną żabę?
- Eee, w filmie chyba.
- Zobacz – powiedział Marek wyciągając pogiętą słomkę z kieszeni i trzymając mokrą śliską zdobycz w drugiej dłoni. – Tu wkładasz, od tyłu, nabierasz powietrza no i wiesz, jakbyś dmuchał balon. Tylko nie pociągnij, bo ci, ten, no wiesz…
- Dobra, dawaj! – Zdecydował się Jakub chcąc udowodnić, że jest wart koleżeństwa.
Chwycił żabę i wepchnął słomkę.
- No nie bój się maleńka, zaraz będziesz mieć silnik odrzutowy – powiedział jeszcze i pocałował ją w głowę.
Trzymana w dłoni żaba nagle zaczęła rosnąć, zwiększając wagę. Jakub upuścił ją przestraszony.
- Co robisz? – wrzasnął Marek, nie dostrzegając w pierwszej chwili problemu. – Jeszcze nam ucieknie!
Żaba jednak ani myślała uciekać. Pęczniała na ich oczach i zaczęła się zmieniać w coś dziwnego.
- To ten! Obcy! – krzyknął jeszcze Jakub, cofając się o kilka kroków.
Transformacja obcej żaby zakończyła się po kilkunastu sekundach. Trochę oszołomiony, za to ze zdecydowaną nienawiścią w oczach wstał w końcu z trawy młodzieniec. Wprawdzie miał zielonkawy kolor skóry i błonę między palcami, ale zdecydowanie wyglądał na człowieka. Spojrzał na nich dzikim, wręcz zwierzęcym wzrokiem.
- Zaklęcie zdjąłeś, co prawda, ale za to, że chciałeś mnie wydymać, nie daruję – zwrócił się do młodszego chłopaka. - Zaraz zobaczysz, jaka to przyjemność! Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie!
Marek zaczął się nagle śmiać. Śmiał się na cały głos, wprowadzając młodszego kolegę i odmienionego księcia w zdumienie.
- Ale czym chcesz, chi chi chi, – nie mógł się opanować, – czym chcesz, chi chi, to zrobić, żabi chu…, chi chi chi, żabi chu.. chi chi, niebinarny?!! – Pokazał palcem na krocze gołego Cypriana.
Ten spojrzał w dół i zdębiał. Zamiast właściwego sobie męskiego przyrodzenia miał wciąż żabią skórę, naciągniętą i absolutnie nieludzką.
Chłopcy uciekli, zanosząc się śmiechem, zostawiając go samego nad brzegiem stawu. A on stał, najpierw klnąc na starą wiedźmę, która rzuciła na niego urok, bo nie chciał się z nią kochać, a potem ruszył w świat, na poszukiwanie antidotum.
Chodził więc od wsi do wsi testując zioła i różne medykamenty. Czasem gonili go widłami, czasem szczuli psami, aż w końcu poradzili mu, żeby poszedł do Weryzamku. Tam jest wprawdzie bezkrólewie, mówili, ale za to życzliwi ludzie tam są i pomogą mu odnaleźć swoje ja w tym dziwnym świecie. A może i dziurkę jakąś zrobią, i kolor zmienią zaklęciem na bardziej różowy, który niewątpliwie lepiej by mu pasował do wątłej budowy ciała. Na pewną też pomogą uwierzyć w siebie, choć czasem, a jakże, szczególnie na początku, może spodziewać się chóralnego rechotu…